Mrożek Sławomir - BŁAZEN.doc

(420 KB) Pobierz

Sławomir Mrożek

BŁAZEN

Pan de Calvo dał mi list polecający do gubernatora San Juan. Zabrałem się do poszukiwania odpowiedniego statku. Ale jedyny statek w Palos, który miał popłynąć do Karaibów, nie budził zaufania. Był to antyczny korab, zjedzony przez czerwie, zaledwie jednomasztowy. W dodatku kapitan nie wiedział, kiedy wypłynie na morze. Czas mijał na pijaństwie, nie było jeszcze załogi, ładunku ani pasażerów.

W dzień Wniebowstąpienia, w samo południe, siedziałem na molo i stra­ piony patrzyłem ku zachodowi, w tę stronę, w którą chciałem, ale nie mogłem wyruszyć. Wtedy nadpłynął od południa wielki, sześciomasztowy okręt pod pełnymi żaglami i zawinął do portu. Zbiegło się całe miasteczko. Takiej wspa­ niałości jeszcze tu nie widziano. Okręt był nowy i obficie zdobiony, z trzema rzędami armat i głową króla Salomona na przedzie, a pod rozpiętym płótnem, chroniącym pokład od słońca, grała orkiestra. Jak się okazało, płynął z Kadyk- su i wiózł ludzi i towary dla gubernatora San Juan. Zatrzymywał się tylko na krótko, żeby uzupełnić zapas słodkiej wody, po czym niezwłocznie wy­ ruszał w ostateczną podróż.

Ze zrozumiałą radością przyłączyłem się do wyprawy. Nazajutrz, wczesnym rankiem, podnieśliśmy kotwicę. Tamten statek stał martwy i opuszczony jak wrak, który już nigdy nie miał popłynąć. Bez żalu patrzyłem na jego sczer­ niałe liny, maszt nadpęknięty i sklecony zardzewiałym pierścieniem, pokład z beczkami na wpół rozsypanymi, którym nie było żywej duszy.

Co za nędza w porównaniu z naszym „Salomonem”.

Wkrótce „Salomon” zostawił za sobą tę smutną zjawę i port. Zniknął i port. Potem i miasteczko stopiło się z lądem, aż wreszcie i ląd przypłaszczył się i złączył z horyzontem. Cały, dotąd niezmierny, świat skurczył się do roz­ miarów „Salomona”.

Okazało się, że okręt widziany z daleka jest znacznie większy niż ten sam okręt, kiedy się do nas zbliży. Jeszcze mniejszy staje się, kiedy wstąpimy na jego pokład, i maleje w dalszym ciągu w miarę, jak spędzamy na nim czas.

Niewiele czasu minęło, a już zapoznałem się z tym ograniczonym światem, dotarłem do jego granic, i dalsza eksploracja mogła się zwrócić tylko ku lu­ dziom, którzy go zamieszkiwali. Tylko my, mieszkańcy „Salomona", żywiliśmy teraz i podtrzymywali wzajemnie naszą ciekawość. Poza oceanem, na którym gubił się nasz wzrok, tylko nasze żywoty, nasze zajęcia, troski i nadzieje były

nieskończone. Reszta, to materialne naczynie, małe i skończone, w którym byliśmy zamknięci, została wnet poznana.

Ale ocean, choć nieskończony, był pusty. Nie odpowiadał ani naszym sło­ wom, ani naszym myślom. Pozostawaliśmy więc tylko my sami sobie, my, pasażerowie „Salomona”.

Wnet zawarliśmy znajomości. Nie było to trudne, ponieważ dzieliliśmy stół i łoże. Zmuszeni jeść ze wspólnego kotła okrętową strawę, którą raz dziennie przynosili majtkowie z kambuza do naszej izby. Spać głowa przy głowie w piętrowych kasetkach, jak pszczoły w ulu, a raczej jak trutnie, (bo, nie będąc załogą, nie mieliśmy nic do roboty.

Zwłaszcza ci spośród nas, którzy na lądzie wykonywali solidne zawody, byli skazani na bezczynność podczas morskiej podróży. Kupiec nie mógł tu hand­ lować, rzemieślnik wytwarzać, a najmniej na swoim miejscu wydawał się plantator, z tego powodu, że ani pod nami, ani jak okiem sięgnąć nie było ani jednej piędzi ziemi.

Żeby więc nie tracić kontenansu, opowiadali o tym, co zrobili na lądzie i co będą robić, kiedy wysiądą na ląd. Tylko nieliczni, ci, którzy na ziemi uprawiali mniej przyziemne zajęcia, mniej byli zgubieni na wodzie. Do tych należeli: duchowny, artysta-malarz i szuler.

Jedni opowiadali o swojej działalności, drudzy starali się działać w dalszym ciągu, ale jedni i drudzy robili co mogli, żeby nie tracić swoich tożsamości, z którymi wsiedli na okręt. Był jednak ktoś, kto nie przystawał do tej reguły.

Mężczyzna już niemłody, z łysiną na wierzchu głowy, niżej okolonej wień­ cem sztywnych, szpakowatych włosów. Osobliwą miał twarz. Na innych twa­ rzach przeważał taki czy inny wyraz. Na jednej uduchowienie, na drugiej smutek i zaduma, na trzeciej wesołość, na czwartej chytrość, a na piątej głupota — gościły jeżeli nie na stałe, to na tyle często, żeby każdej z nich nadać mniej więcej jednolity charakter. Tymczasem twarz tego człowieka była jak oberża, przez którą przewijały się różne postacie, nigdy w niej nie zamieszkując. I jak oberża była to twarz ruchliwa i bez żadnego porządku, chyba że czasami stała pustką. Wtedy sprawiała nienaturalne i przykre wra­ żenie, takie właśnie, jakie sprawia opuszczona oberża.

Jego profesja nie wiązała go z ziemią. Był to zawodowy komik, trefniś i bła­ zen. Ale gdyby nam o tym nie powiedział, nigdy byśmy się sami tego nie domyślili. Trzymał się na uboczu i nawet nie próbował nas zabawiać. Ani śladu w nim owej przyrodzonej wesołości i żywości, jaka powinna cechować trefnisia. Nie będąc już pierwszej młodości, widać nie był i pierwszego talentu i nic dziwnego, że dotąd nie zrobił kariery. Jeżeli szukał szczęścia za oceanem, to nie dlatego, że dobrze mu się powodziło w ojczyźnie. Wiadomo było po­ wszechnie, że nowy wielkorządca kolonii formował sobie dwór na wzór kró­ lewskiego, więc i błazna zapewne potrzebował. Zresztą my wszyscy albo już byliśmy ludźmi gubernatora, albo mieliśmy nadzieję nimi zostać. Czy to bez­ pośrednio w jego służbie, czy choćby przez to, że mieliśmy wylądować na wyspie, którą zarządzał. Zaś wylądowania spodziewał się przecież każdy, każdy oczekiwał niecierpliwie tej chwili, kiedy nareszcie postawi nogę na ziemi.

I to pomimo że dolegliwości podróży nie gnębiły nas ponad miarę. Pogoda dopisywała i wiatry wiały pomyślne. Więc najczęściej przebywaliśmy na po­ kładzie, w powietrzu i blasku. Do wnętrza okrętu zstępowaliśmy tylko na sen

i posiłek. Tu, na górze, każdy na swój sposób obcował z żywiołami powietrza i wody oraz z towarzyszami.

Duszpasterz łączył ludzi z żywiołami za pomocą wyższej syntezy. Mianowicie jednakowo poddawał zarówno ludzi, jak i żywioły sile nadrzędnej, woli Bożej. Żywioły dawały się włączać w system bez oporu, ale i bez widocznej zgody. Natomiast ludzie sprawiali mu nieco kłopotu. Szczególnie szuler, który, nie­ czuły na żywioły i nie dbając o wyższą syntezę, poświęcał się całkowicie ele­ mentowi ludzkiemu. Ogrywał nas w karty, pragnąc jedynie zarobić jak naj­ więcej pieniędzy. A podróż była dla niego dobrą sposobnością, ponieważ pa­ sażerowie, znudzeni i skazani na bezczynność, chętnie oddawali się grze.

Artysta zaś przesadnie poświęcił się naturze. Chciał namalować latające ryby i czatował na nie ze szkicownikiem w ręku. A był w tym bardziej za­ wzięty od rybaków, którzy nie tyle pożądają ryby, ile jej ciała: On zaś był opętany głodem ryby całej, ryby jako takiej, ryby samej w sobie, ryby oraz jej rybiej tajemnicy.

Trzydziestego dnia podróży wszelki wiatr ucichł i morze stało się płaskie jak stół. Niebo, przedtem stale niebieskie i chmurkowate, zasnuło się mlecz­ nie. Jednakowa nieruchomość złączyła niebo z morzem w jednakową martwo­ tę, ciszę i obojętność. Żagle umarły i kapitan kazał je zwinąć. Wydał też inne rozkazy i krzątanina zapanowała na okręcie, w przeciwieństwie do dookolnej martwoty. Wszystko, co nie dało się przenieść pod pokład, zostało przymoco­ wane do pokładu linami i klamrami. A kiedyśmy zobaczyli, że unieruchomiono nawet koło sterowe, utrwalając je jakby na wieczność, pojęliśmy, że szykuje się coś niezwykłego. Na pytanie, co mamy czynić, kapitan odpowiedział krót­ ko: „Modlić się”.

Siedzieliśmy już pod pokładem, gdzie tylko światło latami, zawieszonej na łańcuchu u belki, pozwalało rozróżnić nasze twarze. Pokątny mrok nabrał znaczenia, zdawał się być wysłannikiem ciemności panujących w oceanie, szpiegiem i zdrajcą w murach twierdzy. Nieprzyjemnie odczuwaliśmy jego obecność po tej stronie ściany, dzielącej nas od czarnych przepaści. Nikt już nie grał w karty, ponieważ oczekiwaliśmy wypadków, wobec których gra w karty była niewskazana jako zajęcie grzeszne. Ale też nikt się jeszcze nie modlił, jakby się obawiano, że przedwczesna modlitwa może przyśpieszyć nadejście burzy.

Kiedy przyszła, pochyliliśmy się wszyscy razem z okrętem, kłaniając się owej lampie, która pozostała jedynym stałym punktem na całym oceanie. Ciążąc niezmiennie ku środkowi ziemi, wskazywała w samo jej centrum. Mała to była pociecha. Wszystkie inne przedmioty ożyły i zerwały się w drogę. Nawet drewniane alkowy, choć sczepione razem i przytwierdzone do ścian i podłogi, zatrzeszczały i natężyły się, żeby odejść. Zapanowała ogólna wola rozpadu. Wszystko chciało zerwać spółkę ze wszystkim, unicestwić wszelkie związki i rozerwać wszelkie więzy. Nie tylko okręt jako całość, także jego zespoły zostały ogarnięte buntem przeciwko swej własnej istocie. Żądzą roz­ kładu, odśrodkowym parciem, szaleństwem nieznanej antytezy. Z wyjątkiem lampy, która korespondując bezpośrednio ze środkiem planety i bardziej do niego należąc niż do okrętu nie wychylała się ze swojego miejsca.

Nadszedł więc czas odpowiedni na modlitwę. Klęcząc pośrodku pomieszcze­ nia i trzymając się masywnego stołu, który z kolei, choć wbrew swej woli,

trzymał się podłogi, duszpasterz intonował litanię. Pozostali odpowiadali mu, klęcząc gdzie kto mógł i trzymając się czego się dało. Ale wnet nie można było klęczeć i nie było się czego trzymać. Przechyły stały się tak gwałtowne, że pomieszaliśmy się z przedmiotami i sobą nawzajem, jakby ktoś zamierzał grać nami w kości i najpierw mieszał nas w kubku.

Czepialiśmy się wszystkiego, cokolwiek spotykały nasze ręce. Ale że wszyst­ ko było w takim samym ruchu jak my, więc nic nie zapewniało oparcia. Nie­ rzadko zdarzało się, że szukając belki czy węgła chwytałem czyjąś nogę albo nos. Wkrótce łapałem już byle co, bez wyboru. Ale i tak wymykało się wszystko.

Woda przedostała się do wnętrza. Wlewała się górą, wnikała bokami przez nagle powstałe szczeliny. I choć każdy z osobna kołował po swojej pijanej orbicie, wszyscy pojęli jedno i to samo: okręt tonął i należało się ratować.

Wielka gęstwa nastąpiła po rozproszeniu. Stłoczyliśmy się wszyscy u wyjścia. Spychały nas strumienie wody. Ci, co byli niżej, ściągali tych, co byli wyżej. Wbrew temu spychaniu i ściąganiu oraz wbrew prawu ciążenia przecisnęliś­ my się po schodkach na górę. Wytoczyliśmy się na pokład tak właśnie, jak pszczeli rój, który, choć obity i skołatany, przemoczony, oślepły i niezdolny dc lotu, to jednak zwierał się ciasno sam w sobie, sczepiony dziesiątkami koń­ czyn i żywy.

Tu ani wiatr nas nie rozwiał, ani nie rozmyły nas fale. Kłąb przetoczył się najpierw na jedną burtę, potem zgodnie z innym przechyłem na drugą, potem jeszcze kilka razy turlał się tam i sam w rozmaitych kierunkach, smagany deszczem i pławiony w fali, aż wreszcie przeskoczył przez parapet i wpadł do morza.

Cały zapewne poszedłby na dno, gdyby nie tratwa, która się nawinęła. Już wcześniej spuszczono tratwy i szalupy. Ale szalupy zatonęły i pozostały tylko tratwy. Ci, którzy umieli pływać, chwycili się jej, inni się ich trzymali i tak cały rój przylgnął do tratwy. Wpełznął na nią, przywarł i nie dał się już odczepić.

Teraz dopiero zdołałem się nieco rozejrzeć. Opodal okręt wspinał się na wodne wzgórze. Nad nim miedziane, rude, posępne niebo.

Z okrętu pozostał tylko kadłub. Wszystkie maszty zniknęły bez śladu. Tym widoczniejsza była na tle nieba głowa króla Salomona, a także inna, nieoczeki­ wana postać.

Na najwyższym wzniesieniu ujrzałem błazna. Domino w czarne i białe rom­ by czyniło go doskonale widocznym. Wiatr szarpał za ten błazeński strój, ciągnął za trzy rogi błazeńskiego kaptura zakończone dzwoneczkami. Wapien­ nie biała twarz odbijała zimną poświatę. Trzymając się oburącz koła sterowe­ go zdawał się wykonywać jakieś pocieszne podskoki. Ani dźwięk dzwonecz­ ków, ani okrzyki, które wydawał, sądząc po otwieraniu ust, do nas nie do­ chodziły. Tylko błazeńskie grymasy i gesty były wyraźne. Ćzy improwizował, czy powtarzał wyuczony numer? Trudno to było ocenić. Zresztą na pewno nie liczył na publiczność. Nie mógł się spodziewać, że ktokolwiek zwróci na niego uwagę, ani tym mniej, że kogokolwiek zabawi. Czy oszalał i już sobie nie zdawał sprawy z rzeczywistości? Czy, przeciwnie, uznawszy, że wszystko przepadło, postanowił wystąpić po raz ostatni? Ale w takim razie przed kim i dla kogo? On, który nam nigdy nie pokazywał swojego błazeństwa, teraz

pokazywał je burzy. Czy więc po stokroć był błaznem, czy też, będąc błaznem więcej, niż należało, wcale nim nie był?

Wznosząc się na wodne pagóry, to zapadając się w wodne doliny, oddala­ liśmy się od okrętu. Jeszcze kilkakrotnie zobaczyłem „Salomona” ze szczytu jakiegoś wzniesienia, na innym, coraz to odleglejszym szczycie, ponad garbami dzielących nas wzgórz. Zanurzał się ciężko jak kłoda, czarna w burej zieleni, i tylko jaskrawa plamka, znak, że błazen jeszcze trwał, świeciła w coraz to większej oddali. Pstrokaty motyl, który przysiadł na kłodzie. Błysnął po raz ostatni i od tej chwili nic już nie było widać, poza ruchomymi górami morza.

Zginęlibyśmy jednak i my na naszej nędznej tratwie, gdyby po trzech do­ bach bez jedzenia i bez picia nie wyłowił nas statek, który podobnie jak „Salomon”, ale z większym szczęściem zmierzał do San Juan. Był to ten sam antyczny i dziurawy korab, którym pogardziłem w Palos. Nie minęły trzy następne doby, jak między morzem niebieskim i niebem lazurowym ukazało się pasmo palm zielonych, pierzastych, czerwone dachy domów i popielate bastiony cytadeli, wesołe Portorico.

Ach, ten Lolo.

Jak on umie naciskać klawisze. To znaczy odpowiednie klawisze, bo nacis­ kać, naciskać tylko, umiem nawet ja. Ale nie po to nas tutaj trzymają, Lola i mnie, żebyśmy naciskali byle co i byle jak. Gdyby tylko o to chodziło, w ogóle nie byłoby o czym mówić, to znaczy gdyby tu były tylko same od­ powiednie albo tylko same nieodpowiednie klawisze. Ale pomysł tego pana z brodą na tym właśnie polega (i chyba chodzi mu tylko o to, żeby mnie upo­ korzyć, a wywyższyć Lola), że klawisze są dwojakiego rodzaju. Te, które na­ leży naciskać, i te, których nie należy naciskać. Co gorsza, niczym nie różnią się one między sobą. To znaczy nie różnią się, dopóki ich się nie naciśnie. Potem różnica wychodzi na jaw, ach, aż nazbyt widoczna. Mianowicie kiedy naciśnie się odpowiedni klawisz {to znaczy, kiedy Lolo naciśnie, bo mnie nie udaje się to nigdy), otwiera się klapa i wyskakuje kawałek słoninki, którą zjada ten, kto nacisnął (to znaczy Lolo). Zaś kiedy naciśnie się nieodpowiedni klawisz (ten, który ja zawsze naciskam, choć zawsze chcę nacisnąć inny) — nic się nie otwiera.

Dlaczego tak jest? Dlaczego mnie nigdy nie udaje się nacisnąć odpowiednie­ go klawisza? (A jemu się zawsze udaje.) Pan z brodą, który to wszystko urzą­ dził, zostawił nam swobodę naciskania, wybór więc należy do mnie. Co więcejr ten pan zdaje się oczekiwać, a nawet wymagać ode mnie, abym naciskał kla­ wisz odpowiedni. Czym wytłumaczyć, że ja nie naciskam jak trzeba, a Lolo

$

naciska? Tylko tym, że Lolo umie, a ja nie umiem. To znaczy, że ja jestem głupszy od Lola.

Aby nie zginąć z głodu, muszę sobie radzić inaczej. Oto jak:

Właśnie już Lolo nacisnął i ja nacisnąłem, ze skutkami odmiennymi, które opisałem powyżej. Lolo trzyma w przednich łapkach kawałek smakowicie pachnącej słoninki (mnie ona pachnie smakowiciej niż jemu, bo ja jestem głodny, a on nie), ja mam łapki puste i burczy mi w brzuchu. On nie zabiera się jeszcze do jedzenia (bo jest nażarty, bestia), ja bym chętnie się zabrał, ale nie mam do czego. Słoninka jest w łapkach Lola. Więc mówię:

              Wiesz, Lolo. podziwiam cię. Jesteś taki mądry, taki inteligentny, że za­ ledwie wystarczy mi ta odrobina głupiego rozumu, którą posiadam, żeby to pojąć i ocenić. Jeżeli mam jakikolwiek rozum, to chyba tylko po to i tylko na tyle, żeby cię podziwiać.

              Hm, hm... — mruczy Lolo — Jaki jestem?

Dobra nasza, myślę sobie i powtarzam:

              Jesteś mądry, inteligentny, wybitny, doprawdy niezwykły.

              Niezwykły, powiadasz? — podejmuje Lolo z lubością i ma taką minę, jakby jadł najpyszniejszą słoninkę na świecie. — Niezwykły?

              Oczywiście. Weźmy na przykład mnie. Ja nic nie potrafię, bo jestem głupi, ograniczony i tępy. Ty natomiast jesteś genialny.

              Hm, no to masz — powiada Lolo i oddaje mi słoninkę. (Może sobie na to pozwolić, bo wie, że znowu naciśnie i znowu wyskoczy mu następna słonin­ ka.) I dodaje z pogardą:

              Tylko się nie udław.

Uwaga jest na miejscu. Jestem tak wygłodzony, że rzucam się na słoninkę doprawdy zbyt łapczywie. Ale nie mogę się powstrzymać, mimo pogardy Lola. Resztą moje łakomstwo sprawia mu przyjemność.

™— O, tak, je... steś wielki... potężny... mniam-mniam, mlam-mlam... Niesły­ chany... mlask-mlask... Cudowny...

Trudno jest jeść i przemawiać jednocześnie, ale wiem, że muszę mówić, je­ żeli mam zadowolić Lola. Trzeba żyć. Chociaż gdyby mnie ktoś zapytał: „Dla­ czego trzeba?” — nie umiałbym odpowiedzieć na to pytanie.

Lolo chętnie dyskutuje na tematy ogólne. Ma ku temu chęć i swobodną gło­ wę, bo zawsze jest nażarty. Ja zawsze myślę przede wszystkim o jedzeniu, ale nie mogę mu odmówić, kiedy się jemu zachce pogadać o abstrakcjach. Jego prawo.

Przeważnie rozmawiamy wieczorem, kiedy Laboratorium jest już zamknię­ te, klawisze nie działają i nikt nas nie obserwuje. Wtedy Lolo zaczyna:

              Moja misja to udowodnić, że jesteśmy zdolni do objęcia władzy nad światem. Szczur — to brzmi dumnie. Jestem niesłychanie inteligentny, ale to jeszcze nic. W miarę jak ćwiczę moją inteligencję, rozwijam ją i pogłębiam, zbliżam się do rezultatów, o których nam się nie śniło.

              Ależ Lolo — próbuję oponować nieśmiało. — Na razie jesteśmy zamk­ nięci w klatce.

On ignoruje moje spostrzeżenie.

              Moja wybitność świadczy, że jesteśmy rasą wyjątkową. Moim powoła­ niem jest ewolucja, która postawi mnie na czele gatunku, a nasz gatunek na czele wszystkich innych gatunków. Musimy sprostać temu zadaniu.

              Ty na pewno sprostasz. Ale ja nie.

t— Nie martw się. Ostatecznie jesteś także szczurem, chociaż głupim. Nale­ żysz do tej samej rasy, co ja.

Lolo rozwija skrzydła swojej fantazji. Mówi o wynalazkach, jakich dokona, choć oczywiście ich nie precyzuje, bo nie wie jeszcze, jakie będą. Ale ma in­ tuicje, wizje i natchnienia. Zwierza mi się na przykład:

              Już coś mi świta. Wynajdziemy coś... coś takiego...

Nie mogąc się wysłowić, robi okrężny gest łapkami.

              Masz na myśli koło?

              Tak, tak, koło! — ucieszył się. — Wynalazek koła otworzy nam drogę do innych wynalazków.

              Oczywiście — zgadzam się nieszczerze. — Opanujemy kosmos. Słoninka.

              Co?

              Nic, nic, wymknęło mi się.

I tak sobie gwarzymy.

Od pewnego czasu ogarnia mnie niepokój. Nie jest to niepokój o słoninkę, który znam aż nazbyt dobrze. To co innego. Mówię Lolowi:

              Nie umiem tego określić, jestem tylko prostym, głupim szczurem. Ale słyszę głos, który mi mówi: ,.Przegryź klatkę, wydostań się poza mury. Skocz do wody”.

              Co za głupstwa — śmieje się Lolo. — Przerwać doświadczenia? Gryźć?

I po co do wody?

              Nie wiem. To głos tajemny, który nie raczy mi się przedstawić. Nie wiem, skąd pochodzi. Wiem tylko, że brzmi rozkazująco.

              Tym mniej należy zwracać na niego uwagi. Nie rozmawiaj z nieznajo­ mymi. Naciskaj.

I Lolo naciska, dostaje słoninkę, je. Ja nie mam ochoty naciskać. Nawet już nie dlatego, że i tak mi nic z tego nie przyjdzie. Głos nie milknie, powta­ rza się, nie daje mi spokoju. Ten głos mi mówi, że ta klatka, to pomieszczenie, w którym się ta klatka znajduje, i to, w czym znajduje się to pomieszczenie — jest zagrożone. Że trzeba opuścić to wszystko, wydostać się poza obręb tego wszystkiego i uciekać. Nie wiem dokąd, ale uciekać, uciekać, uciekać... Sni mi się ocean, ja i Lolo w tym oceanie przebierając łapkami płyniemy i odda­ lamy się od niebezpieczeństwa.

Ale on nie chce słyszeć o niczym.

              Jaki ocean, po co ocean, zwariowałeś? Właśnie na oceanie jest niebez­ piecznie.

              Tak, ale tam jeszcze mamy szanse. A tutaj...

              Co tutaj? Tutaj zginiemy.

              Może ty zginiesz, ale nie ja — obraził się. — Ja, z moją inteligencją... Ma rację. On ze swoją inteligencją świetnie tu sobie radzi. I co on by robił

na oceanie? Tam ani klawiszy, ani naciskania, koniec z jego prestiżem. Tu­ taj on nie zginie i ja przy nim nie zginę.

Więc czemu się niepokoję?

3              - Twórczość nr 11

33

TEN, KTÓRY SPADA

Na początku doznałem wielkiej konfuzji i nie wiedziałem nawet, że spadam Pomieszane zmysły zderzały się z sobą jak koty w worku. Nie wiedząc, że spadam, nie bałem się spadania. Odczuwałem tylko mdłości na skutek chaosu

Potem przyzwyczaiłem się. Przyzwyczajenie spowodowało nudę. Nudząc się szukałem przyczyny nudy i stwierdziłem, że nudzę się, ponieważ się przy­ zwyczaiłem. Ale do czego się przyzwyczaiłem?

Do chaosu, oczywiście. Ale chaos skąd? Okazało się, że się obracam dookoła własnego środka ciężkości, czyli koziołkuję. Dlaczego? Nie dowiem się, dopóki nie przestanę koziołkować. Manewrując kończynami udało mi się wreszcie ustawić wertykalnie. To znaczy tak, że mchy, porosty i małe krzewy na skal­ nych półkach mijały mnie nadbiegając spod moich stóp i znikając nad moją głową. Wtedy dopiero pojąłem, że spadam, i zacząłem się bać.

Bałem się, rzecz jasna, nie tyle samego spadania, ile jego skutku. Spada...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin