Berent Wacław - DIOGENES W KONTUSZU.rtf

(750 KB) Pobierz

WACŁAW BERENT

DIOGENES W KONTUSZU

 

 

Był jednym z synów sześciu, córek po stare­ mu nie licząc. Wyrastał wątło: nie nadawał sig do pracy na roli; wigc dla słabości zdro­ wia oddany został do szkół, gdzie musiał zmordować łacing, poezjg i retorykg. Jakaż droga żyda słać sig mogła młodzieńcowi polskie­ mu wyszkolonemu tak starannie — do niczego? Nie inna w wieku XVIII niż za dni naszych, bo i wyszkolenie odmieniło sig niewiele. Nad baka- larkg po szkołach przełożył inspektorstwo nad naj­ młodszymi paniczami po dworach. Uczynił to za­ pewne dla lepszej ogłady w towarzystwie pań- skiem: dla o k w i t n i e n i a, — na nic bowiem i pijarska nauka, gdy młody szlachcic pozostał kio-

cem ze szkół. Nie o Puławach oczywiście, ani

0              Białymstoku marzyć mu było: tak wysoko wypro­ mować go nie zdołały parantele jego rodziny i do­ brych sąsiadów. Po prawdzie wolał nawet pobyt w dworach o wiele skromniejszych, przypominają­ cych mu progi domowe. Nie miał też powodu użalać się na płacę, ani na obejście. Po roku zaledwie służby we dworze otrzymał oprócz zasług ordynaryjnych

1              dar od chlebodawcy: sam jaśnie Instygator Ziemski wręczył mu osobiście — z odpowiednią oracją o nau­ ce i literaturze — swój kontusz znoszony.

Po śmierci ojca spoważniał bardzo: dąsać się jął pan inspektor nauk na niedostateczne uważanie go przez jaśnie panienki, fukał na cudzą służbę, jął wkońcu przyganiać i robotom w polu. Ledwie się opierzył, zaraz zapiał: dziedzicem się poczuł.

Powrócił tedy na ojcowiznę w ziemi podlaskiej, na owe laski, piaski i karaski, nad któremi kraczą — przysłowiowe znów — kawki Podlasia. (Nie było chyba w Polsce gleby do tyła zlekceważonej w niezli­ czonych przysłowiach i pogwarkach). A że i rody rozpleniały się tam niczem kawki lub karaski, więc w działach familij tak płodnych kurczyła się substan­

cja dziadów, aż zdrobniała, pożal się Boże, w fortun­ ki nie dłuższe od bicza. Cała ojcowizna jego, dzielo­ na teraz między braci wszystkich, przyjmowała w za­ siew ozimi żyta ledwie korcy dziewięć, ćwierci trzy i sześć garncy. Tak na schedzie miernej stać się mu­ siał przedewszystkiem liczykrupą — z całą swą łaci­ ną, poezją i retoryką w głowie.             

              Jaśnie panom dziadom płużyły i te piachy, — mógł był rozmyślać gorzko — boć i źródłem ich in- traty była nie ziemia żywicielka, lecz po dawnemu: pańszczyzna, gorzelnie i karczmy; a nierzadko i Rzecz­ pospolita sama — za owe dostojeństwa starościńskie, sądowe lub sejmikowe, przez onych przodków nie ty­ le sprawowane, co piastowane, acz zawsze z godnoś­ cią szumną i wielce wymownie. Za dobrych czasów saskich tuczyła się szlachta i na piaskach.

Legendą gorzką, a zczasem ’wzgardzoną stawały się w biedzie wnuków i prawnuków te dziadów splen­ dory. W wzgardliwe zapomnienie poszedł i sam klej­ not rodowy: pracowite pługi szlachty zagrodowej a wkońcu zagonowej worały i tę legendę w ziemię wszystko-chłonącą. Pozostało jeno w duszach głuche poczucie równości wojewodzie.

Dziedzictwem szczególnem przekazał sig ponadto i pociąg do wymowy publicznej w sprawach Rzplitej. Ale że hołyszów szlacheckich i na sejmikach już wte­ dy słuchać nie chciano, wigc ten i owy z najbardziej piśmiennych spisywał pilnie niewygłoszone oracje licznemu potomstwu na pamiątkę, — bo komużby zresztą? Gdy na lat kilka przed sejmem wielkim roz­ gorzała w Warszawie wielka polemika oReformg, w głuszy podlaskiej niejedna rgka od pługa kreśliła listowne Rady do najznakomitszych statystów w stolicy. Tamci panowie odpisywali im nieraz, owszem: nazwiska tych przygodnych koresponden­ tów były do niedawna szanowne. Konarski wydruko­ wał nawet in extenso list taki w słynnem swem dziele: „O skutecznym rad sposobie“. Już to samo świadczy, że nie wstecznym rozżaleniom oddawano sig na Podlasiu. Gdzie ledwie żyto wschodziło, wybu­ jał niczem kąkol czerwony jakowyś radykalizm sa­ morodny, zgoła innej prowenjencji niźli francuski, bo zakorzeniony nie w salonach filozoficznych i w brukach miejskich, lecz w zubożałych dworkach na rozdrobnionej do ostatka roli. — Jakżeby to nie miało zastanawiać statystów warszawskich, tak

pełnych niezadługo złowieszczych wieści z Pa­ ryża?

Bardzo nieskorzy w przedsięwzięciach, niepodróż- ni, frasobliwi w czynie każdym, — jak to zwykle mieszkańcy samego ośrodka kraju, — byli zdawna ci wszyscy Miłosze i Gniewosze podlascy. Ale gdy obie te cechy dziedziczne, o których mówią one imiona, • skojarzyły się przypadkiem w sercu jednem, naten­ czas miłość gniewna czyniła z owych szaraków porywców płomiennych. — Wściekłe są te podlachy, bo gołe! — złorzeczyć im będzie szlachta tłusta.

Tymczasem świeży dziedzic na zagonach nie za­ przątał bynajmniej wszystkich myśli siewem i orką; sprawiła to pewnie owa poezja i retoryka, niewydy- miałe wciąż jeszcze z głowy niedawnego inspektora nauk. Przy pługu w piachach a z kawkami nad gło­ wą żył w duszy jedną tylko nadzieją: ujrzenia rezy- dencjonalnej Warszawy, której świetność, powiadali bywalcy, ’nie zmieści mu się na umyśle’. Ale wielka odległość stolicy (od Łukowa!..) czyniła wstręt tej podróży.—Napatrzywszy się jednak przykładu star­ szego brata, który dla powiększenia intraty zabawiał się przekupywaniem nabiału, nabył i on za wszystkie

swe oszczędności z pedagogiki cały wóz indyków i kur, by spodziewanym zyskiem z ich podtuczenia

i              odprzedaży w Warszawie opędzić koszta upragnio­ nej pielgrzymki. I jak to sobie postanowił którejś je­ sieni, tak też i wyruszył w drogę — coś koło Wielka­ nocy.

. Po grząskich piachach Podlasia i Mazowsza odby­ wał podróż pieszo u wozu w towarzystwie szlachcica z Ukrainy, co szedł za wołami, a niósł u pasa cynową flaszę gorzałki i wieniec obwarzanków. Przyłączał się do nich niekiedy, złażąc z swej bryki, ktoś wraca­ jący do Poznania. (Ktoś: szlachcic, nie szlachcic? Bóg go wiedzieć raczy). Na postojach nocnych po karczmach suto pożywiał się ów Wielkopolanin, za­ nim nie spoczął na wiezionym piernacie z poduszką, przykryty kitajkową pierzynką. Wołyniak, skrzepio­ ny gorzałką pod swe obwarzanki, odprawował spo­ czynek na wojłoku z kulbaką pod głową i z gru­ bym trzosem u biodra. Szlachcic koronny, posi­ liwszy się skibką chleba razowego z słoniną świę­ coną, na słomie brał się do wczasu. I rozmyślał nad tem, że owe różnice w wieczerzaniu i spoczynku star­ czyć mogą za ’Sztukę Geograf ji prowincjów polskich'.

Jakież dopiero potkało go zadziwienie, gdy wyjeż­ dżając wozem z ostatniego lasu przed Pragą, ujrzał Warszawę ’zastępującą brzegi Wisły, jakby jaki las!.. Czerwone dachy, kominy na domach wysokich rów­ no z kościołami, ludzi nie widać boso, nikt głowy nie spuszcza na ziemię, każdy z miną wesołą, ubrany jak u nas w niedzielę. Tłum snującego się wszędy ludu i przejeżdżających karet robił ustawiczne roztargnie­ nie zmysłom, zarzucał myśli wszystkie, przysmakami ciekawości każąc nieustannie wytrzeszczać oczy’.

By w dostatkach tych ludzi wesołych nie świecić ubóstwem smutnem, dobył czemprędzej z toboła na wozie swój strój odświętny. (Niczem Ulisses u szczę­ śliwych Feaków poczuł się w Warszawie dobry ła- cinnik od Pijarów w Łukowie). Przywdział kontusz fioletowy, niegdyś mu darowany, nicowany świeżo i musułbasem czerwonym podszyty. — Zwiezione in­ dyki, kury i jajca przedał na targu przed kościołem Św. Krzyża z profitem tynfów ośmiu i szóstaków dwóch.              -

Cóż kiedy mu iprfw^ukradli na t^ŁseKrakow-

skiem Przedmieświ/^               w

ii              *

A stało się t^\t^ uszcgęśliwiony_zarobkiem tem

*              CHELtf'*'

radośniej rozglądał się po Warszawie, mijając zresz­ tą oczami wspaniałe pałace stolicy, które od strony Pragi górowały wtedy nad miastem i stanowiły jedy-              ,

ny splendor ulic. Ku tym to pałacom nadewszystko              t

rwały się oczy kresowca Karpińskiego, chciwe łask pańskich. Szlachcic koronny miał serce na innem miejscu. Nie na dygnitarstw i łask cudzych wynio­ słość, okrzepłą w pałacach, lecz na kamienic wyso­ kość, równą z kościołami, kierowały; się jego wejrze-              ' nia. A instynkt małego dziedzica kazał mu kalkulo­ wać naprędce: ile też intraty bez siewu i orki dawać może takie dziedzictwo na stu łokciach, budowane nie > z pańska wszerz, lecz z mieszczańska wzwyż? -i

I w tem zagapieniu opróżniono mu kieszenie.

A gdy się tą szkodą przeraził do zawodzeń i łez, wy­ drwili przechodnie, że większa rozpacz od straty. —

Tacyście wy bogaci w tej Warszawie!..

Choć z żalu i złości na stolicę nie zmrużył oka tej nocy, nad krzywdę czulsza w nim imaginacja podsu­ wa mu na kupie ¿omy w zajeldzie wyobrażenia sto-              j łecznych wygód i dostatków, a i tych białych, pul­ chnych mieszczek — owo za firankami domów wysokich! Cóż, że zapatrzył się pewnie w tej chwili \

w rozjarzone po nocy okna zamtuza? i pozazdrościł może mężom tych pań?—jego dar medytacji, na po­ ezji i retoryce wykarmiony, każe mu żarliwie rozwa­ żać w sobie:

              A mimo to za nieokwitłych okrzyczano mie­ szczan: nie można, rzeką, dopuścić takich do rady nad sprawami Rzeczypospolitej pospołu ze Sta­ nami.

              Skoro im starszy pień, tem grubszem obrasta ły­ kiem — rozważa dalej — w podobieństwo tego bacz, niejeden baryło kontuszowy, czyś nie ciosany nazbyt grubo z drzewa bardzo stwardniałego wiekami, któ­ re żadnych soków życia już nie przewodzi. Ci łyczko- wie natomiast są nawet na ulicach spójrz! i bez mu­ zyki poskoczni — w swych modnych czamarkach, krojonych smukło, i z tym harbajtlikiem, co pod pie­ rogiem każdego z tych ruchliwców merda jak ogonek żwawy. Żwawy bywa nierzadki z tych łyczków i u- mysłem, a choć u nas nie i n 1 i 11 e r i s, to jak wszę­ dy w kunsztach. — ’Ileż to razy najpiękniejszego dowcipu i pracy dzieło pociągało zmysły moje: są­ dziłbym się szczęśliwym, gdyby je można posiadać, ale natychmiast gardziłem rzemieślnikiem takim’.

I domedytował się wkońcu do tej sentencji szer­ szej:

              ’Idzie miłość własna człowieka za powabem py­ chy, gruntowanej zawsze na przesądach wieku*.

A jednak okradli! — mógł był posmutnieć w przy­ pomnieniu doznanej szkody. — Oszwabiają też i cy­ ganią ponoć w handlu nawet; pewnie i w tem coś prawdy będzie, — chociaż i przesady:

              ZdzierstwoL ale to facjendarzom zwyczajna!— drze się każdy szlachcic w mieście, ile razy do trzosa sięgnąć musi. — Gdzież tu gumna?! — gulgoce da­ lej sobie w grdykę, jak ten indor podrażniony, — gdzię ęu spichrze? gdzie brogi i stodoły? A narodu w tej Warszawie tyle!.. Z czegóż to wszystko żyć ma, jak nie ze złodziejstwa?

A kupcy warszawscy, już mocno dufni onemi cza­ sy, na szlachcica równie z pyskiem:

-—Tumiasto, nie Podlasze: płacą inni piać i Wa­ sze!.. Z polityką zasię przystojniejby WćPanu na mównicę sejmową, niż przed lady kupieckie, — bo z Jego rozumu bystrego miarkuję, że Jegomość Do­ brodziej jesteś posłem na Sejm.

Nie pojmuje bo szlachta ryzyka i niebezpie­

czeństw w wydatkach kupieckich, obliczonych na częstą stratę, — zastawia się wciąż za mieszczanami ledwie przybyły szlachcic podlaski, mimo tak niegoś­ cinnego przyjęcia w Warszawie. — Nie poniósł że on sam wydatków znacznych i nie stracił wszystkie­ go w niebezpieczeństwach placu targowego przed Sw. Krzyżem? I gdyby choć jeden indyk pozostał mu jeszcze, nie musiałże by — bez żadnego zdzier- stwa w duszy — żądać jaknajwięcej od kupującego? Oto Sztuka handlu!.. Są miasta wielkie siedliskiem cnoty i niecnoty ludzkiej, ale w życiu miejskiem, któ­ re roztropności uczy, łacniejsze niż gdzieindziej staje się to rozróżnianie człowieka od człowieka, z czego urabiają się cnoty powszednie.

              ’A na ten koniec i cnota publiczna, oraz jej głos: to jest chwała. Zostawiła bowiem Opatrzność, mimo fałszywych mniemań naszych, prawdziwą wiel­ kość człowieka w jego jestestwie, nie w zacności sta­ nu, urodzenia, a naostatek i sławy orężnej.-Toć i sa­ ma szafarka tej sławy, poezja, bywa prawie zawsze konfiturą pochlebstwa dla ludzi nad ludzi. I Homer i Wirgiljusz nie wspominają w swych wierszach ani słowem tego człeka, co wynalazł przemyślną machi-

Diogenci w koatuszu — 2

ng konia trojańskiego, tylko natomiast piszą o Achil­ lesie, o Ulissesie i o podobnych utrapicielach a mor­ dercach rodu ludzkiego... Nie większaż to cnota uczynić wynalazek jaki lub go pracą utwierdzić dla pożytku i szczęścia wszystkich pokoleń ludzkich?’ Alić wiek to gotycki dopiero ugruntował na Za­ chodzie już nie sławę, lecz przywileje i przemoc wszystkich potomnych i niepotomnych stanu rycer­ skiego, którzy w Polsce właśnie rozmnożyli się nad wszelką miarę, liczbę i dopuszczenie rozsądku.

              ’Ja myślę sobie, że choćby jakim przypadkiem zabrakło szlachty we wszystkich narodach, byle się moja ojczyzna została, wystarczyłoby zaraz południc kniaziami, milordami, diukami, graffami, baronami, markizami wszystkie królestwa Europy; a jeszczeby się zostało opatrzyć Hiszpanję w tak bardzo potrzeb­ ne jej wielkości.’

Jakże daleką od dworskiej zjadliwości poetów Sta­ nisławowskich będzie ta ’żartobliwość’ ludowa, która tu oto kiełkować poczyna z samego pnia swojszczy­ zny. Dla jaśnie satyryków na Zamku świat kończył się na salonach, przedpokojach i po alkowach. Z te­ go to kręgu życia wyławiali oni ’ułomności ludzkie’,

by dowcipem francuskim, a ^łacińską na nie Ind i-

• •

g n a t i o polskie f a c e r e v*e1r sus za dukaty królewskie — w najpiękniejszej zresztą polszczyźnie. Rodząca się satyra nowa chromać będzie gwarami dzielnic wszystkich, grzeszyć obrazowaniem dosad- nem aż do brutalności; będzie się rozlegała po War­ szawie śmiechem nago sprośnym, bez finezyjnych osłonek i łechtu lubieżności. Nie na Ezopy, Plauty i Lafontainy zapatrywać się ona będzie, ani sprośne wiersze biskupie przeplatać godnością Tacytową, lub swoje w Polsce istnienie usprawiedliwiać cytatami z łaciny: — przemówi zgoła inna umysłowość, inny obyczaj, inny niż na Zamku duch.

Ocknięty z zacofania i ciemnoty gmin drobnoszla- checki otworzy szeroko oczy na kraj cały (a nie inne było zamierzenie Komisji Edukacyjnej). Najwni- kliwsze z tego gminu umysły pociągać będzie, mię­ dzy innemi, wciąż owa Sztuka Geografji prowincjów polskich, jakgdyby ta właśnie wielce odrębna rozmaitość Polaków po dzielnicach pobudzić miała w tej szlachcie zmysł delikatniejszy: przenikania serc ludzkich. I przenieść naostatek tę Sztukę w życie publiczne: nauczyć rozumienia na- <§>

migtności gromadnych, — jak uroczyście przemawia w Polsce sobkostW) ^stanowe, z jakim to namaszcze­ niem głoszą sig w Rzeczypospolitej egoizmy wszelkie.

Ówczesna satyra paryska miała tam za instru- rnenta piosenkg uliczną i karykaturg rysunkową. W Polsce starczyć musiała za nie, i nieledwie za Woltera samego, owa żartobliwość gminu drobno- szlacheckiego. Wycisngła sig też na niej dobrodusz- ność szaraczkowa, niczem to późniejsze „kąsanie ser­ cem” (Wolter z Francuzami sercem nie kąsali), a za­ razem nieobliczalna porywczość tej szlachty. Ona to sprawiała nieraz, że śmiech z brzuchów i gardeł ude­ rzał im niespodzianą furją w skronie i kułaki:

              Nie do śmiechu nam! gdy wszystko, czego do­ tknąć, boli... I gdy tylko patrzeć, w jaką przepaść sto­ czyć sig mamy wraz z Rzplitą.

Bywało mierzyła ta satyra ponad stany i ludzi: w kraj sam. Oczami swemi nadawać samej naturze kraju taki wyraz, by sig w niej odzwierciadlały właś­ ciwości narodu, na to trzeba być poetą niemałym. Tamci rymopisami nie byli.

Wigc tylko wejrzeniem wyczuwającem i prawdziw-

szem w sercach Indignatio spoglądali... ot! cho­ ciażby na tg Wisłg, która ’płynąc migkką ziemią polską, ma taką wolność jak stan szlachecki w Pol­ sce. I jest obrazem nieporządku krajowego’. (Pi­ sane to było przed półtora wiekiem).

Chudy dziedzic na zagonach podlaskich, znalazłszy sig w stolicy, nie wiedział sam, jakim to cudem stał sig pisarzem, polskim. Niewygłoszone to może na sejmi­ kach owe dziadów oracje, w rgkopisach dawno zgry­ zione przez szczury, a i ojca korespondencja z staty­ stami odezwały sig w wnuku i synie tym musem. Tyl­ ko że potomek zastawi sig niespodzianie za miasta i ’stany nieszlacheckie’: dopatrzy sig bowiem w nich jedynej już w Polsce siły zdolnej uratować od niewoli naród cały. A choć z tejże racji ujmie sig i za lud pańszczyźniany, nie bgdzie przerażał obrazami roz- pajanego i batożonego zarazem chłopstwa, ani wzy­ wał za to pomsty gromów niebieskich (jak to czynił znakomity podówczas pisarz mieszczański). Ten spo­ kój i ironjg cichą wyniósł zapewne Podlasiak ze znoj­ nej pracy na glebie najniewdzigczniejszej.

Warszawa przetrawi zczasem pasjami polityki i je­ go serce opanowane. Tymczasem przemawia tą chłop-

ską, rzekłbyś, ironją niedopowiadanych goryczy, któ­ re w nawarstwieniu dopiero stworzą tak posępny obraz Rzplitej, walącej się w gruzy, że zaniepokoją wkońcu serca najbardziej sobkowskie i skisłe. Za lat kilka wstrząśnie on opinją powszechną.

Uśmiech tego pisarza z szlachecka szeroki, ’niko­ mu nie przykry’, zdawało się ludziom, a polszczyzna jego i styl ’tak przyjemne zmysłom’ przetwarzały się niedostrzegalnie w zadumę zrazu melancholijną, wprędce surową, a naostatek groźną. Oddziaływał w osiemnastowieczu podobnie, jak to czynić będą za romantyzmu poeci: sięgał sumień ludzkich.

Niepojętym darem medytacji w samym toku ’żar- tobliwości’ potrafił pociągnąć w znaczenie głębsze swych żartów — niekiedy aż po przyczynę ostatnią zakorzenionego u nas zła: po ’samą Naturę narodu polskiego’:

              ’Stan szlachecki w Polsce jest stanem Pana i stanem pospólstwa razem, kojarząc pychę z łakom­ stwem w żądzę wsparcia od możnych. Równość i Wolność w tym układzie jest taką trudnością, jak wynalazek kamienia filozoficznego w Chimii’.

Tak bardzo samodzielnie, acz pod tchnieniem ’du­

cha francuskiego’ poczynała sobie rewolucyjna myśl polska.

Stolica rolniczej i urzędniczej Rzplitej była wiel­ kim hotelem szlachty z prowincji, popasem urzęd­ ników, a siedzibą przyjezdnych z Europy rzemieślni­ ków i kupców, — zpradawna niemieckich, za Zyg­ muntów — włoskich, za Augustów — znów niemie­ ckich, za Stanisława — ponownie włoskich i francu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin