Księga Mirdada - Mikhail Naimy (fragment ksiazki 65 stron).pdf

(902 KB) Pobierz
KSIĘGA MIRDADA
MIKHAIL NAIMY
\
DZIWNA OPOWIEŚĆ O KLASZTORZE, KTÓRY ONGIŚ
ARKĄ BYŁ ZWANY
Przetłumaczył Piotr Listkiewicz
UWIĄZANY OPAT
W Górach Mlecznych, na wyniosłym szczycie Ołtarzowej Góry, widnieją rozległe i posępne ruiny klasztoru sławnego niegdyś
i zwanego ARKĄ. Odwieczna tradycja wiąże jego poc zątki z czasami tak odległymi jak czasy Potopu.
Liczne legendy utkano o Arce, ale najbardziej rozpowszechniona ze wszystkich i najczęściej opowiadana przez miejscowych
górali, wśród których, w cieniu Ołtarzowej Góry zdarzyło mi się spędzać pewne wakacje, brzmi następująco:
Wiele lat po wielkim Potopie, Noe z rodziną przybył w pobliże Gór Mlecznych, u podnóża których ujrzał żyzne doliny, obfite
strumienie i wspaniały, łagodny, niezmienny klimat. Postanowili się tam osiedlić.
Kiedy Noe poczuł, że dni jego końca dobiegają, zawołał przed swoje oblicze syna swego, Szema, który był marzycielem i
wizjonerem jak ojciec, i rzekł do niego, mówiąc:
- Posłuchaj, mój synu. Żniwo lat twego ojca jest niezmiernie bogate, teraz zaś ostatni snop jest gotów do zżęcia. Ty i twoi
bracia, twoje dzieci i dzieci twoich dzieci będą zaludniać od nowa wyludnioną Ziemię, a twoje nasienie stanie się jak ziarna
morskiego piasku, zgodnie z obietnicą jaką dostałem od Boga.
Bojaźń niejaka wszelako mąci spokój ostatnich dni moich. Z biegiem czasu ludzie zapomną o Potopie, a zwłaszcza o żądzach i
nikczemności, które go wywołały. Pójdzie w niepamięć Arka i Wiara, która unosiła ją triumfalnie przez pięćdziesiąt i sto dni
ponad szaleństwem mściwych głębin. Nie będą też pamiętać o Nowym Życiu powstałym z tej Wiary, którego dane im wszak
być owocami.
Zanim zapomną, nakazuję ci tedy, mój synu, ażebyś wybudował na najwyższym szczycie tych gór ołtarz, od którego góra
będzie odtąd Ołtarzową Górą zwana. Nakazuję ci dalej, ażebyś dom zbudował wokoło ołtarza, a ma on w każdym szczególe
przypominać arkę - choć o wiele mniee szych rozmiarów - i znany będzie odtąd jako Arka.
Na tym ołtarzu zamierzam złożyć mą ostatnią dziękczynną ofiarę. Zaś od ognia, który tam rozniecę, nakazuję ci utrzymywać
ogień nieustannie płonący. Dom uczyniony przez ciebie służyć ma za sanktuarium dla małego grona wybrańców, których
liczba nigdy nie przekroczy dziewięciu, ani też nigdy nie będzie mniejsza niż dziewięć. Będą znani jako Zgromadzenie Arki.
Kiedy któryś z nich umrze, Bóg natychmiast na jego miejsce przyśle następnego. Nie opuszczą sanktuarium, lecz zamknięci
tam do końca dni swoich, będą żyć w skromności i prostocie jak na Matczynej Arce, podtrzymując ogień wiary i modląc się do
Najwyższego o przewodnictwo dla siebie i dla bliźnich. Ich cielesne potrzeby zaspokajać będzie szczodrobliwość wiernych.
Szem, który słuchając pilnie, starał się nie uronić ani jednej sylaby ze słów ojca swego, przerwał, chcąc dowiedzieć się,
dlaczego mężczyzn ma być dziewięciu - ani jednego więcej, ani jednego mniej. Przygnieciony wiekiem patriarcha wyjaśniając,
odrzekł:
- To jest, mój synu, liczba tych, którzy płynęli Arką.
Jednakże Szem nie mógł doliczyć się więcej niż ośmiu osób: ojciec i matka, on sam i jego żona oraz dwóch braci z żonami -
słowa ojca zdumiały go więc i wprawiły w zakłopotanie. A Noe widząc zdumienie syna, tłumaczył dalej:
- Zaprawdę, odsłaniam ci wielki sekret, mój synu. Dziewiąta osoba była Pasażerem Na Gapę, znanym tylko mnie i widzianym
tylko przeze mnie. Był on moim nieodłącznym towarzyszem i sternikiem. Nie pytaj mnie więcej o niego, ale też i nie zapomnij
przygotować dla niego miejsca w twoim sanktuarium.
Takie są moje życzenia, Szemie, mój synu. Niech się tak stanie. I Szem zrobił to, co mu ojciec kazał.
Kiedy Noe dołączył do swoich ojców, dzieci pochowały go pod ołtarzem w Arce, która odtąd, przez wieki, czynem i duchem
była prawdziwym sanktuarium poczętym i uświęconym przez czcigodnego pogromcę Potopu.
Z biegiem wieków atoli, Arka coraz częściej i chętniej zaczęła przyjmować od wiernych dary daleko wykraczające ponad swe
skromne potrzeby, stawała się więc z roku na rok coraz bardziej bogata w ziemie, srebro, złoto i klejnoty.
- 1 -
Kilka pokoleń temu, kiedy jeden z Dziewięciu zmarł, do bram Arki przybył nieznajomy i poprosił o przyjęcie. Zgodnie z
odwieczną tradycją sanktuarium, która nigdy dotąd nie została złamana, jako pierwszy proszący tuż po śmierci jednego z grupy,
powinien być od razu przyjęty. Lecz Senior, jak zwykle zwano opata Arki, był naonczas samowolnym, o twardym sercu i
bardziej świeckim niż duchownym człowiekiem. Nie spodobał mu się wygląd nieznajomego, który był nagi, zagłodzony i
pokryty ranami - oświadczył mu więc, że niegodzien jest przyjęcia w poczet zgromadzenia.
Nieznajomy nalegał jednakże i ten jego upór tak rozwścieczył Seniora, że nakazał mu jak najszybciej opuścić opactwo. Lecz
nieznajomy przekonywał dalej i nie chciał odejść. W końcu wymógł, że Senior jako służącego go przyjmie.
Długo potem wyglądał Senior od Opatrzności przysłania nowego kompaniona na miejsce zmarłego. Nikt jednak nie nadchodził.
Stało się więc, że pierwszy raz w historii, Arkę za-mie szkiwało ośmiu kompanionów i służący.
Siedem lat upłynęło, a klasztor tak obrósł w bogactwa, że nikt nie był w stanie zliczyć jego zasobów. Na wiele mil dookoła
rozciągały się należące do niego ziemie i rozliczne wioski. Seniora rozpierało zadowolenie i sądząc, że to nieznajomy przyniósł
szczęście Arce, coraz lepiej był do niego usposobiony.
Jednakże z początkiem roku ósmego, szybko po sobie zaczęły następować zmiany. W tak spokojne dotychczas zgromadzenie
wdarł się ferment. Przebiegły Senior zorientował się zanie-długo, że powodem był nieznajomy i postanowił go oddalić.
Niestety było za późno. Mnisi, których był przywódcą, nie byli mu już podlegli, przestali go słuchać i stracili rozsądek. W
ciągu dwóch lat pooddawali wszystkie posiadłości klasztorne, tak rzeczy osobiste, jak i ziemskie nieruchomości, a niezliczone
rzesze poddanych klasztoru uwolnione zostały od pańszczyzny. W trzecim zaś roku opuścili klasztor. Co jednak
najstraszniejsze - nieznajomy rzucił klątwę na Seniora i od tamtej pory po dziś dzień jest on niemy i uwiązany do miejsca, na
którym był klasztor.
Tyle legenda.
Nie brakowało naocznych świadków, którzy zapewniali mnie, że przy różnych okazjach - czasami w dzień a czasem w nocy -
widzieli Seniora błądzącego po terenie opuszczonego i w większości dziś zrujnowanego klasztoru. Nikt nie był w stanie
wydusić z jego ust jednego chociaż słowa, a kiedy tylko wyczuł obecność czy to mężczyzny, czy kobiety, znikał szybko nie
wiadomo jak i gdzie.
Wyznaję, że historia ta odebrała mi spokój. Obraz samotnego mnicha - czy chociażby jego cienia - błąkającego się przez wiele
lat w murach tak odwiecznego klasztoru, na szczycie tak odludnym jak Ołtarzowa Góra, był zbyt natrętny do odpędzenia. Raz
po raz stawał mi przed oczami, uporczywie nawiedzał myśli, burzył krew i jak ostroga spinał ciało.
W końcu powiedziałem sobie, że muszę wspiąć się na szczyt.
ZBOCZE PIARGÓW
Zwrócona na zachód w stronę morza i wypiętrzona wiele tysięcy stóp ponad jego poziom, z przednią ścianą szeroką, stromą i
urwistą, Ołtarzowa Góra wydawała się z daleka niezdobyta i zakazana. Mimo to jednakże, wskazano mi dwa podejścia -jedno
od południa, a drugie od północy - i choć oba opisywano jako ścieżki zdradliwie wąskie, biegnące skrajem licznych urwisk i
przepaści, były one stosunkowo bezpieczne. Nie chciałem jakoś iść żadną z nich. Pomiędzy tymi dwoma, spływając prosto od
szczytu i sięgając niemal do samego podnóża, zauważyłem wąskie, gładkie zbocze, które wydało mi się królewską drogą na
szczyt. Przyciągało mnie z jakąś niesamowitą mocą, postanowiłem więc, że pójdę tamtędy.
Kiedy jednak zwierzyłem się z mojego zamiaru jednemu z miejscowych górali, ten wbił we mnie płonący wzrok i załamując
ręce, krzyknął przerażony:
- Zbocze Piargów? Chyba nie jesteś, człowieku, aż tak głupi, żeby tak tanio oddawać swe życie. Wielu tego próbowało przed
tobą, ale żaden nie wrócił chociażby po to, by o tym opowiedzieć. Zbocze Piargów? Nigdy, przenigdy!
Po czym uparł się, że będzie mi służył za przewodnika i doprowadzi bezpiecznie na szczyt, ale grzecznie odmówiłem. Nie
jestem w stanie wytłumaczyć, dlaczego jego przerażenie wywarło na mnie wprost odwrotny skutek. Zamiast mnie zniechęcić i
powstrzymać, dodało mi animuszu i utwierdziło jeszcze bardziej w moim zamiarze.
Pewnego ranka, gdy tylko ciemność zaczęła szarzeć i zamieniać się w światło, strząsnąłem z powiek resztki nocnych snów,
chwyciłem laskę i zaopatrzony w siedem chlebowych placków, wyruszyłem w kierunku Zbocza Piargów. Powolny oddech od-
chodzącej nocy, szybki puls rodzącego się dnia, nękające pragnienie znalezienia się w obliczu tajemnicy uwiązanego mnicha
oraz większe jeszcze pragnienie uwolnienia się od samego siebie przynajmniej na moment, nie ważne jak krótki - zdawało się
dodawać skrzydeł stopom i wzniecać pożar w żyłach.
Zacząłem podróż z pieśnią w sercu i mocnym postanowieniem w duszy. Kiedy jednak, po długim i radosnym marszu dotarłem
do dolnego końca stoku i spróbowałem zmierzyć go wzrokiem, radosna pieśń ucichła i zamarła mi w piersi. To, co wydawało
się z daleka prostym, gładkim, podobnym do wstążki wygodnym traktem, okazało się teraz kamieniste, strome, wysokie i nie
do zdobycia. Jak daleko mogłem sięgnąć wzrokiem w górę i na boki, nie widziałem niczego poza pokruszonym granitem o
najprzeróżniejszych kształtach i rozmiarach, najmniejsze zaś kawałki przypominały ostre igły lub klingi. Nawet śladu życia
dookoła. Całun mgły tak posępny, że aż wzbudzający lęk wisiał nad całym krajobrazem, a szczyt był zupełnie niewidoczny.
Lecz nic mnie nie było w stanie powstrzymać.
Ze spojrzeniem dobrego człowieka, który mnie ostrzegał przed stokiem, nadal płonącym przed moimi oczami, zebrałem się w
sobie i zacząłem wspinaczkę. Wkrótce jednak stwierdziłem, że moje stopy nie posuwają mnie ani tak szybko jak myślałem, ani
tak daleko - piargi usuwały się spod nich wywołując przerażający chrzęst, dźwięk podobny do miliona gardzieli duszących się
w przedśmiertnych męczarniach. Aby móc choć trochę posunąć się naprzód, musiałem wkopywać się dłońmi, kolanami i
palcami nóg w ruchome rumowisko. Jak ja wtedy marzyłem by mieć zwinność kozicy!
- 2 -
W górę i w górę czołgałem się zygzakiem nie dając sobie odpocząć, bo zacząłem się już obawiać, że zastanie mnie noc zanim
zdołam osiągnąć cel. O wycofaniu się nie myślałem.
Większa część dnia przeszła, kiedy poczułem nagły atak głodu. Do tego momentu nie myślałem nawet o jedzeniu lub piciu.
Chlebowe placki, które zawiązane w chustę opasywały
mnie w pasie były tak cenne, że w tym konkretnym momencie ich wartość była niewymierzalna. Rozwiązałem je więc i już
miałem ułamać pierwszy kawałek, gdy dźwięk dzwonka i czegoś, co przypominało trzcinową fujarkę, dobiegło do mych uszu.
Nic nie mogło być bardziej zaskakujące w tej kamiennej pus tce.
Na krawędzi skały po mojej prawej stronie ujrzałem wielkiego czarnego kozła. Zanim zdążyłem złapać oddech otoczony
zostałem przez kozy - piargi pod ich kopytami osuwały się z chrzęstem, tak jak i pod moimi stopami, ale dźwięk był daleko
mniej przerażający. Jak gdyby zaproszone, kozy prowadzone przez przewodnika, rzuciły się na chleb i wyrwałyby go z moich
rąk, gdyby nie głos pasterza, który - nie miałem pojęcia jak i skąd - pojawił się u mojego boku. Był młody o uderzającym
wyglądzie: wysoki, silny i promieniujący. Skórzana przepaska na biodrach była jego jedynym przyodziewkiem, a trzcinowa fuj
arka j ego jedynym orężem.
- Mój przewodnik jest rozpieszczonym kozłem - powiedział miękko z uśmiechem. - Karmię go chlebem, jeśli mam. Lecz
żadna istota żywiąca się chlebem nie przechodziła tędy od wielu, wielu księżyców.
A zwracając się do przewodnika:
- Widzisz, jak dobra Fortuna dba o nas, mój wierny koźle? Nigdy nie narzekaj na Fortunę...
Następnie schylił się i wziął placek. Myśląc, że jest głodny, powiedziałem do niego grzecznie i szczerze:
- Podzielimy się tym skromnym posiłkiem. Wystarczy dla nas obu i dla przewodnika.
Ku mojemu niewymownemu zdumieniu, pasterz rzucił pierwszy placek kozom, a potem drugi i trzeci aż do siódmego, z
każdego z nich biorąc kęs dla siebie. Stałem jak wrośnięty w ziemię, a gniew zaczynał wzbierać mi w piersi. Lecz zdając sobie
sprawę z mej bezsilności, powściągnąłem nieco złość i z
ciekawością spoglądając na pasterza, odezwałem się na wpół żebrząc, na wpół z wyrzutem:
- A teraz kiedy chlebem głodnego człowieka nakarmiłeś twe kozy, może napoisz go chociaż odrobiną ich mleka?
- Mleko moich kóz jest trucizną dla głupców, a ja nie chcę, aby którakolwiek z nich winna była śmierci nawet głupca.
- W czymże jestem głupcem?
- W tym, że zabrałeś siedem placków chleba w podróż siedmiu żyć.
- Czy powinienem był zatem zabrać siedem tysięcy?
- Nie powinieneś brać nawet jednego.
- Wybierać się w tak długą podróż bez jedzenia — taka twoja rada?
- Droga, która nie dba o podróżnego nie jest drogą, którą się podróżuje.
- Chciałbyś, abym jadł granit zamiast chleba i pił własny pot zamiast wody?
- Twoje ciało jest wystarczającym pożywieniem, a twoja krew jest wystarczającym napojem. Poza tym jest jeszcze droga.
- Oj, chyba sobie ze mnie pokpiwasz, pasterzu. Lecz ja nie odpłacę ci kpiną za kpinę. Ktokolwiek je mój chleb, choć
pozostawia mnie głodnym, tym samym staje się moim bratem. Dzień szybko zsuwa się po górach, a ja muszę iść dalej. Czy nie
mógłbyś mi powiedzieć, jak daleko jeszcze do szczytu?
- Jesteś tak blisko Zapomnienia.
I włożył fujarkę między wargi, i pomaszerował w takt tonów niesamowitych, ułożonych w coś, co brzmiało jak rozpaczliwy
płacz dobiegający z dolnych zaświatów. Za nim poszedł przewodnik i cała reszta stada. Długo jeszcze w przestrzeni słyszałem
chrzęst granitowych odłamków i meczenie kóz zmieszane z lamentem fujarki.
Całkowicie zapomniawszy o głodzie, zacząłem zbierać te resztki energii i determinacji, których nie wypalił we mnie pasterz.
Jeśli noc ma mnie zastać na tej posępnej masie osuwającego się granitu, muszę zawczasu znaleźć miejsce, gdzie będę mógł
rozprostować znużone kości bez obawy stoczenia się ze zbocza. Podjąłem więc na nowo mą czołgającą wspinaczkę.
Spoglądając w dół, nie mogłem uwierzyć, że wspiąłem się tak wysoko. Dolny koniec zbocza nie był już widoczny, za to szczyt
wydawał się tuż-tuż.
O zmroku dotarłem do grupy skał tworzących coś w rodzaju niewielkiej groty. Chociaż grota wisiała nad otchłanią, której dno
spowijały ponure, mroczne cienie, postanowiłem zatrzymać się w niej na noc.
Buty były w strzępach i obficie poplamione krwią. Kiedy spróbowałem je zdjąć, okazało się, że skóra moich stóp przywarła do
nich ściśle jak przyklejona. Całe dłonie pokryte były gęstą siecią zadrapań i otarć. Paznokcie wyglądały jak postrzępione
krawędzie kory uschniętego drzewa. Ubranie było w strzępach pozostawiwszy swe, co lepsze kawałki na ostrych odłamkach
granitu. Spuchnięta i ociężała głowa domagała się snu. Wydawało się, że nic nie może w niej powstać, za wyjątkiem myśli o
śnie.
Jak długo spałem - chwilę, godzinę, czy wieczność - nie mam pojęcia. Obudziłem się czując, że jakaś siła ciągnie mnie za
rękaw. Siadając, przerażony i otumaniony ciężkim snem, ujrzałem młodą dziewczynę stojącą przede mną, oświetloną
przyćmionym światłem trzymanej w ręku latarni. Była całkowicie naga, o twarzy i kształtach delikatnie pięknych. Rękaw
mojej kurtki ciągnęła stara kobieta, w równym stopniu obrzydliwa jak dziewczyna była piękna. Zimny dreszcz wstrząsnął mną
od stóp do głowy.
- Widzisz, jak dobra Fortuna dba o nas, moje słodkie dziecko? - wyskrzeczała kobieta zdzierając do połowy kurtkę z moich
ramion. - Nigdy nie narzekaj na Fortunę.
Mój język był jak sparaliżowany i nie zrobił nawet wysiłku, by coś powiedzieć, jeszcze mniej byłem zdolny do jakiegokolwiek
oporu. Próżno przywoływałem całą siłę woli. Wydawało się, że zupełnie mnie opuściła. Byłem całkowicie bezsilny w rękach
- 3 -
staruchy, chociaż nie było wcale trudno wyrzucić jej i dziecka z groty, gdybym tego chciał. Lecz nawet nie byłem w stanie
chcieć, nie miałem też siły, aby to zrobić.
Nie zadowalając się kurtką, kobieta rozbierała mnie dalej, aż zostałem zupełnie nagi. Każdą kolejną część mej garderoby,
starucha podawała dziewczynie, która wkładała ją na siebie. Cień mego nagiego ciała, pomieszany z drżącymi cieniami kobiet
i rzucony na ścianę groty, napełniał mnie lękiem i odrazą. Patrzyłem na całą scenę nie rozumiejąc i stałem beznadziejnie niemy,
kiedy mowa była najodpowiedniejszą i jedyną bronią w tej niesmacznej sytuacji. Na koniec język popuścił i wykrztusiłem :
- Jeśli ty starucho zatraciłaś cały wstyd, to ja jeszcze nie. Wstydzę się swojej nagości nawet przed taką bezwstydną jędzą, jak ty.
Lecz nieskończenie bardziej wstydzę się przed niewinnością tego dziecka.
- Tak jak ona ubrała się w twój wstyd, tak ty ubierz się w jej niewinność.
- Po cóż dziewczynie znoszone, podarte męskie łachy, należące do kogoś, kto zabłądził w górach w takim miejscu i w taką
noc ?
- Być może, aby ulżyć mu ciężaru. Być może, aby się ogrzać. To biedne dziecko szczęka z zimna zębami.
- Lecz kiedy zimno wprawi w ruch moje zęby, czy mam je wypluć? Czyż nie ma za grosz litości w twoim sercu? To ubranie
jest moim całym jedynym dobytkiem w tym świecie.
Mniej posiadasz - mniej jesteś spętany. Więcej posiadasz - bardziej jesteś spętany. Im bardziej spętany - gorzej szacowany.
Im mniej spętany - lepiej szacowany. Chodźmy stąd, moje dziecko.
Kiedy wzięła dziewczynę za rękę i już-już miały wyjść, tysiąc pytań zaczęło mi przychodzić do głowy, lecz tylko jedno
wydobyło się z moich ust:
- Zanim pójdziecie, czy nie byłabyś, starowinko, tak dobra i powiedziała mi jak daleko jeszcze do szczytu?
- Jesteś na skraju Czarnej Jamy.
Światło latarni rzuciło na mnie ich rozedrgane cienie, kiedy opuszczały grotę wtapiając się w czarną jak sadza noc. Ciemna i
przejmująco chłodna fala ogarnęła mnie przychodząc niewiadomo skąd. Jeszcze mroczniejsze i zimniejsze fale nastąpiły po
niej. Ściany groty wydawały się oddychać szronem. Zęby szczękały, a wraz z nimi poplątane myśli: kozy pasące się na
piargach, zwodniczy pastuch, ta kobieta i ta dziewczyna, ja sam nagi, posiniaczony, podrapany, głodny, skostniały,
półprzytomny w takiej grocie, nad brzegiem takiej przepaści. Czy jestem blisko celu? Czy kiedykolwiek go osiągnę? Czy ta
noc kiedykolwiek się skończy?
Nie zdążyłem jeszcze pozbierać się do kupy, kiedy usłyszałem szczekanie psa i ujrzałem następne światło, tak blisko, tak
blisko - tuż, w samej grocie.
- Widzisz jak dobra Fortuna dba o nas, moja ukochana? Nigdy nie narzekaj na Fortunę.
Głos należał do starego, bardzo starego mężczyzny, z długą gęstą brodą i trzęsącymi się kolanami. Jego słowa adresowane były
do kobiety równie starej jak on, bezzębnej, rozczochranej, tak samo jak on zgiętej wpół i trzęsącej. Nie zwracając na mnie
najmniejszej uwagi, mężczyzna ciągnął dalej tym samym piskliwym głosem, który z trudem wydzierał się z gardła:
- Cudowna poślubna, małżeńska komnata dla naszej miłości i wspaniała laska w miejsce tej, którą zgubiłaś. Z taką laską nie
będziesz się już więcej potykać, moje ty kochanie.
To mówiąc, złapał moją laskę i podał kobiecie, która wsparła się na niej z czułością i pogłaskała z troską swymi zwiędłymi
dłońmi. Następnie, jak gdyby nie zauważając mnie, lecz cały czas zwracając się do swej towarzyszki, dodał:
- Nieznajomy niebawem odejdzie, ukochana, i będziemy śnić nasze nocne sny sami.
To spadło na mnie jak rozkaz, którego nie miałem siły nie posłuchać, zwłaszcza iż pies zbliżył się do mnie warcząc groźnie,
jak gdyby wykonując polecenie swego pana. Cała scena napełniła mnie przerażeniem - patrzyłem na nią jak w transie i jak ktoś
pod wpływem transu, wstałem i postąpiłem w stronę wyjścia, desperacko próbując coś powiedzieć, bronić się, bronić swoich
praw.
- Zabraliście mi laskę. Czyż jesteście aż tak okrutni, aby wygonić mnie i z tej groty, która jest moim domem na tę noc?
Szczęśliwi są ci co laski nie mają, Bo się nie potykają. Szczęśliwi są bezdomni, Bo wszędzie dom mają. Tylko potykający się -
jak my, Potrzebują laski. Tylko uwiązani do domu, jak my, Muszą mieć dom.
Tak razem śpiewali i przygotowywali sobie legowisko kopiąc długimi pazurami w ziemi i wyrównując żwir w rytm pieśni, na
mnie jednak nie zwracali uwagi. Przywiodło mnie to do jeszcze większej rozpaczy. Z żałosnym płaczem wyjęczałem:
- Spójrzcie na moje dłonie. Spójrzcie na moje stopy. Jestem wędrowcem zagubionym na tym odludnym stoku. Całą drogę
naznaczyłem krwią. Nie jestem w stanie dojrzeć niczego w tych ciemnościach, w tych strasznych górach, które jednak wam
wydają się dobrze znane. Czyż nie boicie się zapłaty? Dajcie mi chociaż latarnię, jeśli nie chcecie pozwolić mi dzielić ze sobą
tej groty.
Miłości nie odsłonimy. Ś wiatłem się nie dzielimy. Kochaj i patrz. Zaświeć i bądź. Gdy wykrwawi się noc, I ucieknie dzień. I
gdy umrze ziemia, Jakże wędrowcy wędrować będą? Kto się ośmieli wędrować?
Rozdrażniony do najwyższego stopnia, postanowiłem uciec się do błagania, jednocześnie dobrze zdając sobie sprawę, że to i
tak pozostanie bez skutku i czując nieprzepartą siłę, która wypychała mnie na zewnątrz.
- Dobry staruszku. Dobra staruszko. Choć zdrętwiały od zimna i oniemiały z wyczerpania, nie będę kleił się do was jak mucha
do lepu. Ja też kiedyś zaznałem miłości. Zostawię wam moją laskę i skromne posłanie, które wybraliście sobie na poślubną noc.
Lecz proszę was o jedną małą rzecz w zamian: ponieważ odmawiacie mi światła waszej latarni, czy nie bylibyście tak łaskawi
wyprowadzić mnie z tej groty i pokierować mnie w stronę szczytu? Bo straciłem zupełnie poczucie kierunku, straciłem też
poczucie równowagi. Nie wiem jak wysoko już jestem, ani jak wysoko mam jeszcze się wspiąć.
Nie zwracając uwagi na moje błagania, zaśpiewali:
- 4 -
Naprawdę wyższy jest zawsze niski. Naprawdę szybki zawsze jest wolny. Najwrażliwszy jest drętwy. Najwymowniejszy
niemy. Najpewniejszym przewodnikiem brak przewodnika. Odpływ i przypływ jedną są falą. Najwyższa wielkość jest zawsze
nisko. I ten ma wszystko, kto odda wszystko.
Ostatnim wysiłkiem zaklinałem ich, aby mi powiedzieli, w którą stronę mam się zwrócić po opuszczeniu groty - bo śmierć
może czyhać na mnie już na pierwszym kroku, a ja nie chcę umierać. Z zapartym tchem czekałem na ich odpowiedź, która
przyszła w postaci następnej niesamowitej i dziwacznej pieśni, pozostawiając mnie w jeszcze większym zakłopotaniu i jeszcze
większej irytacji niż dotąd:
Czoło skały twarde jest i strome. Łono próżni miękkie i głębokie. Lew i komar, Cedr i krzak, Zając i żółw, Gad i ptak, Orzeł i
kret -W jednej otchłani. Na jedną przynętę i na jeden hak. Tylko śmierć da równości znak. Jak na dole, tak i w górze -Umierać,
by żyć, lub żyć, aby umrzeć.
Ś wiatło latarni zamigotało i zgasło, kiedy wyczołgiwałem się z groty na czworakach, z psem czołgającym się tuż za mną, jak
gdyby chcącym upewnić się o moim odeeściu. Ciemność była tak ciężka, że niemal byłem w stanie czuć jej wagę na
powiekach. Nie mogłem zwlekać ani chwili dłużej. Pies mnie w tym utwierdzał.
Jeden ostrożny krok. Drugi ostrożny krok. Przy trzecim poczułem, jakby góra nagle umknęła mi spod stóp i znalazłem się w
objęciach wzburzonych bałwanów morza ciemności, które wyssało oddech i porwało mnie gwałtownie w dół, w dół, w
dół...
Ostatnim obrazem przebłyskującym przez zakamarki umysłu, kiedy wirowałem w próżni Czarnej Jamy, była para diabo-
licznych nowożeńców. Ostatnimi słowami, które mruczałem, kiedy oddech zamierał mi w piersi, były ich słowa:
Umierać, by żyć, lub żyć, aby umrzeć...
STRAŻNIK KSIĘGI
- Powstań, o nieznajomy szczęśliwcze. Osiągnąłeś swój cel.
Wyschnięty z pragnienia i zwinięty z bólu pod palącymi promieniami słońca, uniosłem do połowy powieki, aby skonstatować,
że leżę rozciągnięty na ziemi, a nade mną pochyla się czarna postać mężczyzny delikatnie zwilżającego wodą moje usta i
niemniej delikatnie obmywającego moje liczne rany. Był wielki i zwalisty, o grubych rysach, z krzaczastą brodą i brwiami,
głębokim i ostrym spojrzeniem, w bardzo trudnym do określenia wieku - a przy tym, o dziwo, jego dotyk był miękki i
wzmacniający. Z jego pomocą byłem w stanie usiąść i zapytać głosem ledwo słyszalnym dla mych własnych uszu.
- Gdzie jestem?
- Na Ołtarzowej Górze.
- Gdzie grota?
- Za tobą.
- A Czarna Jama?
- Przed tobą.
Wielkie było moje zdziwienie zaiste, gdy rozejrzawszy się, rzeczywiście ujrzałem grotę za sobą, a czarną otchłań tuż przede
mną. Byłem na samym jej skraju i zapytałem tego człowieka, czy by nie przeniósł się ze mną do groty, co chętnie i skwapliwie
uczynił.
- Kto mnie wyciągnął z Jamy?
- Ten, który prowadził cię do szczytu zapewne wyciągnął cię z Jamy.
- Co za „ten"?
- Ten sam, który związał mój język i trzyma mnie uwiązanego do tej góry od stu i pięćdziesięciu lat.
- A więc to ty jesteś tym „uwiązanym" opatem?
- Jam jest.
- Ale ty mówisz. Opat jest niemy.
- Ty rozwiązałeś mój język.
- Opat unika ludzi. Nie wyglądasz jakbyś się mnie obawiał.
- Unikam wszystkich oprócz ciebie.
- Przecież nigdy przedtem nie widziałeś mojej twarzy. Jak to się stało, że unikasz wszystkich ludzi za wyjątkiem mnie?
- Od stu i pięćdziesięciu lat czekałem na twoje przyjście. Przez sto i pięćdziesiąt lat nie ominąłem ani jednego dnia, o każdej
porze roku i w każdą pogodę moje grzeszne oczy wpatrywały się w piargi na zboczu, w nadziei ujrzenia człowieka
wspinającego się na tę górę, przybywającego tak, jak ty przybyłeś: nagiego, bez laski i bez jedzenia. Wielu próbowało wspiąć
się po zboczu, ale żaden nigdy nie dotarł. Wielu przybyło innymi drogami, ale żaden nie był nagi, bez laski i jedzenia.
Śledziłem cię wczoraj przez cały dzień. Dałem ci spędzić noc w grocie, lecz kiedy przyszedłem tutaj wcześnie rano, znalazłem
cię bez oddechu. Byłem jednak pewien, że powrócisz do życia. I co! Jesteś bardziej żywy niż ja. Umarłeś, by żyć. Ja żyję, aby
umrzeć. O, chwała jego imieniu. Wszystko jest tak jak on obiecał. Jest tak jak ma być. Nie mam żadnych wątpliwości, że to ty
jesteś tym wybranym.
- Kim?
- Błogosławionym, w którego ręce mam przekazać świętą księgę, aby była wydana światu.
- Co za księgę?
- Jego księgę - Księgę Mirdada.
- Mirdad? Kto to jest Mirdad?
- 5 -
Zgłoś jeśli naruszono regulamin