Nowakowski Marek - TRAMPOLINA.rtf

(953 KB) Pobierz

 

NOWAKOWSKI MAREK

TRAMPOLINA

 

 

Szedł spacerkiem, książką uderzał o udo. Było ciepło, niebo bez chmurki i słońce grzało upalnie. O tej południowej godzinie ulica opusto­ szała, tylko pod wielkim kasztanem grali w karty. Minął kamienicę i wcisnąwszy twarz między rzad­ kie, powyłamywane sztachety parkanu drgnął nagle

i              przywarł do płotu.

Maryśka, zwana na tej ulicy Mańką Dzyndzel, stała w drzwiach swej budy, wyciągnęła ręce. Arkadiusz z kamienicy cofnął się nieco, głupawo rozchylił usta.

-              Areczku, Areczku - powtarzała śpiewnie. Jej głos brzmiał miękko, jakby usypiała kogoś. Dotknęła głowy Arkadiusza, wichrzyła mu gęste czarne włosy. Przymknął oczy, poczerwieniał.

Krzysztof przełazi przez dziurę w płocie, przykuc­ nął za krzakiem bzu. Wstrzymywał oddech, widział stąd wszystko doskonale. Schowek był dobry, bez gęsty, bujny i zielony.

Ona już wyszła z komórki. Za nią drzwi poru­ szały się lekko na skrzypliwych zawiasach.

-              Czarnusi... - mówiła. - Czarnusi chłopaczek.

Wtedy Arek Wiewiórka rozluźnił sprężone ciało

i pogardliwie wydął usta.

-              Parszywie gadasz - warknął ochrypłym, łamią­ cym się trochę głosem.

-              Żeby on, ten twój, wiedział. - Wskazał pięścią w okno komórki. Splótł dłonie na plecach, rozkurczał i zaciskał palce.

-              Frajerku. - Kobieta zwana Mańką Dzyndzel szeroko otworzyła usta. Zachłannie łapała powietrze. Coś powiedziała, ale nic nie mógł Krzysztof usłyszeć, widział tylko szybki, gniewny ruch warg.

Za nią w uchylonych drzwiach ciemność w kory­ tarzyku, rozrzedzona, szara, gęstniejąca w głębi.

Twarz Maryśki też była szara, z czerwonymi pla­ mami na policzkach. Monotonnym ruchem gładziła Arkadiusza pod brodą, jak pies wyciągał do góry głowę.

Stał teraz profilem, wysunięte na wargę zęby na­ dawały mu wygląd chytrego zwierzątka. Pociągnęła go za klapę; weszli do budy. Ona pierwsza, za nią Arkadiusz.

Krzysztof jeszcze spoglądał na komórkę. W okien­ ku poruszyły się jakieś smugi, dziwaczne w kształcie.

Dzieci w bramie rudery zwanej Pekinem wrzesz­ czały cienko, denerwująco. Wrzask ten przypominał płacz. Rudy, o wklęśniętych bokach kot przemknął pod ścianą komórki. Znikł za węgłem.

Krzysztof potarł policzki, odsunął chyboczące sztachety parkanu.

W domu czekali już na niego z obiadem.

Podano zsiadłe mleko, wymarzone w ten gorący dzień, i mielone kotlety. Wpierw zjadł kotlet, potem małymi łykami siorbał białą, mlekową galaretę.

...Maryśka. Rozmyślał o niej wiele razy. Mówili wszyscy z tej ulicy, że sypia ciągle z innymi mężczyz­ nami. Jej stały chłop pił ostro i nic właściwie poza tym go nie obchodziło.

Maryśka Dzyndzel, mówiono o niej z krzywym uśmieszkiem.

W upalne dni, takie jak dziś, lubiła wychodzić przed budę, przymykała oczy, przeginała się kocio, czasem łapał ją ostry, dławiący kaszel. Pluła, smar­ kała. Kieckę nosiła kusą, rozpiętą wysoko, na nogach dużo czarnych, drobnych włosków.

Włochataf mlaskał wymownie Arkadiusz z ka­ mienicy. Kłaniał się niedbale z zagadkową grzecz­ nością. Mrużyła w słońcu oczy. Raz przyjrzała się Krzysztofowi przenikliwie, gdy spoglądał z uwagą na jej nogi. Odszedł szybko, prawie biegł, ale aż do samego Pekinu był pewien, że Maryśka patrzy za nim.

Uciekał sztywno, wymierzonym krokiem. Spoj­ rzenie wbił w chodnik. Błoto na chodniku zaschło popękanym sinawym kożuchem. Ktoś potrącił go sil­ nie. Czyjś gniewny głos. Ona na pewno spogląda uważnie, znów lekko mruży oczy.

Lubiła też łowić ryby, nad stawem wysiady­ wała długie godziny. Siedzieli tam z nią kolejarze, a czasem, ale rzadko, jej chłop, który był fryzje­ rem.

Podciągała na kołowrotku żyłkę, zręcznie podry­

wała kij i cieszyła się wrzaskliwie, gdy na haczyku zatrzepotała ryba.

-              Karasek - powiadał niezmiennie jej stały męż­ czyzna, który był fryzjerem.

-              Gówno karasek, nic się nie znasz - odwarkiwa- ła, wyciągając z pyszczka ryby zabarwiony różowo haczyk.

Tam nad stawem czarne, drobne włoski na jej nogach były mniej widoczne, jakby nic nieznaczące; nie nosiła wtedy pończoch. W tym tygodniu przy­ chodziła co dzień nad staw z tęgim kolejarzem o twa­ rzy kwadratowej, z obwisłym nosem. Obojętny, pluł przez zęby i patrzył uważnie na nią tylko wtedy, gdy odwracała się tyłem. Ostatni raz, był to świąteczny jakiś dzień, też patrzył, jej sukienka podciągnęła się do góry, dalej nogi, takie same jak w łydkach, cienkie. Kolejarz odwrócił głowę. Obok drzemał fry­ zjer Stanisław. Kolejarz skurczył twarz, roześmiał się obco jakoś. Zabrzmiało to jak zgrzytający w zę­ bach piach. Była cisza. Chłopcy na przeciwleg­ łym brzegu przestali już pluskać się w wodzie, przy­ kułem, nadzy wykręcali w trzcinach czerwone kąpie­ lówki.

Maryśka zakładała na haczyk przynętę, był to na pewno kartofel ulepiony w kuleczkę. Z wędką w dło­ ni, trzymając w ustach kawałek kartofla, spojrzała na tęgiego kolejarza.

-              Byczysko - szepnął wtedy Arkadiusz.

On zdjął okrągłą czapkę, podłożył pod głowę, wyciągnął się na pochyłym brzegu. Jego kwadratową twarz rozjaśnił lekki, słoneczny promień. Słońce było

wtedy, pamiętał Krzysztof dokładnie, przy większej wieżyczce ewangelickiego kościółka.

-              Rybaki!1 - wrzasnęła nagle Maryśka. - Rybaki za dychę!

Fryzjer Stanisław zerwał się szybko, ogłupiony snem. Tarł oczy.

Machnęła wędziskiem.

-              Pieprzone rybaki!!

-              Co! - powtarzał Stanisław. - Co!!

Kolejarz leżał nieruchomo, wygodnie podkurczył nogi. Trzymał w zębach długą żółtą trawę. Odgry­ zał, wypluwał i znów odgryzał, wypluł teraz wszyst­ ko, startą, rozgniecioną jak tasiemka trawę. I jeszcze raz zarechotał tym dziwnym, jak zgrzytający piasek, śmiechem.

Ryb już nie łowili. Maryśka zwinęła żyłkę na kij, kartofle z torebką rzuciła w wodę. Rozeszły się kręgi, małe, większe - wreszcie kilka rzadkich kolisk leniwie zakręciło się na powierzchni glinianki...

-              Takie mamlanie to nie jedzenie. - Głos ojca zrzędli­ wy, śmieszny wyrwał Krzysztofa z rozmyślań. - Pa­ trzeć nie można. - Ojciec hałaśliwie odsunął talerz, spoglądał na Krzysztofa badawczo.

-              Aż obrzydzenie bierze - wtrąciła matka. - Pod­ nosisz łyżkę, wkładasz do ust i z tym samym mle­ kiem wyjmujesz.

Siostra spojrzała nań nieprzyjaźnie. W jej oczach pokazał się drwiący, pogardliwy błysk.

Krzysztof nie odpowiedział. Nisko nad talerzem pochylił głowę i zaczął jeść uważnie. Raz łyżka

z mlekiem, raz z kartoflami. Raz... poruszał wargami

-              dwa... I tak aż do końca. Mleko było smaczne, bar­ dzo zimne.

Po obiedzie starzy wychodzili gdzieś. Szykowali się pośpiesznie.

-              Drzwi na łańcuch, pamiętajcie! - pokrzykiwał ojciec.

-              Bo różni teraz chodzą - dorzuciła matka.

Cienkie blade wargi pociągnęła szminką.

-              Nierówno - powiedziała siostra. - Popraw... - Wskazała na górną wargę.

Ojciec zapinał koszulę, niezrażony upałem nało­ żył kamizelkę. Jeszcze raz obrzucił Krzysztofa uważ­ nym spojrzeniem niebieskich, głęboko schowanych oczu.

-              Koniecznie na łańcuch - westchnął.

Stary pedagog, zachichotał złośliwie Krzysztof, chciałby wszystko o mnie wiedzieć. Założył łańcuch na drzwi. Zostali sami. Siostra ściągnęła ze stołu ce­ ratę, rozłożyła książki. Przerzucała stertę grubych, obłożonych w szary papier zeszytów. Otworzyła bru­ lion w sztywnej oprawie. Nie ten. Odłożyła. Wreszcie cieńszy w ciemnoszarym papierze. Na wierzchu ołów­ kiem wypisane: „Notatki z historii’^ | j

Na pewno ten. Najciekawszy brulion. Jej Wielka Tajemnica. Postukiwała ołówkiem w stół. Patrzył ukradkiem. Szybko, bardzo szybko zaczęła pisać. Ołówek śmigał po papierze. Przewróciła stronę. Jak­ by zapomniała o obecności brata.

Szybko macha, pomyślał Krzysztof.

Cicho wyszedł z kuchni. W północnym pokoju

mroczniało już, otworzył okno. Firanka zafalowała. Muskał ją lekki wietrzyk. Z okna widać było nieźle ten rzadki, z powyłamywanymi sztachetami płot po drugiej stronie ulicy, dalej kryty połyskliwą papą dach budki.

...Mogła Arka Wiewiórkę wziąć też dlatego, że zna on się doskonale na wędkach i rybach. Może po­ prawić żyłkę, nałożyć spławik, sprawdzić, czy dobre kije, giętkie w szczytach. Nikt nie zna się na tym le­ piej od niego. Lecz nie. Nie. Maryśka patrzyła tak jakoś, oczy miała czymś powleczone, jakby szkliwem, z wieloma nie takimi jak zwykle błyskami...

Krzysztof podparł łokciami brodę, nieruchomy wzrok utkwił w spadzistym, pokrytym połyskliwą papą dachu budy. W sąsiednim ogrodzie zaszczekał pies. Między krzewami mignęła ludzka sylwetka. Trzask gałązki.

Podniósł spojrzenie na okienną szybę. W jej odbi­ ciu twarz występowała wyraźnie. Widział swe pełne, po babsku zaokrąglone usta. Przygryzł wargi, za­ cisnął w wąską linię. Pomyślał o matki ustach, cien­ kich, bladych, zazdrościł jej tych ust. Uśmiechnął się krzywo. Odbicie twarzy z nieznośną, włażącą od razu w oczy plamą ust przypomniało historię z siódmej klasy.

Dzibi - najsilniejszy z VII b, a chyba też w całej szkole, przyglądał się ustom Krzysztofa z przenikliwą uwagą, mrużył oczy. Czerwieniał Krzysztof nieznoś­ nie i aż do bólu przygryzał wargi. Pisał Dzibiemu wypracowania. Uznanie ściskało mu gardło, kiedy Dzibi bił się. Ręce Dzibiego były nieomylne w ude-

rżeniach, robił doskonałe uniki. Był bezlitosny w walce. Kiedyś chwycił Hermana, uznanego pow­ szechnie szkolnego eleganta, za długą wiechę włosów i okręcił ją na dłoni. Głowa eleganta stuknęła głucho

o              kolano.

-              Spodnie mi krwią zapaprał - powiedział po wszystkim Dzibi. - Paskudnie zapaprał.

Krzysztof potakiwał z obojętną miną, nieznacznie prostował nogi, uginał je sprężyście. Był chyba naj­ silniejszy w nogach w całej klasie. Dopóki nie przy­ szedł Dzibi. Teraz sprawa ta stała się nierozstrzyg­ niętą, niepokojącą zagadką. Bo przy tych mocnych nogach Krzysztof bić się nie umiał.

Zmierzyli się wreszcie pod topolami.

Dzibi rzucał nim o ziemię jak piłką, szorował po żwirze chwyciwszy za kołnierz, ale Krzysztof nie upadł ani razu. Obaj dyszeli ciężko, zapalili papie­ rosa. Przy zielonej furtce Dzibi zajrzał mu w twarz, pochylił się i szybko pocałował w usta.

-              Mocno stoisz - mruknął - a usta masz jak ko­ bieta.

Podrapał się po karku, odwrócił. Śmiał się chyba, bo lekko zadrżały mu ramiona. Twarz Krzysztofa oblał palący rumieniec. Usiadł pod czereśnią, długo obserwował pracowite mrówki, korowodem ciągnące przez chodnik.

Odtąd w jego zażyłości z Dzibim było trochę ina­ czej, choć odrabiali wspólnie, tak jak zawsze, wypra­ cowania z polskiego. Nie patrzyli teraz sobie w oczy, a czasem, gdy ich spojrzenia zderzyły się, opuszczali głowy i mówili o byle czym.

Zmowa, powtarzał z dziwacznym dreszczykiem Krzysztof, to jest zmowa...              >

Na balkonie kamienicy zobaczył babcię Arka. Wyciągała szyję, osłoniła dłonią oczy.

Szuka, uznał Krzysztof, na pewno szuka...

Ale babka na komórkę krytą papą wcale nie po­ patrzyła.

Na wprost Krzysztofa ściana gęstej, letniej zie­ leni. Ledwie o parę kroków. Szczeliny w tej zieleni pozwalały zobaczyć jedynie płot sąsiedniego ogrodu z pnączami dzikiej winorośli. Ta winorośl dzika, na którą teraz patrzył z natężeniem, też mu wiele przy­ pominała. Niegdyś w jego życiu spełniała ona nie byle jaką rolę. Jeszcze niedawno, rok temu może, gdy fasola służyła mu za wojsko, pod płotem w zagma­ twanym labiryncie winnych gałązek, u dołu, miał miejsce wielki obóz fasolowego wojska. Żółta fasola, czarna, brunatna, nakrapiana i ta „koloru malaj- skiego” - wszystko to stanowiło armię brytyjskiego imperium. Ogród był tym imperium. Za płotem, uczynił zastrzeżenie umowne, były oceany. Czasem podrwiwał z tej zabawy. Ale ironiczny uśmieszek ustępował szybko. Budował Krzysztof forty z maleń­ kich deseczek. Szańce lepił z gliny. Maskował sta­ rannie liśćmi łopianu, mleczem i ostem, sporządzał z bibułki małe chorągiewki, które wtykał w szań- czyki. Prowadził tajemne szlaki podbojów między za­ gonami pietruchy, marchwi i rządkami poziomek. Znów uśmieszek o zabarwieniu ironicznym. Jednak w wirze zabawy ten wątpiący uśmieszek nie znaczył nic. Chodził Krzysztof pochylony, z zagfrjrgp^ęaszą.

Budził nieustanne podejrzenia gospodarza, białego starca ze spiczastymi wąsami, który począł liczyć po­ midory na krzakach. Sprawdzał codziennie wczes­ nym rankiem.

Z centrum, spod sąsiedzkiego płotu, biegły syg­ nały dla ogromnej, rozlokowanej przemyślnie w ca­ łym imperium armii. Rok temu po rzęsistym desz­ czu fasola poczęła kiełkować, przez gliniaste szańce przebijały bladozielone ramiona kiełków. W tamtym też roku Krzysztof zaprzestał swych tajemnych, sta­ rannie ukrywanych przed wszystkimi zabaw z fa­ solą.

A nawet spacerował między zagonami z białym gospodarzem. Pochylał się tu i tam i powiadał z fał­ szywym zainteresowaniem:

-              Ile tu fasoli, ile...

Starzec potakiwał zdziwiony.

-              Kiełkuje - mruczał.

Po wiosennym zaorywku ogródka zniknęły ostat­ nie ślady wielkiej zabawy. Tylko jeszcze pod płotem przy sekretnej furteczce zachowało się kilkanaście pomarszczonych i rozdętych wilgocią fasolek.

Wodzowie, myślał teraz Krzysztof. To wodzo­ wie...

Uśmiechnął się blado. Wyciągnął rękę.

Furteczka ukryta przy końcu płotu, wyliczył, znajduje się na linii prostej z punktami - początek przeciwległego płotu o rzadkich, powyłamywanych sztachetach, dach budy kryty połyskliwie ziarnistą papą. Ramię wyciągnął sztywno i sprawdził. To była linia prosta.

Ze stołowego pokoju, gdzie siedziała siostra, do­ szedł go szurgot odsuwanego krzesła, skrzypnęły drzwi.

Jeszcze raz obejrzał w szybie swą twarz, zobaczył wydatną plamę ust, przygładził włosy.

Cicho stąpał korytarzem. Zajrzał przez uchylone drzwi. Siostry nie było. Ale na stole pozostały zeszy­ ty, spora sterta zeszytów, na wierzchu te dwa naj­ ważniejsze bruliony w ciemnych okładkach. Pochylił się. Otwarty kałamarz. Pomarszczona, zwinięta w kupę cerata. Prze chwilę nasłuchiwał uważnie. Była teraz w kuchni, odsuwała fajerki, zgrzytały prze­ raźliwie - pewno dokłada do ognia. Między stronami leżało pióro.

...Wczoraj u Krysi”, pisała, „był też Bolek. On jest dziwny, bardzo dziwny. Z początku nic nie mó­ wił. Krysia opowiadała o klasówce z łaciny. Potem pan Grzybowski zaczął o sile, fizycznej sile.

-              Siła, siła - powtarzał - tp zawsze podtrzymuje na duchu.

-              Eh - przerwał mu wtedy Bolek. Zaśmiał się szy­ derczo. Twarz ma ciekawą, ale ponurą.

-              Nie eh, tylko racja - obruszył się pan Grzy­ bowski. Z miną polemisty potarł czoło. - Na przy­ kład kiedyś sam w zębach podnosiłem różne ciężary. To robi swoje.

Bolek wstał od stołu.

-              Można? tr Podszedł do pana Grzybowskiego.

Pan Grzybowski zbaraniał. Też wstał niezgrab­ nie.

I              podniósł go Bolek w zębach za pasek. Zrobił to

niespodzianie zręcznie. Tylko poczerwieniał nieco, żyły wystąpiły mu na skroniach.

Podchodził do wszystkich. Pozwalali. Podnosił. Krysię też - szybko, z lekkim uśmieszkiem. Na końcu podszedł do mnie. Wzruszył ramionami i powiedział:

-              To piórko, nie trzeba.

Pan Grzybowski podziwiał fizyczną siłę. Bolek oświadczył, że to wcale nie pomaga, na żadnym duchu nie podnosi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin