Agnieszka Olejnik - Listy i szepty.pdf

(1987 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ 1
Tamta jesień była brzydka, zimniejsza niż zwykle, mokra i wietrzna.
Mieczysławę Botulę wciąż pobolewała głowa, raz i drugi zasłabła podczas
usuwania zeschłych liści z rabat kwiatowych. Z dnia na dzień czuła się coraz
gorzej, ale nie skarżyła się, choćby z tego powodu, że nie miała komu
opowiedzieć o swoim samopoczuciu.
Wreszcie pewnego dnia wszelkie dźwięki zniknęły, a Mieczysława poczuła
się wiotka jak kwiat, któremu ktoś zapomniał dolać wody do wazonu.
Dokładnie tak. Nie była w stanie poruszyć żadną częścią ciała, wydać z siebie
głosu ani zareagować w jakikolwiek sposób na czyjeś słowa.
Cisza, która otoczyła ją niczym miękki kokon, nie była jednak prawdziwą
ciszą, lecz czymś w rodzaju szumu pulsującego w tempie bicia serca.
Niekiedy ten rytm przyspieszał gwałtownie, ale bywało też, że zwalniał
w nienaturalny sposób. Minęło sporo czasu – Miecia nie umiałaby określić,
czy były to dni, tygodnie, miesiące, czy może lata – zanim w owym szumie
i w wewnętrznych szelestach własnego ciała nauczyła się drążyć swego
rodzaju tunel, przez który jej świadomość wydostała się na zewnętrz, ku
światu.
Najpierw pojawił się mężczyzna. Wiedziała, że go zna, ale nie potrafiła
nadać mu imienia. Sama w sobie jego obecność nie była ani przykra, ani
przyjemna. Jedynie błękitne oczy przybysza budziły w niej niejasny
niepokój. Wyselekcjonowała to oblicze z kilku innych, tworzących jasne
plamy – tamte twarze nic nie znaczyły, a ta jedna miała wielką wagę. Lecz
Mieczysława nie wiedziała, dlaczego.
Ten właśnie niebieskooki mężczyzna zabrał ją z miejsca, w którym
wszystko było obce, do dobrze znanego wnętrza. Nie była pewna, skąd je zna
– czy to jej dom, czy raczej tego mężczyzny – ale czuła się w nim
bezpiecznie. Zresztą pragnęła tylko spokoju. Chciała spać… Najlepiej już
nigdy się nie obudzić. Sen wyciszał wszystkie te nagłe drgnienia pamięci,
które usiłowały wyrwać się z zakamarków mózgu.
Wiotkość ciała ustąpiła jedynie po lewej stronie – po prawej pozostała
nadal, przeszkadzała, męczyła, wręcz bolała. Ludzie o twarzach
pozbawionych znaczenia kazali jej podnosić szklankę do ust, używać
sztućców i stawiać niezdarne kroki. Młody człowiek patrzący spod
brązowych loków masował, oklepywał i szczypał, a wówczas Mieczysława
jęczała z bólu. Chciała mu powiedzieć, żeby przestał, lecz nie potrafiła
ułożyć odpowiednich słów. Nie mogła sobie nawet przypomnieć, co się robi
z językiem, żeby mówić.
Na koniec pojawiła się dziewczyna. Błękitnooki mężczyzna zniknął, ale
dziewczyna miała jego spojrzenie, tak samo niebieskie i równie niepokojące.
Mieczysławę z niewiadomych przyczyn irytowała ta barwa tęczówek.
Złościła ją także sama obecność tej energicznej istoty, nie mówiąc o jej
nieustannym trajkotaniu, które przebijało się przez szumy i trzaski w głowie.
Miała na imię Lena. Tak powiedziała. Ta dziewczyna.
Pamięć wciąż pozostawała mętna niczym woda na mokradłach, ale
zdarzały się dni, kiedy Mieczysławie na chwilę robiło się w głowie
klarowniej. Na przykład wtedy, gdy Lena wspomniała o poddaszu i roślinach.
Wówczas na moment w umyśle chorej pojawiła się twarz bruneta
o przenikliwym szarym spojrzeniu. Mówił coś, ale słów Mieczysława nie
potrafiła sobie przypomnieć. Wiedziała jednak, że i twarz, i słowa były
dobre.
Pogubiły się gdzieś zdarzenia niedawne, za to z czeluści zapomnienia
zaczęły wyzierać te, które musiały mieć miejsce dziesiątki lat temu. Obrazy
miały inną perspektywę, jak zdjęcia robione z dołu, z pozycji dziecka.
Początkowo były równie nieostre, co odbicie w tamtej mętnej wodzie, którą
Miecia gdzieś widziała i tylko nie była pewna, gdzie – ale później stały się
boleśnie wyraźne.
Któregoś dnia Lena pokazała Mieczysławie zabawkę – wydzierganego na
szydełku białego niedźwiadka, otulonego czerwonym szalikiem. Tego
popołudnia po raz pierwszy Mieczysława obudziła się z poobiedniej drzemki
w zupełnie innym miejscu. Zupełnie jakby ktoś przewinął w jej głowie szpulę
z filmem i seans rozpoczął się od początku.
Rzeka pachniała tak, jak miała nie pachnieć potem żadna inna… Miecia
stała na brzegu i po prostu wdychała ten zapach – aromat jesieni, nieznanej
przyszłości i chłodnej wilgoci. Był listopad, zbliżała się zima. Lada dzień nurt
skryje się pod lodową skorupą.
Po drodze do Leplówki mijała kapliczkę. Jak zawsze zatrzymała się na kilka
minut, przyklękła i odmówiła modlitwę za rodziców. Za nieżyjącą już mamę
i za ojca, który może nadal błąkał się po świecie, nie mogąc wrócić do domu.
Powołali go do wojska jeszcze w trzydziestym dziewiątym i od tamtej pory
nikt o nim nie słyszał. Mama została sama z trojgiem dzieci: Halinką, Mietką
i Stasiem. Chłopiec był tylko o rok młodszy od Mietki, ale zginął zaraz na
początku wojny, kiedy zaczęły się naloty. Głuptas jeden, myślał, że skoro
szybko biega, ucieknie przed każdą bombą. Nie zdołał. Nawet nie było czego
do trumny włożyć. Zakrwawione szmatki, i tyle.
Mamie było ciężko samej z dwiema córkami. Pobliskie Domaczewo zostało
zajęte przez wojska radzieckie. Miecia pamiętała, jak matka zakopywała
żywność w ogrodzie, tak bardzo się bała, że Rosjanie odbiorą im nawet te
nędzne zapasy. Potem, w czterdziestym pierwszym, przyszli Niemcy.
W poszukiwaniu partyzantów zaglądali w każdy kąt. Miecia długo jeszcze
śniła taki sen: żołnierz w brzydkim niemieckim mundurze otwiera kufer
z ubraniami, a tam trup, na poły już nadgniłe ciało jej ojca – i tylko twarz
nienaruszona. Chociaż na jawie dziewczynka nie pamiętała nawet, jak tata
wyglądał.
Miała dziesięć lat, kiedy wojna się skończyła. Wystarczająco dużo, by
rozumieć, że świat nie zmieni się teraz jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki, ale na tyle mało, aby naiwnie wierzyć, że wszystko, co najgorsze, już
za nimi. Myliła się.
Po pierwsze, nie mieszkały już w Polsce. Ich dom znalazł się w granicach
Związku Radzieckiego. Po drugie, nadal panował głód. Ziemię i większość
Zgłoś jeśli naruszono regulamin