Prawdziwa historia Melanii pasterki z La Salette.docx

(263 KB) Pobierz

Pasterka z La Salette
Ks. Paul Gouin 

 

Biografia widzącej z La Salette jest dziełem proboszcza w Avoise, zmarłego 11 grudnia 1968. Pięćdziesiąt lat pracy i poszukiwań poświęcił autor na sporządzenie dokumentacji (składają się na nią maszynopisy i 800 listów saletyńskiej pasterki) dla jej zrehabilitowania. 

 

WSTĘP 

 

W ślad za trzema pierwszymi tomami kolekcji Pour servir á l'histoire réelle de la Salette (Dokumenty do historii la Salette), wydanej przez Nouvelles Editions Latines i za Journal de 1'abbé Combe (Dziennik księdza Combe), Stowarzyszenie Dzieci Matki Bożej Saletyńskiej i św. Grigniona de Montfort daje czytelnikowi dziełko, stanowiące syntezę kwestii la Salette i biografię tej, która ją wzbudziła.

 

Biografia ta, dzieło księdza Gouin, proboszcza w Avoise (Sarthe), zmarłego 11 grudnia 1968, rehabilituje w oczach historii jasnowidzącą z dnia 19 września 1846. Nie mniej niż 50 lat cierpliwych poszukiwań kosztowało autora sporządzenie tej dokumentacji, na którą składają się maszynopisy i 800 własnoręcznych listów saletyńskiej pasterki. "Jestem skłonny mniemać, że Melania aż do śmierci wywiązywała się z powierzonej sobie misji" – pisał mi o. Garrigou-Lagrange 1 września 1957.

 

Z lektury niniejszej książki wynika jasno, że przedmiotem tej misji było założenie dzieła Apostołów Ostatnich Czasów, zapowiedzianych przez św. Grigniona de Montfort. Jeszcze za życia saletyńskiej pasterki Kościół zatwierdził regułę zakonu Matki Bożej dla tego instytutu misyjnego, a ks. Zola, biskup diecezji Lecce (Włochy), udzielił imprimatur proroczej tajemnicy, której jeden paragraf brzmi:

 

"Wzywam apostołów ostatnich czasów, wiernych uczniów Jezusa Chrystusa, którzy żyli w pogardzie świata i siebie samych, w ubóstwie, cierpieniu i pokorze, wśród wzgardy i w milczeniu, w modlitwie i umartwieniu, w czystości i zjednoczeniu z Bogiem, nieznani światu: czas, aby wyszli i oświecili ziemię...".

 

Stowarzyszenie Dzieci Matki Bożej Saletyńskiej składa hołd wdzięczności księdzu Gouin za to, że zostawił mu ważne świadectwo przemawiające za prawdziwością historii la Salette. 

 

Beaupréau, 19 marca 1969, w uroczystość św. Józefa. 

 

F. Corteville 

prezes Stowarzyszenia

Dzieci Matki Bożej Saletyńskiej

i św. Grigniona de Montfort

 


C Z Ę Ś Ć P I E R W S Z A

 

KRZYŻ OD DZIECIŃSTWA

 

SPOTKANIE Z MELANIĄ 

 

Był cichy czerwcowy wieczór 1893 pewna kobieta schodziła ze wzgórza Fourviére w Lyonie. Była to pora, kiedy - bez względu na pogodę - mgła się unosi z nabrzeży Rodanu i Saony, przyciemniając miasto, pora, kiedy zamyka się kościoły. Ta kobieta zapewne cały dzień spędziła w bazylice na modlitwie. Idąc, nie przestawała się modlić: można to było poznać po skupionym wyrazie jej twarzy, po rękach złożonych pod długim płaszczem, którym się otuliła. Nosi czarny strój. Na głowie ma staromodny kapelusz albo raczej duży czepek, z którego spływa do tyłu welon. Jest wdową? Zakonnicą? Ma może lat 60. Z powodu słabego wzroku idzie nieco pochylona. Mimo to dobrze się orientuje, idzie bez wahania krokiem regularnym i spokojnym. Doszedłszy do rogu ulicy Bombarde, między katedrą a sądem - tu, gdzie miłosierdzie Boże patrzy na sprawiedliwość ludzką, wchodzi spokojnie, jakby oczekiwana, do hotelu Joanny d'Arc." Przyjęcie, jakie ją spotkało, dopełnia pociechy i ukojenia, jakie doznała na modlitwie.

 

"Odpowiadając na pytanie Pana - pisze ona w liście z 30 listopada 1895 do redaktora Schmida oświadczam, że nigdy nie zapomnę 3 czerwca 1893 roku, dnia, w którym ks. Perraud, biskup diecezji Autun; powiadomił mię o pozbawieniu mnie sakramentów w swej diecezji. A nastąpiło to bez żadnego uzasadnienia. Jednakże ja się domyślam: ks. biskup Perraud chce koniecznie, abym na jego korzyść zrzekła się kaplicy, którą prawnie podarował mi ks. Ronjon dla Zakonu Apostołów Ostatnich Czasów. Ale czyż moje sumienie pozwalało mi dysponować dobrami należącymi do Matki Bożej? Oczywiście, że nie; wolę cierpieć dla sprawiedliwości... Pozbawiona sakramentów, Komunii świętej, byłam głodna Boga, mej siły, mego światła, rady, drogi i już nie mogłam wytrzymać. Udałam się do Lyonu i tam w tej pięknej świątyni na Fourviere doznałam pociechy; wyspowiadałam się, otrzymałam swego ukochanego Jezusa i długo się modliłam za swych trzech prześladowców: ks. biskupa Perraud, księdza Dessus i księdza Gautheron. Było już późno, nie znałam Lyonu, opuściłam więc bazylikę. Schodząc ze wzgórza, modliłam się w dalszym ciągu. Prowadziła mię Joanna d'Arc - aż do hotelu swego imienia przy ulicy Bombarde nr 4-6, między katedrą a sądem. Tam spędziłam noc w dobrym towarzystwie. Właścicielka hotelu była bardzo dobra dla mnie i nie chciała zapłaty... Jakże ja się modliłam i modlę w intencji tej chrześcijańskiej rodziny...

 

W lipcu znów przybyłam do Fourviére, aby się wyspowiadać i przyjąć Komunię świętą. Dnia 17 lipca wy- jechałam z Châlon-sur-Saône do Włoch. Tam zakaz sakramentów nie istniał dla mnie...".

 

Co to więc za kobieta? Domyślamy się, że to pasterka z la Salette. Ona zaś sama podpisuje się: Siostra Maria od Krzyża - Melania Calvat.

 

Tej starszej kobiecie, wówczas gdy miała lat czternaście i gdy pasła krowy na halach górskich, objawiła się Najświętsza Maryja Panna i, rozmawiając z nią, poleciła jej przekazać swe słowa całemu ludowi. Działo się to 19 września 1846 r. Już pół wieku upływa od tego momentu, a wieśniacza pasterka, mimo ubóstwa, słabości i poczucia osamotnienia, nie przestaje pełnić swej misji. Jednakże bez rezultatów. Bez rezultatów - to mało: oto już po raz trzeci spada na nią potępienie ze strony wysokiej osobistości kościelnej, to klęska ostateczna.

 

Jeszcze w roku 1854 ks. Ginoulhiac, biskup diecezji Grenoble, oświadczył, że jest ona "pyszałkiem ulegającym złudzeniom", sprzeciwiał się złożeniu przez nią ślubów zakonnych u Sióstr Opatrzności w Corenc, gdzie kończyła nowicjat i wygnał ją do Anglii.

Później, zimą 1878-1879 roku w Rzymie, ks. Fava, również ordynariusz diecezji Grenoble, wbrew poleceniu wydanemu wcześniej przez papieża, odrzucił regułę, którą - jak twierdziła Melania - podyktowała jej Matka Boża dla misjonarzy apostołów ostatnich czasów oraz dla zakonnic mających obsługiwać sanktuarium w la Salette. Dalej, w kongregacjach rzymskich wzbudził co do niej podejrzenie. Jej broszurę, zawierającą zwykłe opowiadanie objawienia, a wydaną tego samego roku w Lecce (Włochy) z imprimatur miejscowego ordynariusza, zdyskredytowano i zakazano jej rozpowszechniania. Z powodu tej broszury biskup z Lecce otrzymał naganę, Melanii zaś radzono zachować milczenie.

 

Teraz wreszcie, przytłoczona ciężarem gróźb, znów idzie na tułaczkę, niosąc w sobie grot godzący w samo jej życie duchowe i w podstawę jej powołania. Ośmieliła się bowiem wytoczyć proces wykonawcom testamentu zmarłego księdza Ronjon, występującym z ramienia ordynariusza diecezji Autun; stawiła czoła sławnemu i czczonemu biskupowi; przełożonemu oratorianów we Francji, członkowi Akademii Francuskiej, który wkrótce został kardynałem. Dała się wciągnąć w wir interesów finansowych, w podejrzane dyskusje prawnicze i wyszła skompromitowana. Teraz jej nie pozostawało nic innego jak tylko oddalić się i milczeć. Wyjeżdża więc ukryć się we Włoszech.

 

Po dziesięciu latach podróży, szarych prac, znów powróci do ojczyzny, by tu zostawić swe kości. Pamięć o niej zaginie, jej pisma zostaną pogrzebane, a na całość faktów saletyńskich padnie mroczna zasłona rozterek i niepokojących sprzeczności.

 

Losy Melanii niejednemu narzucają wniosek: jasnowidzący źle kończyli.[1] Ich opowiadania o objawieniu uznaje się za szczere, jednakże przesiewa się przez sito i podaje w wątpliwość wypowiedzi Najświętszej Panny, które oni przytaczają. Wypowiedzi te, jak wiemy; dzielą się na trzy części. Pierwsze orędzie, zwane zazwyczaj "mową publiczną", stanowi ostrzeżenie całego ludu chrześcijańskiego przed skutkami bluźnierstw oraz zapominania przykazań Bożych i kościelnych; to orędzie wyrecytowały dzieci natychmiast, dosłownie i zgodnie, mimo że pytano je oddzielnie. Druga część słów Najśw. Panny składa się z dwóch przemówień skierowanych najpierw do Melanii, następnie do Maksymina, a nazywanych "sekretami". Melania otrzymała polecenie odsłonięcia swego sekretu dopiero w roku 1858. Maksymin wyjawi swój, i to na piśmie, tylko papieżowi Piusowi IX. Wreszcie trzecia część, to reguła zakonna, podyktowana Melanii przez Matkę Bożą. Melania przez całe swe życie będzie wiernie trwać przy zasadzie przyznawania tej reguły tylko osobom gotowym skrupulatnie jej przestrzegać.

 

Ta zwłoka w przekazywaniu poszczególnych części słów objawionych oraz różne sposoby tego przekazywania wywoływały już od początku zdziwienie, zastrzeżenia, zarzuty. Proroczy język i styl sekretu Melanii, jej patetyczny apel i bolesne wyrzuty skierowane do duchowieństwa, jej zapowiedzi srogich kar sprawiedliwości Bożej - wszystko to wydawało się dziwnie twarde.

 

Czyż Najświętsza Panna mogła być jednocześnie tak poufała, niemal przyziemna, mówiąc (gwarą w pierwszej części orędzia) o ziemniakach, o zniszczałym zbożu i tak straszna, tak tragiczna w drugim?

 

"Okazuje się - powie patem Melania w liście do p. Schmida z 25 VI 1897 r. - że są ludzie, którzy poczytują sobie za obowiązek czuwać nad tym, czy też wszechmocny Bóg nie mówi rzeczy zbyt twardych i skandalicznych, gdy zniża się do rozmowy ze swymi stworzeniami. Pozwalają Bogu skarżyć się, że wieśniacy bluźnią, pracują w niedzielę, nie uczestniczą we mszy świętej, ale... nie pozwalają Mu żalić się na to, że kapłani nazbyt lubią złoto...".

 

Ach, ta... Jakże zażarcie broni ona swego chłoszczącego sekretu! Co za impertynencja! Z jasnowidzącej przedzierzgnęła się w wizjonerkę... Można by jej powiedzieć to, co powiedział prorok Ezechiel fałszywym prorokom: "Biada wam, którzy idziecie za swymi zamysłami! Wasze widzenia są próżne, a wasze wyrocznie kłamliwe. Mówicie: 'Pan powiedział...',, podczas gdy Pan nic nie rzekł" (13,1-14).

 

Ujawnione po fakcie jej sekret i jej reguła zapewne są jej wymysłem. Ta kobieta jest egzaltowana, chorobliwa ambicja sprowadziła ją na bezdroża. Dzięki darowiźnie uzyskanej w Châlon od księdza Ronjon, staruszka powzięła projekt założenia instytutu zakonnego i przeciwstawiała się świętemu biskupowi z Autun. Zresztą przegrała proces. Teraz wiedzie na obczyźnie dziwne życie. Trzeba względem niej zachować jak największą roztropność i - ostatecznie - im mniej się mówi o objawieniu saletyńskim, tym lepiej.

 

Jednakże dużo o nim mówiono i - co gorsze - pisano. Niezadowoleni uznawali wyrzuty sekretu za własne, zgorzkniali egzegeci i egzaltowani wierzący wysilali się na komentarze; w których zmieszana była prawda i fałsz; umysły niespokojne, amatorzy proroctw, wymyślając awanturnicze prawdopodobieństwa, zaciemniali rzeczy; poszukiwacze utopii politycznych przeciągali na swoją stronę objawienia saletyńskie i, dodając mrzonki swego siewu, posługiwali się nimi, by zapewnić tryumf własnym ideom czy ambicjom.

 

Melania wszakże nie schlebiała ich manii i unikała kontaktu z nimi. "Nie powinniśmy tracić czasu na te sprawy" - pisała do ks. kanonika Brandta w styczniu 1883. Innemu księdzu, który przysłał jej do wglądu swój artykuł przemawiający na korzyść fałszywego pretendenta do tronu Naundorffa, odpowiedziała: W tej chwili Francja nie chce króla... Gdy nadejdzie odpowiedni moment, Bóg znajdzie króla dla Francji, która jednak będzie upokorzona aż do środka ziemi..." A jeszcze innemu księdzu politykowi nie wahała się powiedzieć: "Diabeł bawi się z pewnymi osobami, aby ich nakłaniać do spędzania życia na błazeństwach". Zresztą, prawdę mówiąc, pisarze religijni bądź też marzyciele, czy polemiści, nie zwracali się do Melanii o radę.

 

Jej listy dowodzą przezorności, z jaką się wypowiadała o objawieniu i w ogóle troski o to, by publicyści czerpali wiadomości z wiarygodnego źródła i trzymali się czystej prawdy.

 

Nie trzeba - pisze ona w styczniu 1880 r. do ks. kanonika Brandta - fantastycznymi komentarzami i fikcjami odrywać umysłów od celu głównego, który polega na tym, aby wziąć do serca to, co się im mówi i aby się nawrócić". Kiedy indziej (dnia 17 marca 1897) odpowiadając na list redaktora Schmida, zawierający naglącą prośbę o objaśnienie do zwykłego opowiadania o objawieniu, Melania pyta się: "Na cóż to się zda? Skoro wzgardzono miłosiernymi ostrzeżeniami Matki Bożej, to tym bardziej by wzgardzono szczegółami, które ja dać mogę, ja zaś stałabym się przyczyną grzechu niewdzięczności, który popełnialiby niedowiarkowie". Później, 10 marca 1904 r., w liście do księdza Combe, który usiłując wszystko wyjaśnić, snuł przypuszczenia co do dat zapowiedzianych wydarzeń, tak się zwierzała: "Ksiądz zadaje sobie wiele trudu... Mnie się wydaje, że ten komentarz nie jest konieczny... Proroctwa nie są jasne. Zdarzało się, że komentatorzy widzieli w teraźniejszości lub niedalekiej przyszłości wydarzenie bardzo, bardzo odległe. Napotykałam w Ewangelii różne szczegóły, których święci ojcowie nie mogli wyjaśnić. Zostaną one jednak wyjaśnione później". Temu samemu duchownemu, który czuwał nad drugim wydaniem jej broszury napisanej w Lécce, przypomina: "Przypuszczam, że jasno po francusku wyraziłam swe życzenie, aby przedruk mej broszury z Lecce był wolny od wszelkich dodatków, jakkolwiek święte i pożyteczne mogłyby one się wydawać". I aby uspokoić niecierpliwych egzegetów, których zapał szkodził sprawie, dodała: Odrzucanie wielkich prawd nadprzyrodzonych i odmowa podporządkowania się im jest oznaką, że pochodzą one z nieba. "Ludzie naszych czasów - tak pisze do ks. kanonika Brandta we wrześniu 1881 - nie są zdolni zrozumieć i ocenić tych prawd... i to właśnie skłaniałoby ich do szydzenia z nich".

 

Ta rozumna rezerwa, której jasnowidząca z la Salette nigdy się nie wyzbywała,[2] nie mogła z jednej strony zapobiec negacji cudu, a z drugiej uchronić jej samej od przeciwstawiania się - często gwałtownego i niezręcznego - produkcji literatury saletyńskiej, której miernota równała się na ogół obfitości.

 

Papierowa wojna o la Salette rozpoczęła się już w roku 1851 ofensywą dwu duchownych z diecezji Grenoble. Jeden z nich, nazwiskiem Déléon (lecz podpisujący się pretensjonalnie: Donnadieu), skandalicznym życiem ściągnął na siebie karę interdyktu, drugi, ks. Cartellier, był proboszczem w Grenoble. Kierując się duchem buntu i żądzą zemsty na swym biskupie, księdzu de Bruillard, odpowiedzieli protestem na jego pierwsze orzeczenie kanoniczne, uznające cudowny fakt saletyński za wiarygodny, i na położenie kamienia węgielnego pod kościół na świętej górze. Ale za mało im było trzech paszkwili wydanych kolejno. Obmyślili inny manewr, podstępny i szkodliwy. Wydali prospekt informujący o ukazaniu się tych perfidnych pamfletów w formie jednego tomu. Teraz ich pisma zapowiadały się zupełnie prawowiernie, czyż bowiem w tytule ich książki nie ma słów: "la Salette wobec papieża", "memoriał do papieża"? Początkowo zjednują więc sobie pewną sympatię, ale - potępieni przez biskupa - tracą posłuch, tracą czytelników. Lecz nowe kłamstwo pewnie ich uratuje... Dzieci widziały zwykłą kobietę. Oto niejaka panna de Lamerliére, stara i ekscentryczna, mimo swej otyłości, sama w przebraniu przebiegła długie kilometry górskich dróg, weszła na wierzchołek la Salette, przed oczyma naiwnych pastuszków gra rolę Matki Bożej.

 

Głęboko dotknięta w swej wierze i czci panna de Lamerliére wytoczyła potwarcom proces, który zakończył się ich ośmieszeniem. Mimo to artykuły i broszury nie przestawały się ukazywać, w krótszych lub dłuższych odstępach czasu, zależnie od okoliczności, a rzeczy się gmatwały, traciły na wyrazistości, by w końcu zatracić charakter indywidualności.

 

Pierwszym i zasadniczym błędem opozycjonistów było to, że nie zwracali się do źródła po informacje. Od kogo lud chrześcijański i Kościół dowiedział się o objawieniu w dniu 19 września 1846 r. na górze la Salette? Od samej jasnowidzącej, Melanii Calvat. Prócz Maksymina - tego chłopczyka; którego chyba sama Opatrzność skierowała tutaj, aby był świadkiem wydarzenia - nikt nie był z nią na górze 19 września o godzinie 3 po południu. "Kto się ośmielił zahamować spełnianie przez jasnowidzących ich misji?" - zapyta się księdza Combe w swym liście z 16 kwietnia 1898 r. Melania, która słuchała słodkiego głosu najmiłosierniejszej, przejasnej Dziewicy Maryi.

 

Głosząc wiarygodność cudownej rzeczywistości objawienia; kolejne orzeczenia doktrynalne biskupów z Grenoble oraz aprobaty papieskie uznały dobrą wiarę Melanii i jasną wierność jej pamięci. Przyjąć tylko jedną część jej orędzia, a resztę poddawać w wątpliwość to odmawiać jej zaufania, to właściwie stawiać pod znakiem zapytania całe orędzie, a nawet fakt saletyński.

 

Na czym się zasadza odróżnienie tego, co pochodziłoby od Boga, od tego, co byłoby ludzkim wymysłem cudu od oszukaństwa? Na ocenie, choćby tylko ogólnej, osobowości pasterki. Jakaż ona jest? Czy ją znamy? Ją trzeba poznać: poznać jej mentalność, obyczaje; życie wewnętrzne, poznać to co w niej skłania nas do tego, by jej wybraństwo Boże uznać albo za nieprawdopodobne albo za uzasadnione. Trzeba sobie wyrobić pewność nie na podstawie ogólników, lecz na podstawie wiarygodnych dokumentów. Co więc one mówią? Jest ona symulantką, miewa halucynacje, czy też jest rzeczywiście predestynowana do spełnienia nadprzyrodzonej misji?

 

Dokumentów takich mamy niemało. Jest przede wszystkim wiele jej własnoręcznych listów, są trzy autobiografie jej dzieciństwa. Powiedziała o sobie wszystko, co uznała za stosowne wyjawić, a czyniąc to, by najmniej nie kierowała się pychą czy miłością własną, gdyż jak nie chełpi się łaskami otrzymanymi niezasłużenie, tak nie wstydzi się chropowatości swej natury. "Jestem nieco dzika - przyznaje się w listach do p. Schmida z 2 czerwca 1894 i 19 marca 1896 r. Trochę mi brak savoir-vivre... W ogóle nie jestem ani powabna, ani miła". Brak jej również kultury i nie lubi ostentacji. Jeśli pisze czy mówi, to tylko zmuszona okolicznościami lub poleceniem przełożonych i czyni to krótko, bez upodobania, niechętnie; czasem nawet z żalem. "Gdybym miała ten życiorys[3] - pisze 7 czerwca 1899 r. do ks. Combe - rzuciłabym go na dno morza".

 

Jeśli pisze - trzykrotnie i w wersjach nieco odmiennych - opowiadania pierwszych lat swego życia, to jedynie na żądanie osób, którym przyznaje władzę nad sobą. Zresztą te trzy opowiadania[4] urywają się przed objawieniem, a zredagowane są tylko po to, aby objaśnić jego sens. W Melanii liczy się jedynie to, co ma związek z orędziem saletyńskim i z misją jego rozpowszechniania. "Zawsze trzeba się trzymać prawdy" przypomina p. Schmidowi w liście z 28 października 1896 - i unikać fałszowania sumień. Wielka obiektywność tej nadzwyczajnej istoty, jest absolutną gwarancją jej prawdomówności. Pozwólmy więc jej się prowadzić - i tylko jej - strona za stroną, krok za krokiem, a dojdziemy prawdy.

 

POCAŁUNEK U KAPLICZKI ŚW. ROCHA 

 

Wieczorem dnia objawienia, 19 września 1846 r., Melania i Maksymin, schodząc ze świętej góry, zabierają swe stada do swych gospodarzy. Melania jak zwykle jest milcząca, Maksymin podniecony. Dziesięcioletni chłopczyk ekspansywny i rozmowny, wrażliwy i roztrzepany, nie mógł się powstrzymać od opowiadania tego, co widział i słyszał. Zwierza się, że z razu bardzo się bał. Ujął wtedy mocno swój kij i usiłował rzucać kamieniami w stopy "Pani". Melania zaś już od pierwszych dźwięków słodkiego i najmiłosierniejszego głosu "poleciała do Niej". Stała tak blisko zjawy, że - według zwierzenia, które się jej potem wyrwało, a które zanotowała siostra zakonna de Maximy – słuchając słów Najśw. Panny, byłaby mogła ucałować Jej rękę.

 

Obecnie jednak Melania milczy, a mówi Maksymin: Tego pamiętnego dnia pasł on krowy Piotra Selme, który będąc przyjacielem jego ojca, wyprosił sobie u rodziców chłopczyka, aby mu go dali na parę dni do zastąpienia chorego pasterza. Teraz malec, gdy już wszystko wypaplał u swych gospodarzy, biegnie do chlebodawcy Melanii. Tymczasem ona po przypędzeniu krów weszła za nimi do chlewa i, przywiązawszy starannie, porządkuje wszystko bez pośpiechu. A gdy gospodyni po wysłuchaniu relacji Maksymina przychodzi do niej i odzywa się z płaczem: "Dlaczego, moje dziecko, nie przyjdziesz opowiedzieć mi, co wam się zdarzyło na górze?", dziewczynka odpowiada: "Chciałam wam to opowiedzieć, ale chciałam wpierw skończyć swoją robotę".

 

Najpierw codzienny obowiązek... Dziwna, zdaje się nieco niepokojąca, postawa wobec takiego wydarzenia. Czyż jej ono nie zaskoczyło? Nie wywarło na niej głębokiego wrażenia? Jeszcze nie wiemy; w każdym razie ona wydaje się tak spokojna jak Maksymin wzruszony. Czyżby ta dziewczyna - która, mimo że skończyła już czternaście lat, jeszcze nie umie czytać i nie będzie w tym roku dopuszczona do pierwszej Komunii św. - nie pojmowała, co się jej zdarzyło i jaka misja przypada jej w udziale?

 

Tajemnica... Tak, to tajemnica, ale klucz do niej Melania sama zostawiła w swych autobiografiach dzieciństwa. Pewien zanotowany w nich epizod może wszystko wyjaśnić. Otóż od kilku miesięcy, od zeszłej wiosny, wzniosła się ona na jeden z najwyższych stopni kontemplacji wlanej. Żyje w zjednoczeniu z Bogiem. Oddycha i porusza się duchowo w atmosferze nadprzyrodzonej, gdzie cudowny fakt objawienia, aczkolwiek niezmiernie zdumiewający, wcale jej nie zadziwił. Jeśli przeto pozostaje niewzruszona, to dlatego, że już udzielała się jej sama Najwyższa Rzeczywistość.

 

Była jeszcze maleńka, gdy zaczęło ją pouczać i prowadzić przez piękne dziecię, które nazywało się jej bratem a zwracało się do niej: "siostro, siostro mego serca". Cokolwiek wie ona o Bogu, od niego się dowiedziała. Chłopczyk ten jest mistrzem swej przyjaciółki. Już pierwszego dnia, kiedy się jej ukazał, prosiła go, aby ją pocałował, lecz on odpowiedział, że jeszcze nie pora na to.

 

Pewnego wieczoru minionej wiosny nadeszła upragniona pora.

 

Melania była dawana na służbę jako pastuszka już od siódmego roku życia. W tym jednak czasie, wskutek zmiany miejsca służby, była u swych rodziców w Corps, niewielkiej wsi, siedzibie władz kantonu Isére, na drodze z Grenoble do Gap. W pewnej odległości od Corps znajduje się wiejska kapliczka, która w ciepłej porze roku jest przyjemnym celem przechadzki - kapliczka św. Rocha. Mała rotunda o dwu wąskich oknach, zwieńczona niewysoką wieżyczką, z wierzchołka zielonego pagórka dominuje nad głębokim jeziorem o krystalicznie czystej wodzie. Stamtąd widać Corps, położone na skraju płaskowyżu u stóp wysokich gór, których falisty łańcuch wznosi się aż do ośnieżonych szczytów.

 

Ten to uroczy zakątek stał się oprawą najdonioślejszego i rozstrzygającego epizodu tajemniczego dzieciństwa Melanii. Ale niechże ona sama go opowie.

 

"Razu pewnego moja matka, Julia, mówi do mnie i do mych sióstr i braciszków: Dzieci, idźcie na dwór się bawić; chcę pozostać sama w domu. Idźcie do św. Rocha". Poszłam więc ze swym rodzeństwem aż do kaplicy św. Rocha ciągnie dalej Melania. – W pewnej chwili siostrzyczki i braciszkowie mówią do mnie: «Chcesz się zabawić?» Odpowiedziałam, że nie umiem się bawić. Wtedy one zeszły na zbocze pagórka, na którym znajduje się kapliczka św. Rocha, aby się bawić, ja zaś pozostałam sama. Zabawiałam się patrzeniem przez okna na figurę św. Rocha i prosiłam tego dobrego świętego o wyjednanie u Boga uzdrowienia mej duszy, abym już nigdy nie wyrządzała przykrości swemu ukochanemu Jezusowi i Jego Matce... Widziałam, że Ona zawsze gniewa się na mnie i to sprawiało mi cierpienie. I odmówiłam pięć Chwała Ojcu, aby podziękować Bogu za łaski, jakimi obdarzył tego świętego.

 

Wtem nagle usłyszałam łagodny, słodki, ukojenie niosący głos mego ukochanego i dobrego małego Braciszka, który mię wołał: «Moja droga Siostro, Siostro mego serca, jestem Twój». Szybko odwróciłam się do niego; me serce skoczyło z radości. Był to istotnie mój upragniony Brat ze swym anielskim wyrazem twarzy i niebiańskimi oczyma. Natychmiast odezwał się on do mnie: Skoro tylko Najwyższy polecił mi przyjść porozmawiać z Tobą, po Twym zwycięstwie przychodzę do Ciebie, Siostro mego serca... Prosta i bez wykształcenia nie wiedziałam; co to za zwycięstwo było. Lecz mój Brat wyjaśnił mi, że odniosłam zwycięstwo w Saint-Michel i w Quet[5] i że wobec tego teraz umiem walczyć. Zapowiedział mi inne przeciwieństwa i walki o prawdę. Wtedy przypomniałam mu, że według jego oświadczenia wolno mi będzie go pocałować, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Pora ta chyba już nadeszła.

 

Na to odpowiedział mi on ze słodkim uśmiechem; że to nie ja jego, lecz on mnie pocałuje. «Och, mój dobry Bracie - odrzekłam mu - szybko, spieszmy się dla miłości naszego ukochanego Jezusa Chrystusa». Wtedy złożył on pocałunek na mym czole, ustach i piersiach pobłogosławił mię i odszedł".

 

Jej siostry i bracia przyszli do niej i razem powrócili do domu. Matka się gniewa, że Melania nie bawiła się z rodzeństwem. Ta dzikuska, ten milczek, zawsze z dala od innych - to stanowczo niemożliwe! Próżno ojciec chce ją zatrzymać w domu - trzeba ją znów oddać na służbę, skoro tylko nadarzy się okazja.

 

Okazja się nadarzyła: umieszczono ją w Ablandins, przysiółku należącym do gminy la Salette.

 

Na tym kończy się jedna z najobszerniejszych biografii Melanii, mianowicie ta z roku 1900. Dlaczego jednak opowiada ona tylko historię pierwszych czternastu lat życia? Życia? Czyż to jest życie? Tak, z nadprzyrodzonego punktu widzenia jest to pełne życie ten ostatni epizod jasno to przedstawia: Melania nie ma już nic do powiedzenia. Jeśli do tego - i tylko do tego - momentu ograniczyła relację swego dzieciństwa, to jedynie dlatego, aby nas zachęcić do towarzyszenia jej na drogach Bożych, prowadzących aż do objawienia. Nawet anegdoty, czasami zabawne, mają w niej miejsce i sens, ale tylko dlatego, że służą za stopnie nauk mistycznych i że, mieszając najbardziej przyziemny realizm z najwyższą rzeczywistością duchową, nakłaniają nas, byśmy brali pod uwagę oba składniki życia: materialny i duchowy. Na przykład pocałunek, który właśnie odebrała u kapliczki św. Rocha, nie jest początkiem; ale uwidocznieniem obcowania z Bogiem. Wprowadzona na drogę łaski od najwcześniejszego dzieciństwa, oświecona samą Prawdą, oczyszczona doświadczeniami ostatniego roku służby, tak ciężkiego i przepełnionego duchem Jezusa Chrystusa i to Chrystusa ukrzyżowanego, ofiarowana przez Niego i z Nim Ojcu Niebieskiemu, przystąpiła Melania do mistycznych zaślubin.

 

Ale posłuchajmy jeszcze, co mówią jej własne pisma: Otóż w owej włoskiej autobiografii zanotowała ona - na życzenie księdza kanonika Annibale di Francia - swe przeżycia wewnętrzne. Przeżycia wewnętrzne, mistyczne... A może ona je tylko odtwarza? Wiemy, że czytać nauczyła się dopiero później i że nawet później mało czytała; nie mogła więc kopiować lektury. "Nie czytałam o rzeczach mistycznych" przyznaje się ona ks. Combe w liście z 12 lutego 1900 r. Nie czytała o nich, ale je przeżywała i to już od dawna. Już od chwili kiedy będąc małym dzieckiem przebudziła się w lesie po wtajemniczającym śnie i kiedy miała wrażenie, iż po jej osobie pozostał tylko płomyczek, którego jedynym pragnieniem było przypodobać się swemu Ukochanemu, już od tej tajemniczej chwili - po której zresztą pozostał tylko błysk wspomnienia - pozostawała na pustkowiu głębokiego skupienia. "I - tak się ona zwierza - żyłam w wyobraźni naszym Boskim Zbawicielem, który udzielał się mej duszy w sposób, którego nie umiem sobie wy- obrazić. Moje zmysły nie funkcjonowały w żaden sposób, wydaje mi się, że były więźniami miłości... To udzielanie się Wszechmocnej duszy, dokonuje się bez słów i im bardziej rozżarzają duszę płomienne strzały miłości Bożej, tym bardziej zapalają w niej jednocze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin