04.2 Graham McNeill - Legenda Sigmara 2 - Imperium.docx

(796 KB) Pobierz







 

 

Graham McNeill

 

 

 

Imperium

Legenda Sigmara

 

 

 

 

Warhammer: Time of Legends 01: Heldenhammer

Tłumaczyła Katarzyna Pleskot

Księga II Trylogii Legenda Sigmara

 

 


OkÅadka ksiÄżki Imperium

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


 

Znalezione obrazy dla zapytania warhammer imperium mapa

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


I wtedy wszyscy wodzowie złożyli przysięgę,

Że od tej pory zjednoczeni będą jako naród ludzi,

A krasnoludzki mistrz run, Alaryk,

W swej kuźni stworzył koronę,

Którą kapłan Ulryka pamiętnego dnia

Włożył na szlachetną skroń Sigmara.

 

Rozdział 1

Ostatnie dni królów

 

Długie cienie kładły się już na ziemi, gdy wiedźma wychynęła zza osnutego mgłą szczytu wzgórza górującego nad Reikdorfem. Odkąd wyruszyła ze swego domu w Brackenwalsch, minęło już sporo czasu i czuła w zmęczonych kościach każdy kilometr długiej podróży. Gorące kompresy i ziołowe napary z pajęczego liścia i waleriany nie wystarczały już, aby powstrzymać dotkliwy ból w stawach. Odpoczywała przez chwilę, oparłszy się na długiej lasce wykonanej z jarzębinowego drewna. U szczytu laski wisiały ochronne i maskujące talizmany. Letnie Przesilenie to czas, kiedy oczy bogów zwracały się ku światu i lepiej było nie ściągać na siebie niechcianej uwagi.

Wiedźma ruszyła w dół zbocza w stronę miasta, które lśniło niczym latarnia morska pośród napływających fal ciemności. Na nowych kamiennych murach płonęły pochodnie i całe miasto skąpane było w blasku, który spowijał okoliczny krajobraz ciepłą, bezpieczną aurą.

Wiedźma wiedziała, że jest to tylko złudzenie bezpieczeństwa, ponieważ świat gdzie przyszło jej żyć, był miejscem groźnym i starym, w którym potworne bestie przemierzały rozległe lasy, a wojownicze plemiona zielonoskórych spadały ze swoich siedzib wysoko w górach na ludzkie krainy niczym drapieżne ptaki. Nie były to jedyne niebezpieczeństwa, jakie napierały na krąg światła. W mroku gromadziły się siły, o których nikt nigdy nie słyszał, nikt ich nigdy nie widział, a ich celem było zniszczenie ludzkości.

Sylwetką wiedźmy wstrząsnął dreszcz i wraz z jego nadejściem poczuła lepki, zimny dotyk śmierci. Jej czas na tym świecie dobiegał końca, a wciąż jeszcze było tyle do zrobienia. Tyle losów czekało na jej wskazówki, tyle planów miała jeszcze pokrzyżować. Ta myśl sprawiła, że z nową energią podjęła przerwany marsz.

Ziemia pod jej stopami była miękka, ciepła i wciąż jeszcze wilgotna po niedawno spadłym deszczu. Mimo że do południowych bram miasta wiodła droga wyłożona kamiennymi płytami, to wiedźma trzymała się porośniętego trawą pobocza, lubując się dotykiem życia wibrującego pod stopami. Chodzenie boso pozwalało czuć moc drzemiącą w ziemi i upewniać się, że strumienie czystej energii wciąż jeszcze istnieją w świętych miejscach na świecie.

Wielki smutek ogarniał wiedźmę na myśl, że takich miejsc było coraz mniej. Każdy szlak, każdy kamienny budynek i każdy kolejny krok na drodze do cywilizacji oddalał ludzi od więzi z ziemią, która ich zrodziła. Postęp, dzięki któremu ludzkość miała szansę przetrwać i rozwijać się, był jednoznaczny z siłą odrywającą ich od źródeł pochodzenia i prawdziwej mocy.

Mury miasta wznosiły się przed nią wielkie i mocne, zbudowane z bloków ciemnego kamienia. Były wysokie na co najmniej dziesięć metrów. Precyzyjnie wycięte bloki skalne zdradzały, że nauki górskiego ludu nie poszły w las. Po obu stronach otwartych wrót stały potężne wieże, a blask pochodni odbijał się na zbrojach strażników pełniących wartę na wykończonych ostrymi szpicami flankach.

Niechętnie weszła na drogę i kuśtykając przekroczyła wrota, mijając przy tym rzędy brodatych unberogeńskich wojowników odzianych w piękne napierśniki z błyszczącej plecionki kolczej i brązowe hełmy zakończone kitami z końskiego włosia.

Żaden ze strażników nie zwrócił na nią uwagi. Ich spojrzenia prześliznęły się po wiedźmie, a ona uśmiechnęła się na myśl, że ludzie tak łatwo dają się zwieść nawet najprostszym urokom.

Reikdorf stał przed nią otworem. Mimo że wiele lat minęło, odkąd ostatnio odwiedziła miasto Sigmara, i przygotowała się na zmiany, to i tak była pod wrażeniem tego, co zobaczyła. Dawna prosta, rybacka wioska na wybrzeżach Reiku przerodziła się w twór olbrzymi i rozległy. Nie chciała się do tego przyznać, nawet sama przed sobą, ale osiągnięcia Sigmara jej zaimponowały.

Kamienne budynki stały wzdłuż krzyżujących się ulic i alejek w ciasnych szeregach. Wciągnęła powietrze nosem i poczuła smród życia i niczym nieskrępowanego rozwoju. Spichlerze oraz magazyny górowały nad nią, a z okolicznych tawern wraz z cuchnącymi wyziewami dobywały się odgłosy pijackich przekleństw. Nawet o tak późnej porze z niedalekiej kuźni dobie-gał dźwięk metalu uderzającego o metal, a między przechodniami przeciskali się gońcy spieszący z wiadomościami dla kupców. Na ulicach było pełno ludzi, ale tylko dzieci i psy obdarzały ją dłuższym spojrzeniem. Gdy szła przez miasto, mężczyźni wykonywali znak rogów, chociaż gdyby ich zapytać, nie potrafiliby wytłumaczyć dlaczego, natomiast karmiące matki przyciskały niemowlęta mocniej do nabrzmiałych piersi.

Widziała przed sobą długi dom unberogeńskich królówwspaniały budynek wykonany przez krasnoludzkich rzemieślników jako dar wdzięczności za uratowanie króla Kurgana Żelaznobrodego z rąk zielonoskórych rozbójników. Ciężkie, drewniane okiennice były otwarte i ze środka wylewało się żółte światło, a wraz z nim odgłosy wielkiej wesołości i hucznego świętowania.

Przed długim domem wyrastał cały las sztandarówplątanina kolorów i symboli, które kiedyś znamionowały jedynie podział, ale teraz odzwierciedlały jedność i wspólny cel. Dostrzegła kruka Endalów, wznoszącego się na tylnich nogach taleuteńskiego ogiera, Sztandar Czaszki berserkerskiego króla Turyngian Otwina oraz wiele, wiele innych. Zmarszczyła czoło, zauważywszy jedną znaczącą nieobecność, ale potrząsnęła tylko głową i skierowała się do środka długiego domu, gdzie przywódca plemienia Unberogenów i przyszły Imperator zgromadził swoich wojowników.

Do środka prowadziły szerokie wrota z bali złączonych metalowymi sztabami. Przed wejściem stało sześciu wojowników, każdy w grubym płaszczu z wilczej skóry z ciężkim młotem z kutego żelaza u boku. Podobnie jak wcześniej, nikt jej nie zauważył. Przeszła obok nich, zasnuwając ich umysły i wspomnienia mgłą. Strażnicy do końca życia gotowi byli przysięgać na życie swoich dzieci, że tamtej nocy nie minęła ich żywa dusza.

Gdy tylko wkroczyła do długiego domu, uderzył ją w nozdrza zapach potu i lejącego się strumieniami piwa. Od razu poczuła też żar bijący z płonącego wysokim płomieniem ognia w położonym w centrum sali palenisku. Wzdłuż ścian stały długie i solidne stoły, przy których siedziały setki wojowników wypełniających budynek śmiechem i pieśnią. Dym buchający znad paleniska gromadził się pod sklepieniem, a intensywny aromat pieczonej wieprzowiny sprawił, że ślina napłynęła jej do ust.

Mimo że przez ulice Reikdorfu przeszła niezauważona, w sali starała się trzymać na uboczu. Otaczały ją osoby o umysłach bystrzejszych niż przeciętni ludkowie. W Reikdorfie zgromadzili się królowie, królowe i krasnoludy, a ich nie da się tak łatwo omamić. Skierowała się ku tyłom długiego domu, daleko od pustego tronu na drugim końcu sali, nad którym poprzybijano makabryczne łupy bitewne.

Z krokwi zwisały sztandary wojenne. Widok członków przeróżnych plemion z całego Imperium poruszających się po pomieszczeniu ze swobodą możliwą tylko wśród towarzyszy broni napawał wiedźmę zadowoleniem. Ci wojownicy walczyli i odnosili rany w Bitwie w Przełęczy Czarnego Ognia przeciwko największej hordzie zielono skórych, jaką widział świat. To nieprawdopodobne zwycięstwo i wspólnie przeżywany koszmar stworzyły więź trwałą i, jak miało się okazać, nieprzemijającą.

Endalscy dudziarze grali żołnierskie melodie, a krasnoludzcy opowiadacze sag snuli w rytm piskliwych dźwięków legendy o dawnych bitwach. Atmosfera była świąteczna, a ogólny nastrój bardzo radosny. Przez moment wiedźma poczuła wyrzuty sumienia, że zakłóca uroczyste chwile.

Wolałaby przynieść nowemu Imperatorowi dar radości w dniu jego koronacji, ale nie tak miały się potoczyć losy tego świata.

Na górującym wysoko nad Reikdorfem Wzgórzu Wojowników Sigmar klęczał przed grobowcem ojca. Wyciągnął przed siebie dłoń i nabrał w nią sporą grudkę ziemi. Gleba była ciemna, żyzna, z gatunku piaszczystoilastych. Dobra ziemia, którą użyźniły swymi prochami pokolenia zmarłych. Patrząc na olbrzymią kamienną płytę zagradzającą wejście do grobu króla Bjorna, Sigmar żałował, że ojciec nie może go teraz zobaczyć. Tyle już zdołał osiągnąć jako król, a jednak wciąż jeszcze czekało na niego wiele zadań do wykonania.

Brakuje mi ciebie, ojczepowiedział, przesypując grudki ziemi między palcami. -Brakuje mi siły, jaką mnie obdarzałeś i wiedzy płynącej z doświadczenia, którą zawsze chętnie się ze mną dzieliłeś, chociaż często puszczałem twoje rady mimo uszu. 

 

Sigmar uniósł kufel pienistego piwa stojący obok niego na ziemi i wylał zawartość tuż przed wejściem do grobowca. Zapach trunku sprawił, że poczuł narastające pragnienie. Tymczasem wyciągnął z pochwy przy pasie swój nóż myśliwski. Doskonałej roboty broń była prezentem od Pendraga. Na ostrzu pysznił się wytrawiony kwasem zarys komety o dwóch ogonach. Nawet król Kurgan mruknął coś o tym, że ostrze nadaje się do użytku, co było najbardziej zbliżonym do komplementu stwierdzeniem, jakie wyszło kiedykolwiek z ust krasnoluda wypowiadającego się na temat metalurgicznych umiejętności innych ras.

Jednym szybkim ruchem Sigmar przeciągnął ostrzem po przedramieniu, a następnie pozwolił krwi napłynąć do rany, zanim przekręcił rękę, tak że rubinowe krople zaczęły spływać na ziemię. Ciemna gleba wchłaniała jego krew, a on pozwalał jej płynąć, aż wreszcie uznał, że upuścił już dosyć.

Ta ziemia jest moją jedyną, nieprzemijającą miłościąpowiedział.Tej ziemi i zamieszkującym ją ludziom ślubuję poświęcić moje życie i całą moją siłę. Tę przysięgę składam przed wszystkim bóstwami i duchami przodków.

Sigmar powstał z klęczek i zwrócił spojrzenie ku zboczom wzgórza, które kryły niezliczone groby wykopane w ziemi. W każdym z nich leżał czyjś przyjaciel, ukochany lub Brat Miecza. Światło zachodzącego słońca opromieniało czerwonawym blaskiem blady, kamienny nagrobek na zboczu wzgórza, na jego powierzchni wyryto długie spirale i zarastały go teraz gir-landy wiciokrzewu.

Zbyt wiele razy posyłałem mych braci na to wzgórzewyszeptał Sigmar, odtwarzając w myślach wspinaczkę z tym głazem, który ostatecznie zamknął wejście do ciemnego grobowca skrywającego ciało Trinovantesa. Zdawało mu się nie do pomyślenia, że to już szesnaście lat minęło od śmierci przyjaciela. Od tego momentu tyle się wydarzyło i tyle się zmieniło, że miał wrażenie, iż czasy, w których żył Trinovantes, należały do jakiegoś innego życia.

Bolesne wspomnienia zaczęły przedzierać się do jego świadomości, ale siłą woli zmusił się, aby zepchnąć je w głębiny niepamięci. Nie chciał kusić losu ponurymi myślami w dniu, kiedy jego marzenie o stworzeniu Imperium wreszcie miało się ziścić.

Podmuch mroźnego wiatru uderzył w szczyt wielkiego wzgórza pogrzebowego Unberogenów, ale Sigmar nie poczuł zimna. Peleryna z ciemnego wilczego futra ciasno owijała jego ramiona, a wyściełana wełniana kamizela sprawiała, że niestraszne mu było ochłodzenie. Jego blond włosy ciasno związano z tyłu głowy w krótki kucyk i tylko pasma przy czole spleciono w warkocze opadające na skronie. Rysy twarzy Sigmara były mocne i szlachetne, a jego oczy, jedno bladoniebieskie, a drugie w odcieniu głębokiej zieleni, promieniowały wiedzą i bólem starszymi niż jego trzydzieści jeden lat.

Sigmar powstał i otrzepał dłonie z ziemi. Wziął głęboki wdech i rozejrzał się po okolicy, na której zmierzch malował ciemnoczerwone cienie. Opromieniony blaskiem pochodni Reikdorf lśnił u jego stóp, ale w oddali widać było też inne punkciki światła, a każdy z nich oznaczał jedno dobrze chronione miasto z oddziałem uzbrojonych wojowników gotowych, aby go bronić. Za horyzontem rozciągały się setki innych osad, wszystkie zjednoczone pod jego panowaniem, elementy tworzącego się ludzkiego Imperium.

Rok, który upłynął od bitwy w Przełęczy Czarnego Ognia, był bardzo udany. Pola obrodziły zbożem niezbędnym, aby wykarmić powracających wojowników i ich rodziny. Zima okazała się łagodna, a lato ciepłe i spokojne. Ostatnie żniwa były jednymi z najbardziej udanych w historii.

Eoforth stwierdził, że była to nagroda od bogów za odwagę okazaną przez wojowników Imperium, a Sigmar z wielkim zadowoleniem przyjął taką interpretację wydarzeń z ust swego czcigodnego doradcy. Lata poprzedzające wielkie starcie należały raczej do „chudych”, ziemia cierpiąca od nieustannych najazdów zielonoskórych nie była w stanie dać obfitych plonów. Ludzkość znalazła się już na krawędzi wyginięcia, ale migotliwy płomień świecy oparł się zalewowi ciemności i teraz płonął ze zdwojoną siłą.

Wkrótce nadejdzie zimaodezwał się Alfgeir jak zwykle pełen szacunku, stając za nim w pewnej odległości.

A więc na stare lata zająłeś się wróżbiarstwem, przyjacielu?zapytał Sigmar chwytając za rękojeść Ghalmaraza, wielkiego młota bojowego podarowanego mu przez króla Kurgana Żelaznobrodego.

Nie trzeba rzucać kośćmi, żeby wyczuć zbliżającą się zimę w tym wietrzeodparł Alfgeir.I dziękuję ci bardzo za te „stare lata”. Ledwie stuknęła mi czterdziesta czwarta wiosna.

Sigmar obrócił się ku człowiekowi, który był zarazem Marszałkiem Reiku, jak i jego jednoosobową strażą przyboczną. Stojąc tak w błyszczącej zbroi płytowej z brązu, wysoki i wyprostowany, Alfgeir był kwintesencją dumnego unberogeńskiego wojownika. Co prawda pasma siwizny znaczyły jego niegdyś ciemne włosy, a twarz miał poznaczoną bliznami i pobrużdżoną przez zmarszczki, ale nosił swoje lata z wielką godnością. Biada młodzikowi, który chciałby upokorzyć tego starego człowieka podczas treningu na Polu Mieczy.

Podobnie jak Sigmar, Alfgeir nosił długą pelerynę z wilczego futra, z tą różnicą, że jego była biała i stanowiła prezent od króla Cherusenów, Aloysisa. Do pasa miał przypięty długi żelazny miecz, a jego czujne oczy przeczesywały okolicę w poszukiwaniu potencjalnych zagrożeń.

Niczego tam nie mapowiedział Sigmar, podążając wzrokiem za nie-ufnym spojrzeniem przyjaciela.

Nie wiesz tegoodparł Alfgeir.Być może czają się tam bestie, gobliny, zabójcy. Wszystko jest możliwe.

Przesadzaszżachnął się Sigmar, kierując się ku ścieżce wiodącej do miasta. Wskazał palcem na obozy różnych plemion rozbite na zachód od murów miejskich.  Kto próbowałby mnie zabić w taki dzień jak dziś, kiedy w mieście jest tylu uzbrojonych wojowników?

To właśnie te tłumy uzbrojonych wojowników sprawiają, że czuję się nieswojo -odpowiedział Alfgeir, ruszając za Sigmarem w stronę Reikdorfu.Każdy z nich mógł stracić ojca, brata lub syna w wojnach, które prowadziłeś, aby przekonać ich władców do swojej sprawy.

To prawdazgodził się Sigmar.Ale czy naprawdę myślisz, że którykolwiek ze zgromadzonych tu dzisiaj królów przybyłby na moją koronację z kimś takim?

Pewnie nie, ale mimo wszystko nie będę ryzykowałpowiedział Alfgeir.Jednego króla już straciłem z powodu wrogiego ostrza, nie stracę Imperatora z powodu następnego.

Król Bjórn poległ podczas wojen mających na celu wypędzenie Norsów z ziem Cherusenów i Taleutenów. Dla Alfgeira to, że nie zdołał zapobiec śmierci pana było wielką hańbą, która złamała mu serce. Kiedy Sigmar został królem Unberogenów, w ciągu następnych kilku lat praktycznie unice-stwił północne plemiona, spychając ich armie w stronę morza i paląc ich statki. Pomścił śmierć ojca i wygnał Norsów z Imperium, ale nienawiść dalej płonęła w jego sercu.

Sigmar zatrzymał się i położył dłoń na ramieniu Alfgeira.

Bądź pewien, że tak się nie stanie, przyjacielupowiedział.

Podziwiam twoją pewność siebie, mój panieodparł Alfgeir.Ale lepiej będę się czuł stojąc na straży z ostrym mieczem w dłoni.

Niczego innego bym się po tobie nie spodziewał, ale przecież nie jesteś już młodzikiempowiedział Sigmar z uśmiechem, który ukrywał czającą się w tym stwierdzeniu złośliwość.Powinieneś pozwolić na to, żeby któryś z młodszych Białych Wilków ci asystował. Może Redwane?

Nie potrzebuję, żeby ten szczeniak plątał mi się pod nogamisarknął Alfgeir.To chwalipięta i lekkoduch. Działa mi na nerwy. A poza tym, przecież mówię ci, że mam dopiero czterdzieści cztery lata, czyli jestem młodszy niż twój ojciec, gdy wyruszał na wojnę na północy.

Czterdzieści czteryzadumał się Sigmar.Pamiętam, że będąc młodym myślałem, że taki wiek to już starożytność. Nie mogłem pojąć, jak ktokolwiek mógłby pozwolić sobie na to, żeby się tak zestarzeć.

Uwierz mi, nie polecam wcale tego stanuodparł Alfgeir.Twoje kości zaczynają boleć zimą, kark ci sztywnieje, a co najgorsze, młodzieniaszkowie, którzy powinni darzyć cię szacunkiem, zamiast tego stroją sobie z ciebie żarty.

Przepraszam, przyjacieluzachichotał Sigmar.A teraz chodźmy już. Uczciliśmy pamięć zmarłych i nadszedł czas, żeby powitać przybyłych władców.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin