Doctorow E L - JEZIORO NURÓW.rtf

(1493 KB) Pobierz

E. L. Doctorow

JEZIORO NURÓW

 

Ani przez chwilę nie mogłem się pozbyć ich nienawistnej obecności. Tej pary starych ludzi mieszkających jak w lesie, stworzonych wyłącznie dla siebie, którzy syna uważali za wybryk losu. Że ten nędzny mały domek należy tylko do nich, o tym nie pozwalali mi zapomnieć ani na chwilę. Ich przestrzenią życiową był skrawek linoleum, wieczorami słuchali radia. Co spodziewali się usłyszeć? Jeżeli wracałem wcześnie, przeszkadzałem im, jeżeli zbyt późno — wpadali we wściekłość. Mieli mi za złe, że żyję, jak żyję, nienawidzili soczystej pełni mojego istnienia. Byli wysuszeni na wiór. Byli jak ledwo tlące się polana. Rozpadali się w popiół. Lecz na czym w końcu polegała tragedia ich życia, wyrażająca się w pełnych wyrzutów spojrzeniach, którymi mnie obrzucali? Że się im nie powiodło? W tym nie różnili się od pozostałych mieszkańców Mechanic Street, gdzie wszystkie domki były jednakowe, dwurodzinne, w kółko te same asfaltowe pałace, dzwonienie tramwajów rozlegało się nieustannie po całej tej zafąjdanej dzielnicy. Tylko wariaci wydawali się tam żywi, bezdomne kobiety, bezdomni mężczyźni, jednego nazywaliśmy Świętym Śmieciuchem, bo wlókł się od śmietnika do śmietnika i przebierał w tym, co wy* rzucali ci biedni ludzie — czy możecie to sobie wyobra­ zić? — i to, co znalazł, albo pakował na plecy, albo rzu­ cał na wózeczek. Na głowę wkładał kilka kapeluszy, na grzbiet kilka marynarek i płaszczy, spod których wy­ stawało kilka par spodni, skarpetki nasuwał na buty, na skarpetki jakieś kapcie, przykro było patrzeć na jego twarz zarośniętą, czerwoną, odmrożoną, z jednym silnie zaropiałym okiem, o Święty Śmieciuchu. Trzy ulice dalej znajdowała się fabryka, w której wszyscy mieszkańcy Paterson zarabiali na swoje wspaniałe życie, nie wyłącza­ jąc mojej matki, nie wyłączając mojego ojca, razem szli do pracy, razem z niej wracali, razem jedli posiłki, razem kładli się do łóżka. Czy w tym wszystkim mogło znaleźć się miejsce dla mnie? Przypominali sobie o moim istnie­ niu tylko wtedy, kiedy chorowałem. Przez pewien czas chorowałem więc bez przerwy, kaszlałem, charczałem, gorączkowałem, przerażała ich myśl o tym, że mógłbym zapaść na szkarlatynę, koklusz lub dyfteryt, jedyną moją bronią było przypominanie im, że jestem upiornym wynikiem bezmyślnej żądzy, która kiedyś tam ogarnęła ich na krótki moment. Czepiali się swojej nędznej egzys­ tencji, trzymali się kurczowo swoich przyzwyczajeń, w niedzielę szli do kościoła wraz z innymi frajerami, zupełnie jakby przypuszczali, że niebawem stanie się coś szalenie ważnego, coś, co mogłoby nawet być bolesne, ale co przecież musi mieć Sens, albowiem Bóg musi mieć Sens, nawet jeżeli nieszczęsna banda wymizerowanych wyrobników rodem ze wschodniej Europy nie ma poję­ cia, na czym by to mogło polegać. Gardziłem tym wszystkim. Wyrastałem w szalonym kołowrotku prze­ platających się okresów zdrowia i choroby, a kiedy doszedłem do piętnastego roku żyda, wszystko się wy­ równało, wiedziałem już co i jak i trzymałem się tego, pędziłem przez wąskie uliczki naszej dzielnicy, prze­ skakiwałem przez płoty umykając glinom, kradłem, co mi było potrzebne, uganiałem się za dziewczynami jak myśliwy za zwierzyną, nieustannie szukałem guza, szuka­ łem draki, pragnąłem ostro żyć, biegłem ulicami ścigając się z szybującymi na niebie samolotami, wdrapywałem się na pożarowe schody, by podglądać stare baby, kiedy wbijały się w gorsety, przyłączyłem się do jednego z gan­ gów, zacząłem nosić przy sobie scyzoryk, który naostrzy­ łem jak jakiś Arab czy makaroniarz, wpakowałem go w bok konia zaprzężonego do wozu handlarza jarzyn, dźgnąłem nim małego debilka z głową jak arbuz, szat- kowalem markizy na oknach, bawiłem się, rzucając nim

w ścianę, ograbiałem przy jego pomocy dzieciaki, przy jego pomocy zaprowadziłem dziewczynę na dach i kaza- łem jej zdjąć z siebie wszystko. Za wszelką cenę chciałem być sławny!

I              jeszcze wozy z antracytem, spuszczające swoją prze* rażającą zawartość po równiach pochyłych do ciemnych piwnic, i Ricco, ten od Słodkich Ziemniaków, wciskają­ cy d do ręki za trzy centy gorący pomarańczowy kartofel zawinięty w kawałek „Daily News”, i na chodnikach ohydne pryzmy brudnego śniegu, i wiatr zalatujący sadzą

i              smarami, hulający po Mechanic Street, a ty stoisz, oburącz ściskając gorącą słodycz ziemniaka i unosisz ją ku swojej zaczerwienionej twarzy. I jeszcze podświadoma niemal pokora nie znających dobroci dzieciaków, które musiały znosić wszystko, ataki wściekłości rodziców, szaleństwo staruch czyhających na ciemnych schodach, morderstwa, napady rabunkowe, niebezpieczeństwo gro­ żące z nieba, straszliwą ciasnotę szkolnych pomieszczeń. W sklepach centowych prawdziwe szaleństwo malutkich blaszanych samochodzików, nakręcanych kluczykami, robionych w Japonii, a także gumowych policjantów na motocyklach i gumowych ludzików w przyczepach, też robionych w Japonii, i blaszanych autogyrów, i blasza­ nych DC-3! Polowałeś przede wszystkim na najmniejsze przedmiociki, na odlewane w metalu modele samocho­ dów, które mieściły się w zaciśniętej dłoni, obserwowałeś bacznie sprzedawczynię w zielonym fartuchu, z okulara­ mi zawieszonymi na szyi na czarnym sznurku, i kiedy odwracała się na chwilę, błyskawicznie wyciągałeś białą rączkę, szybką jak języczek żaby, jak jęzor kobry, i od­ chodziłeś alejką pomiędzy ladami z jeszcze jedną koloro­ wą zabawką w kieszeni.

Ale byłem w tym wszystkim sam, zupełnie sam, sam jeden nocą, gdy budziłem się w wilgotnym cieple powoli rozprzestrzeniającej się kałuży moczu tryskającego z mo­ jego jeszcze dziecięcego fiuta na rozległą przestrzeń prześcieradła i dopiero po dłuższej chwili, kiedy robiło mi się zimno i uda zaczynały piec i swędzić, przyznawałem się, że już nie śpię, mamo, och, mamo, wołałem w poczu­ ciu całkowitej klęski — znowu zmoczył pościel —

o              tak, byłem sam w tym wszystkim, w tym wszystkim

7

sam, przez długie lata. Nie pamiętam żadnych imion, nie pamiętam pozostałych członków mojego gangu, nie pa­ miętam nazwisk nauczycieli, sam byłem w tym wszyst­ kim, urodziłem się chyba z jakimś szczególnym talen­ tem do samotności, bo wśród hałasów ulicznego życia, zgiełku nieustannych bójek byłem w gruncie rzeczy sam jak palec, ja — baczny obserwator, czujny, starający się wszystko zrozumieć, trwając przy tym w dojmującym wewnętrznym milczeniu i w nadziei, że w końcu wszystko to doprowadzi mnie do jakiegoś zakończenia, do jakiegoś rozstrzygnięcia, rozwiązania. W milczeniu bardziej bo­ lesnym niż milczenie głuchoniemych.

Aż pewnego dnia zostaję złapany na gorącym uczyn­ ku, wyłamywaniu zamka skarbonki kościelnej z datkami dla ubogich, tłusty klecha w sukience chwyta mnie za kark palcami jak szczypce, wali płaską dłonią w głowę i kopiąc wlecze do zakrystii, mijamy po drodze kamien­ ne posągi Chrystusów i Marii, świece wotywne migocą z dala niczym odległe obozowisko w dżungli, zaczyna mi świtać, czym właściwie są te przerażające kamienne budowle sakralne, umyślnie utrzymane w półmroku,

o              twardych kamiennych posadzkach, wysoko sklepio­ nych kopułach, te katedry w formie krzyża symbolizu­ jące Krzyż dźwigany przez człowieka, a także chwałę Bożą, grzech istnienia, mój własny grzech, z którym się narodziłem, z którego się nigdy nie wyzwolę, za sprawą którego rozwścieczam wszystkich, wszystkich i Boga Ojca, i Syna Jego, i jeszcze Tego Trzeciego, wszystkich ich oburzam do żywego samym faktem swojego istnienia, więc zwijam się, obracam, kopię księdza, który, jak się okazuje, też ma jaja —- nie obcinają ich sobie, do tego nie posuwają się te skurwysyny — ciach go! Dobrze wycelowałem, więc ksiądz pada na ziemię i już nie jest księdzem, ale zwykłym facetem, oczy wychodzą mu na wierzch, robi się apoplektycznie czerwony,.na gębie, znam to uczucie, Ojcze, ale ty nie jesteś żadnym tam moim ojcem, kiedy ciężko dysząc klęczysz teraz na kamiennej podłodze. Żal ci forsy, wrzeszczę, to bierz sobie te zajebane groszaki, i rzucam je w górę, i przebie­ gam pod nimi, spadają na mnie deszczem z nieba, z brzękiem biją w kamienną podłogę, zasypują naszego

8

poczciwego, surowego Ojca. Biegiem rzucam się do wyjścia i strumienie forsy spadają na mnie z przepa­ stnych sklepionych skarbców niebios.

Przez kilka miesięcy mieszkałem w Nowym Jorku. Z początku miasto wydawało mi się niezwykle schludne, ludzie wspaniale ubrani, samochody umyte, tramwaje pomalowane jaskrawo na czerwono i żółto, domy białe. Kamienne było podówczas to miasto, w centrum wznosi­ ły się drapacze chmur wyłożone białymi kamiennymi płytami, pracownicy służb miejskich krzątali się po nim, pchając wielkie pojemniki na śmieci, zatrzymywali się tu i tam, wybierali nieczystości z rynsztoków, teraz wydaje się to wręcz nieprawdopodobne, szczególnie że do tego mieli jeszcze na sobie białe spodnie i białe kurtki, i czapki w stylu wojskowym koloru khaki. W Central Parku, który uważałem po prostu za wieś, służba parkowa, za pomocą kija od szczotki z wbitym na końcu gwoździem, zbierała niedopałki i opakowania po lodach i wrzucała je do wojłokowych worków, noszonych na plecach. Park był cudownie zielony. Całe miasto wibrowało ludzką energią. Było wspaniałe! Myślałem, wszystko może się tu zdarzyć i wszyscy są tu ważni, nawet zamiatacze ulic, i to tylko dlatego, że są właśnie tu, w tym mieście, a nie na przykład w Paterson, gdzie nic nie miało znaczenia, bo w Paterson nic ważnego zdarzyć się nie mogło, tam nawet śmierć nie była ważna. Był Nowy Jork cudowny, ogromny, przydawał wzniosłości każdemu przejawowi życia, był jednym z wielkich miast świata. Zdawało się, że nie ma końca, był gigantyczny, niezliczone kilometry ulic pełnych słynnych sklepów, niezliczone kilometry szyn tramwajowych, w jego porcie cumowały największe statki świata, mewy przelatywały leniwie nad dokami. Przepa­ dałem za kolejką nadziemną, szczególnie lubiłem to, że kołysała się i przechylała na boki na zakrętach, a kiedy nastała zima, jeździłem nią w kółko, grzejąc się na wyplatanych siedzeniach umieszczonych nad kaloryfera­ mi. Powoli poznawałem miasto. Działało na mnie ko­ jąco. Na peryferiach zawsze można było znaleźć miejsce do spania, na stokach Riverside Drive znajdowało się

jeszcze mnóstwo szałasów, na Bowery funkcjonowały domy misyjne, gdzie każdy mógł przenocować i zostać odwszony, a także cała sieć instytucji dobroczynnych, gdzie można było dostać chleb i talerz zupy, jeżeli schowało się dumę do kieszeni. Ale ja szukałem roboty, starałem się wyglądać schludnie i chodziłem do biura pośrednictwa pracy, gdzie kłębiły się i przepychały całe zastępy mężczyzn wpatrzonych w czarne tablice, na których widniały wypisane białą kredą spisy ofert pracy. W biurach tych bardzo trudno było wyobrazić sobie, że to właśnie ty, a nie któryś z setek ludzi, najlepiej nadajesz się do takiej czy innej pracy.

Pewnego dnia doznałem olśnienia. Zobaczyłem tłus­ tego chłopaka rozwożącego artykuły spożywcze po do­ mach. Miał na sobie duży fartuch i pchał wózek, taki zbity z desek, z dużymi kołami w stalowych obrę­ czach. Na bocznych deskach widniała nazwa i adres firmy. Obładowany kilkoma wielkimi torbami schodził po schodkach do suteren patrycjuszowskich domów z brunatnej cegły, naciskał dzwonek i znikał w środku. Szybki jak kobra ruszyłem do ataku! Porwałem wózek i popędziłem ulicą, koła podskakiwały na kocich łbach rdtiąc straszliwy hałas, zakręciłem na pierwszym rogu, wpadłem w boczną alejkę, zaciemnioną przez całą pląta­ ninę metalowych schodów przeciwpożarowych i ciemno­ zielonych żelaznych bram, czułem się jak Charlie Chap­ lin, to skręcając w bok jak szalony, to zatrzymując się znienacka i pędząc w inną stronę, obracałem się jak fryga i znowu waliłem przed siebie, myślę, że śmiałem się, bo wyobrażałem sobie mknącą za mną całą grupę umun­ durowanych chaplinowskich glin z pałkami, wyobraża­ łem sobie minę tłustego chłopaka, który nawet gdyby wiedział, w którą stronę pobiegłem, w życiu by mnie nie dogonił. Na chwilę przycupnąłem w małym zaułku, by nabrać tchu. Potem, zupełnie jakbym był najsumienniej­ szym w świede dostawcą, obróciłem wózek, zawiozłem go tam, skąd go porwałem, i po kolei dostarczyłem wszystkie paczki co do ostatniej. Każda torba, każdy karton miał przyczepioną karteczkę z rachunkiem i adresem klienta. Przyjmowałem gotówkę za towar, a także napiwki. Byłem uprzejmy. Powróciłem wraz z wózkiem do sklepu 10

pod nazwą Graeber Wyszukane Warzywa i Owoce, gdzie zastałem pana Graebera we własnej osobie, ładującego inny wózek, Mruczał coś pod nosem po niemiecku i ochoczo zatruwał życie swoim subiektom. Tłustego chłopaka wśród nich nie zauważyłem. Graeber spojrzał na mnie podejrzliwie, niechętnie i ze złością. Nie chciał uwierzyć, że znalazłem ten wózek porzucony w jakimś zaułku. Po chwili wręczyłem mu całą zainkasowaną gotówkę. Co do centa.

W ten sposób zostałem chłopcem na posyłki w zamoż­ nej dzielnicy Murray Hill. Ubrany w długi biały fartuch pchałem drewniany wózek i zarabiałem trzy dolary tygodniowo plus napiwki.

W jednym z domów na Gramercy Park poznałem pokojówkę, spodobałem się jej, twierdziła, że z powodu mojego niewinnego wyrazu twarzy. Była to niemłoda kobieta, rodem ze Skandynawii, uczesana w dwa war­ kocze. Nie odznaczała się urodą, ale miała własny pokoik i pewnej nocy wpuściła mnie do domu, za­ prowadziła na samą górę do małej łazienki z oknem na podwórze, wsadziła do wanny, stojącej na metalowych lwich nóżkach, i ta silna, gorąca, rumiana kobieta, nie pamiętam już jej imienia, Berta, Hilda czy coś w tym rodzaju, wyszorowała mnie, a potem, zanim zaczęliśmy się kochać, jako że widać dobrze siebie znała, nakryła sobie twarz poduszką, żeby zagłuszyć swoje krzyki. Zainteresowało mnie to, zabrałem się do niej, tej rosłej, tęgiej, biodrzastej, bezgłowej baby o dużym brzuchu, miękkim tyłku, obwisłych cyckach, dotykałem jej skóry to tu, to tam, patrzyłem, jak wibruje, przysłuchiwałem się jej zgłuszonym jękom i piskom, i dałem jej taki wycisk, jakiego w życiu nie zaznała.

Kochaj mnie

Komponuj ze mną

Ona kocha ona komponuje

Dobrze mnie traktowała i za moją sprawność w łóżku obdarowywała mnie prawie nowymi swetrami i butami, czasami nawet czymś do jedzenia. Próbowałem odkładać jak najwięcej pieniędzy z moich zarobków. Jedyny luksus, na jaki sobie pozwalałem, to papierosy i kino. Za dziesięć centów można było wtedy obejrzeć dwa filmy i kronikę.

Lubiłem to siedzenie w ciemnej sali, lubiłem oglądać komedie, musicale, no i obrazy z wyższych sfer towarzys­ kich. Chodziłem do kina sam. W gruncie rzeczy byłem małym człowieczkiem usiłującym znaleźć tam samego siebie, usłyszeć własny głos. Utożsamiałem się z filmo­ wymi gwiazdorami i kolejno ich odrzucałem. Bawiło mnie to, że potrafiłem błyskawicznie zorientować się w każdej sy­ tuacji i wcielić się w każdą postać. U Graebera, ostrzyżo­ nego na jeża, w słomkowym kapeluszu i muszce na szyi, faceta o akcencie, z którego za nic na świecie nie należało kpić, odgrywałem rolę uczciwego ambitnego młodzieńca. Dla pokojówki Hildy chłopca, któremu zależy na niej najbardziej na świecie. Kiedy z napiwkami w kieszeniach wracałem wieczorem do domu, wyobrażałem sobie, że jestem Johnem D. Rockefellerem. Nauczyłem się od­ dzielać to wielkie, tętniące życiem, wspaniałe cywilizo­ wane miasto od nędznej pretensjonalności poszczegól­ nych jego mieszkańców. Była to kwestia dystansu, z jakie­ go się na nie patrzyło, wystarczyło wjechać na szczyt drapacza Empire State Building, co ogromnie lubiłem, i wchłonąć w siebie widok, jaki się stamtąd roztaczał. Był naprawdę szalenie podniecający, chcąc nie chcąc trzeba było oddać hołd rodzajowi ludzkiemu i jego obozowisku rozciągającemu się hen na dole, wsłuchiwałem się w szum miasta wznoszący się w górę jak hymn do Boga, czułem zalewające mnie uczucie miłości do Jego Geniuszu, do Tego, który stworzył słońce, by oświetlało to wszystko swoimi promieniami. Ale nad rzeką w dokach ludzie koczowali pod gołym niebem, owinięci w gazety niczym niemowlęta, z rękami złożonymi pod głowę. Kiedy stałem na przystani i przyglądałem się odpływającym statkom pasażerskim, nie przejmowałem się upadkiem ludzi, ale ich strasznym ubóstwem. Przyglądałem się eleganckim mężczyznom i kobietom wchodzącym na po­ kład, powiewającym chusteczkami do stojących na dole przyjaciół, tragarzom dźwigającym ich kufry i wiklinowe pudła na kapelusze, kobietom otulającym się mocno w futra w obawie przed wilgocią ciągnącą od wody, mężczyznom w czapkach i getrach, którzy usiłowali swoją postawą przydawać sobie ważności. Aleja widziałem ich strach, ich zmęczenie, potrafiłem ich przejrzeć bez trudu

12

i w końcu w nich także, w tych niby to szczęśliwcach, dostrzegałem nędzę świata dorosłych. Ważne było dla mnie to niewielkie odkrycie, chociaż dla chłopca z fa­ brycznego miasteczka Paterson nie powinno to było być zaskoczeniem. Dorośli byli dla mnie tak czy inaczej istotami skończonymi, zmarnowanymi na zawsze, żyją­ cymi bez nadziei i bez celu. Nawet mewy siedzące na szczytach pali miały więcej klasy. Mewy unoszące się na wietrze z rozłożonymi skrzydłami i szybujące nad wodami Hudsonu.

Byłem inny niż każdy, na kogo spojrzałem, byłem pewny, że w razie potrzeby zawsze potrafię dać sobie radę. Mógłbym sprzedawać ołówki przed wielkimi maga­ zynami albo gazety, gotów byłem kraść, zabijać, używać całego sprytu, nie tracąc przy tym ostrości spojrzenia ludzi żyjących pełnią życia, nie rezygnować z niczego, aż w końcu ta milcząca we mnie tajemna obecność wyło­ niłaby się na powierzchnię i stałbym się taką samą dojrzałą pełną istotą jak oni, takim samym człowiekiem jak wszyscy ludzie, stworzonym przez samego siebie, gotowym na wszystko.

Przypominam sobie doskonale różne sprawki tego nieokrzesanego chłopca. Pewnej nocy, kiedy moja zmę­ czona i senna pokojówka nieopatrznie pozwoliła sobie nie towarzyszyć mi do wyjścia z okazałej rezydencji na Gramercy Park, wsunąłem się do jadalni i ukradłem srebrną tacę, srebrny dzbanek na mleko, takiż czajnik do herbaty i parę świeczników. Po dziś dzień stoi mi w pamięci widok wybrzuszonej oszklonej gablotki, oświe­ tlonej wdzierającym się przez okna światłem ulicznych latarni. Słyszę swój przyspieszony oddech, widzę odbicie własnej twarzy w gładkiej powierzchni tacy. Obładowany łupami, na palcach przemierzam gruby dywan, a potem na pół idąc, na pół biegnąc docieram do domu, przy­ trzymując oburącz poły kurtki. Mieszkałem w małym pokoiku po zachodniej stronie miasta, pięćdziesiąt cen­ tów za noc, bez prawa gotowania potraw. Nazajutrz rano idę do pracy i patrząc na sklep pana Graebera Wy­ szukane Jarzyny i Owoce poprzez szeroką, wybrukowaną kocimi łbami jezdnię, na której tramwaje dzwonią, sa­ mochody trąbią, ciężarówki przewalają się, widzę umun-

13

durowanego stróża porządku publicznego zatopionego w wielce poważnej rozmowie z moim pracodawcą.

Kochaj mnie Komputeryzujmy się Skomputeryzowanego Jak wydruk wypuść mnie Ze swych ramion Zmieszaj się ze mną Wymieszaj Cyframi pocieszaj Komunią z programu GAJ

Czasami zdarzało się, gdy siedzieliśmy nad rzeką przy płonącym ognisku, że jakiś facet, weteran wojenny, czyli taki, co zna się na rzeczy, co potrafi powiedzieć więcej, niż czuje, i umie wytłumaczyć, dlaczego jest tak, jak nie powinno być, dodając, że któregoś dnia dopadnie jeszcze takiego czy innego — więc bywało, że taki facet zaczynał swoją gadkę, po czym niezmiennie okazywało się, że jest albo socjalistą, albo komunistą, albo anarchistą, w zwią­ zku z czym zwracał się do człowieka per towa­ rzyszu lub bracie. Często milkł, wpadał w zadumę i zdawało się, że nie dba o to, czy go kto słucha, czy nie. Nie żeby był szczególnie mądry, uczciwy, względnie uczynny, a nawet niekoniecznie trzeźwy, ale w rzadkich, przelotnych jak błysk dogasającego ogniska momentach przytomności potrafił ni stąd, ni zowąd uświadomić człowiekowi, dlaczego sprawy mają się tak, jak się mają. Podobało mi się to. Było dla mnie czymś w rodzaju muzyki, więc często przebywałem nocą na peryferiach miasta wśród włóczęgów i wtedy zdawało się, że ta nasza wielka wspaniała cywilizacja jest otoczona ze wszystkich stron murami, a my, którzy pozostawaliśmy poza nimi, patrzyliśmy na tę jej ogromną majaczącą w oddali obecność, na to miasto podobne do fortecy, i bywało, że słyszałem jakąś nie istniejącą muzykę i wyobrażałem sobie, że pod naporem jej dźwięków runą mury. Jeżeli nie ma się na tym świecie przyjaciela, kogoś tak bliskiego jak człowiek dla samego siebie, dobrze jest słyszeć taką właśnie muzykę. Tylko nocą czuło się zapach rzeki, więc wdychałem ten

zalatujący mułem smród, wsłuchiwałem się w szum przelatujących moskitów, widziałem cienie wielkich szczurów, jednym susem wybijąjących dziury w papie­ rowych ścianach szałasów i nurkujących w szamba, podczas gdy jakiś nędzny, pijany bimbrem tramp wy­ głaszał niezwykle wnikliwe uwagi na temat kapitalizmu monopolowego. Trwało to zazwyczaj dwie do trzech minut, po czym oczy mu się wywracały, zapadały w or­ bity, pociągał z butelki i padał do tyłu wprost w ognisko i byłby sobie przypalił mózgownicę, gdyby któryś z nas szybko go nie wyciągnął. Budził się z osmalonymi, dymiącymi włosami i niezwłocznie podejmował prze­ rwany wątek.

Właśnie tam dowiedziałem się wszystkiego o Kali­ fornii. W Kalifornii można jeść pomarańcze prosto z drzewa, wzdłuż szerokich alei rosną tam grusze ad­ wokackie, z których spadąją na ziemię dojrzałe owoce. Wystarczy usiąść na skraju chodnika któregoś z nad­ morskich bulwarów, obrać je i najeść się do syta. Można się przespać na plaży, kiedy się tylko ma ochotę, a gdy jest za gorąco, człowiek po prostu zanurza się w wo­ dach ciepłego Pacyfiku, którego fale własną poświatą rozświetlają noc. W niewielkiej odległości od brzegu kołysze się statek — kasyno gry.

Postanowiłem jechać do Kalifornii.

Uzbrojony wyłącznie w swoje nie dające się wymówić nazwisko poszedł na towarową stację przetokową, żeby rozpocząć podróż. Teraz we wspomnieniach miesza mu się wszystko, co tam zobaczył i poczuł, rzeźnie Zachodniej Dzielnicy miasta, cała ta perfumeria cuchnących zwie­ rzęcych bebechów, rozpylony organiczny esencjonal- ny zapach spienionej krwi, rąbanego mięsa, wlokący się nad pociągami, a nad tym wsżystkim krążące bezradnie stada mew, gołębi, moli, nietoperzy, wszelkich uprzy­ krzonych insektów, krążących w koło i w koło wy­ rzucających z siebie głośne nieprzerwane odgłosy prze­ rażenia.

Znalazłem drzwi, rozsunąłem je wystarczająco, by móc wśliznąć się do wagonu, zamknąłem za sobą w miarę dokładnie i oddychając ciężko stanąłem w ciemnościach, z pełnym poczuciem zwycięstwa. Ruszamy, stajemy,

15

znowu ruszamy, padam w głąb wagonu i zatrzymuję się na czymś miękkim, co natychmiast odsuwa się ode mnie. Rozglądam się po wnętrzu tego mojego prywatnego wehikułu, moje oczy powoli przyzwyczajają się do ciem­ ności, przez deski podłogi wpada do środka kurz, smród spalenizny, iskry, zapach kolei, już widzę dobrze i okazuje się, że dokoła wszystkich ścian siedzą chłopcy, młody ludzki towar. Jesteśmy produktem wytwarzanym maso­ wo przez ten naród, musi nas być tu trzydziestu, a może czterdziestu, ale już po chwili naliczam pięćdziesięciu, sześćdziesięciu, a gdy o mroźnym świcie znajdziemy się na bocznicy, gdzieś we wschodniej Pensylwanii, stu z nas poderwie się, by uciec przed nadbiegającymi od strony lokomotywy strażnikami kolejowymi. Później, ukryty w wysokiej trawie nasypu położonego przy innej bocznicy, usłyszę przeciągły gwizd i zobaczę wyłaniającą się leniwie zza zakrętu inną stateczną, czerwoną, dzwoniącą lokomo­ tywę. Oto moja szansa, rzucam się naprzód i wtedy zza wszystkich krzaków wypada tysiąc takich samych jak ja, ja, który myślałem, że jestem sam.

Niech jedzie. I wszyscy ci moi nieszczęśni bracia w moich nędznych ciuchach dźwigający moją przewiąza­ ną sznurkiem walizkę wskakują do towarowych wago­ nów. Przyglądam się przez chwilę odjeżdżającemu po­ ciągowi. Podnoszę kołnierz, naciskam czapkę na oczy, wsuwam ręce do kieszeni i ruszam na północ.

Kochaj mnie Skomputeryzujemy się skomputeryzowanego jak wydruk wypuść mnie z uścisku.

W infosyntezie staniesz się mną W mikrosyntezie staniesz się moją nimfą Komputer skomputeryzuje komunistów.

Hej, hej.

Jesteśmy tu by urzeczywistnić naszą fuzję Jesteśmy tu by stworzyć konfuzję Czy już jesteś skonfundowana?

Czy orgazm miesza ci się z konfesją?

Czy czujesz nuklearną kompresję?

Ja jestem za wstępującą kondensacją Kondygnacja za kondygnacją.

Odrzuć pokusę słów

Mów do mnie basikiem

kodem, na bezklawiszowym komputerze.

Módl się o życie w bezatomowej sferze, erze.

Przed wojną, wojną, po wojnie

Przed wojną po wojnie po wojnie wojen

Przy zdestabilizowanym ludzkim charakterze.

Poeta Pierwszej Wojny Światowej

wierszy skomponowanych z komputerowych danych

Warren Penfield urodzony w Indianapolis w stanie Indiana.

W mieście Indiana z okresu wojen z Indianami

a w czasie pokoju mieście Indian robiących swoje

Indiańscy poeci z przepaskami na czołach

chodzą po brukowanych ulicach

bezpieczni w swoim mieście o indiańskiej architekturze

w swoich domach z chłodnego betonu.

To są dane wyjściowe ale niebezpieczeństwa nie ma Przed wojną przed ostatnią wojną Pewien chłopiec stał na nie brukowanej ulicy w mieście Ludlow w stanie Kolorado.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin