Doctorow E L - WYSTAWA ŚWIATOWA.rtf

(1233 KB) Pobierz

DOCTOROW

Wystawa światowa

 

Urodziłam się na Clinton Street, we wschodniej dzielnicy miasta. Byłam przedostatnią z sześciorga rodzeństwa, dwóch chłopców i czterech dziewcząt. Najstarsi byli chłopcy, Harry i Willy. Mój ojciec był muzykiem, skrzypkiem. Zawsze dobrze zarabiał. Z matką poznali się w Rosji, tam się pobrali, stamtąd wyemigrowali. Moja matka także pochodziła z ro­ dziny muzyków. Właśnie w związku z tym zetknęli się ze sobą. W Rosji zasłynęło kilku jej kuzynów. Jeden z nich, wiolonczelista, zagrał nawet kiedyś dla cara. Matka była bardzo piękna,, chociaż niewielkiego wzrostu, miała długie złote włosy i jasnoniebieskie oczy. Ojciec często mawiał do nas: — Wam się pewno zdaje, że jesteście piękne. Powinnyście były zobaczyć waszą matkę i jej siostry, jak szły ulicą naszej wioski. Wszyscy oglądali się za nimi. Były takie smukłe, takie eleganckie. — Myślę, że mówił to po to, żebyśmy nie były zarozumiałe.

Miałam cztery lata, kiedy przeprowadziliśmy się do Bronxu, do dużego mieszkania niedaleko Clare­ mont Parku. Byłam dobrą uczennicą. Chodziłam do podstawówki numer 147 na Washington Avenue. Kiedy ją skończyłam, wstąpiłam do Morris High

School. Zaliczyłam wszystkie przedmioty, zdałam końcowe egzaminy, po czym zapisałam się na kurs handlu i zdobyłam tyle punktów, że gdybym chciała mogłabym zrobić jeszcze jeden dyplom. Nauczyłam się pisania na maszynie, stenografii, prowadzenia ksiąg. Byłam bardzo ambitna. Opłacałam lekcje gry na fortepianie pieniędzmi zarobionymi przygrywa­ niem do niemych filmów w miejscowym kinie. Patrzałam na to, co dzieje się na ekranie i im­ prowizowałam akompaniament. Mój brat Harry sia­ dał za mną i pilnował, żeby mnie nikt nie zaczepiał. Seanse kinowe przyciągały wówczas najgorszy ele­ ment. Po skończeniu szkoły zostałam prywatną sek­ retarką znanego biznesmena i filantropa Sigmunta Unterberga. Dorobił się na handlu męskimi koszu­ lami, a teraz poświęcał większość swego czasu różnym organizacjom żydowskim, wyżywał się w pracy spo­ łecznej i różnych takich rzeczach. Wówczas nie istniała rządowa pomoc społeczna, całą akcję filant­ ropijną prowadzili ludzie skupieni w specjalnych organizacjach. Byłam dobrą sekretarką. Pan Unter- berg dyktował mi listy wprost na maszynę, a ja w ogóle nie robiłam błędów, a kiedy, on kończył dyktować, ja też byłam gotowa. Dawałam mu list do podpisu i na tym się kończyło. Uważał mnie za świetną pracownicę. Miał uroczą żonę, która często zapraszała mnie na herbatę i traktowała jak dobrą znajomą. Unterbergowie przedstawili mi kilku mło­ dych ludzi, ale żaden mi się nie spodobał.

Byłam już wtedy zainteresowana twoim ojcem. Znaliśmy się od szkolnych czasów. Był bardzo przy­ stojny, zawadiacki, uprawiał sporty. Poznałam go na korcie tenisowym. Na zbiegu Morris Avenue i 170. Ulicy znajdowały się wówczas korty ziemne. Bywaliśmy tam regularnie. Byłam świetną tenisistką. Kochałam sport. No i właśnie w związku z tym poznaliśmy się. Odprowadził mnie do domu.

Moja matka nie lubiła Dave*a. Uważała go za dzikusa. Kiedy umawiałam się z innym chłopcem, zawsze wchodził mi w paradę. Wałęsał się pod naszym domem nawet kiedy nie byliśmy umówieni i jeżeli widział idącego do mnie chłopca, robił straszne rzeczy. Wywoływał bójkę albo zachodził nam drogę i zagadywał nas. Groził tym chłopakom, że jeżeli nie będą się wobec mnie odpowiednio zachowywali, to ich pobije. Kilku udało mu się oczywiście zastraszyć, co mnie szalenie wkurzało. Byłam na niego wściekła, ale jakoś nie potrafiłam z nim zerwać, mimo że matka bardzo mi to zalecała. Zimą jeździliśmy na łyżwach, wiosną przynosił mi kwiaty, był bardzo romantyczny i lata leciały, zako­ chałam się w nim.

Sprawy miały się wówczas zupełnie inaczej. Nie wychodziło się wieczorem ze świeżo poznanym chło­ pcem, nie szło się z takim do łóżka na skinienie palca. Młodzi flirtowali ze sobą. Dziewczyny były dziewicami.

Budzę się gwałtownie w oparach amoniaku, na­ tychmiast trzeźwieję i przenoszę się z gęstego snu w bolesną jawę; znowu mi się to przytrafiło. Pali mnie skóra na mokrych udach. Wybucham płaczem, wołam mamę chociaż dobrze wiem, że będzie się gniewała. Muszę przez to przejść, żeby wydostać się na powierzchnię. Moje łóżeczko stoi pod wschodnią ścianą sypialni, ich łóżko pod południową. „Mama!” Nie wstając ucisza mnie. „Mama!” Pojękując z cicha, wstaje i zbliża się do mnie w białej nocnej koszuli. Jej silne ręce zabierają się do mnie. Rozbierają mnie, wyciągają spode mnie prześcieradło, rzucają pidżamę, prześcieradła i gumową płachtę na ziemię. Jej piersi kołyszą się pod koszulą. Strofuje mnie szeptem. Po chwili jestem już umyty, wypudrowany talkiem, przebrany w świeżą pidżamę, przeniesiony w roz­ świetlonych jej uśmiechem ciemnościach niczym mały książę do ich ciepłego suchego łoża, położony pomiędzy nich, serdecznie przywitany. Ojciec klepie mnie przyjaźnie po plecach i natychmiast zapada z powrotem w sen z ręką na moim ramieniu. Po chwili oboje śpią. Wdycham w siebie te boskie zapachy, jego męski, jej żeński. Pierwsze promienie

bładego świtu przedzierają się przez firankę, a ja czuję, że sen opuścił mnie na dzisiaj, leżę więc przepełniony uczuciem szczęścia, sprawując straż nad uśpionymi rodzicami. Groźna noc oddala się powoli, za chwilę wstanie wspaniały dzień.

To są moje najstarsze wspomnienia. Kiedy już było zupełnie jasno, wstawałem i przyglądałem się rodzicom. Ojciec leżał na prawym boku, z równo wyciągniętymi przed siebie nogami, jedną rękę przerzucał przez poduszkę i opierał ją o ramę łóżka. Mama zwijała się w kłębek i wpierała się łukiem w szerokie plecy ojca. Nakryci jedną kołdrą stano­ wili bardzo sympatyczną bryłę. Zagłówek łóżka uderzał lekko w ścianę, gdy tylko któreś z nich się poruszyło. Był to niby to antyk w stylu baroku w kolorze oliwkowym z girlandą małych różowych kwiatków i ciemnozielonych liści wzdłuż kranelowa- nych brzegów. Pod przeciwległą ścianą stała toalet­ ka z lustrem, w tym samym stylu, także z fryzem z małych różowych kwiatków. Te same różowe kwiatki ozdabiały mosiężne uchwyty szuflad. Lubi­ łem się bawić tymi uchwytami. Unosiłem je i pusz­ czałem, a one opadając wydawały z siebie metalicz­ ny dźwięk. Wiedziałem, że nie są to prawdziwe kwiaty, ale patrząc na nie wyobrażałem sobie, że żyją, wodziłem palcami po warstwach wielokrotnie naniesionej na nie farby. Znacznie mniej podobały mi się przezroczyste firanki i ciężkie zasłony okien­ ne. Bałem się, że się uduszę. Trzymałem się z dale­ ka od szaf. Ciemność przerażała mnie głównie dlatego, że nie byłem pewny, czy mnie nie udusi.

Od dziecka cierpiałem na astmę, na liczne uczule­ nia. Stale miałem coś z płucami, kaszlałem, dyszałem, trzeba było mi robić inhalacje. Byłem nieszczęsną ofiarą medycyny. Nieustannie obcowałem z plastrami musztardowymi, kroplami do nosa, płukankami do gardła. Co chwila wtykano mi termometr pod pachę,

przepłukiwano lewatywą. Mama wierzyła w uzdro- wicielską moc bólu. Jeżeli zabieg nie bolał, to nie mógł być pomocny. Wrzeszczałem, rzucałem się na ziemię. Gdy miałem skaleczone kolano bła­ gałem o czerwony merkurochrom, ale zawsze sma­ rowano mnie jodyną. A ja wyłem! — Nie wygłupiaj się — krzyczała mama i sprawiała mi wściekły ból. — Uspokój się natychmiast. Robisz z igły widły.

Trudno mi było ustalać proporcje pomiędzy po­ szczególnymi rzeczami, więc dzieliłem nasz dom na mniej więcej racjonalne przestrzenie. Uważałem go niesłusznie za bardzo duży. Chętnie przebywałem w salonie pod fortepianem. Był to kosztowny Sohmer z czarnego mahoniu. Siadywałem pod jego klawiaturą jak pod dachem. Lubiłem gapić się na wzorzysty dywan, na dębowe klepki parkietu, na falbany po­ krowców foteli.

Chętnie wylegiwałem się w wannie, głównie dla­ tego, że nie była zbyt duża. Rozkładając ręce doty­ kałem jej krawędzi. W czasie kąpieli zatapiałem łódeczki zrobione ze skorupek włoskich orzechów. Zalewałem je, a potem wygładzałem powierzchnię wody. Z przyjemnością stwierdzałem, że nieustanna aktywność mojej mamy opadała gdy leżałem w wan­ nie. Od czasu do czasu upewniała się tylko pod­ niesionym głosem, że u mnie wszystko w porządku, ale poza tym dawała mi święty spokój. Opuszki moich palców marszczyły się. Wreszcie wychodziłem z wody i wyciągałem zatyczkę.

Ze stołu i krzeseł budowałem sobie fortecę. Z tej wysokości obserwowałem całą podłogę naszej wielkiej kuchni. Oglądałem solidne łydki i kostki nóg mamy, która krzątała się nieustannie na swych wysokich obcasach. Krążyła pomiędzy zlewem, lodówką a sto­ łem przy rzeczowym akompaniamencie uderzających

o              siebie sztućców, otwierających się i zamykających

szuflad. Mocne kroki mamy wprawiały w drżenie oszklone drzwiczki kuchennych szafek.

Moja malutka babcia posuwała się po podłodze nie podnosząc nóg, małymi łyczkami sączyła herbatę ze szklanki. Jej wysokie sznurowane czarne buciki zakryte były długą, wiotką, także czarną spódnicą. Z całej rodziny właśnie ją było najłatwiej szpiegować, chyba dlatego, że zawsze intensywnie o czymś myś­ lała. Unikałem jej, chociaż wiedziałem, że mnie kocha. Czasami modliła się z rozłożonego na kuchen­ nym stole modlitewnika.

Mojego brata Donalda w ogóle nie można było szpiegować. W odróżnieniu od dorosłych był szybki i czujny. Obserwowanie go chociażby przez kilka sekund, tak by tego nie zauważył, już było wielkim triumfem. Pewnego dnia czyhałem na niego w hallu za otwartymi drzwiami jego pokoju. Obrzuciłem go błyskawicznym spojrzeniem. Stał tyłem do mnie i pracował nad modelem samolotu, m Wiem, że tam jesteś, Smarkulaczu —- powiedział bez chwili wahania.

Brata ceniłem za to, że był autorytatywnym a za­ razem dyskretnym źródłem wszelkiej wiedzy. Jego umysł stanowił kompendium zasad wszystkich gier, jakie kiedykolwiek zostały ułożone. Jego wiecznie zmarszczona brew świadczyła o maksymalnej kon­ centracji nad metodami postępowania we wszystkich dziedzinach. Był mistrzem nie tylko w dziedzinie składania modeli, ale puszczania latawców, ścigania się na skuterze oraz opiekowania się zwierzętami domowymi. Był przy tym perfekcjonistą. Bardzo go kochałem i szanowałem.

Byłbym być może przerażony jego przykładem i perspektywą tego wszystkiego czego będę się musiał jeszcze nauczyć, żeby mu sprostać, gdyby nie to, że miał prawdziwy instynkt urodzonego nauczyciela. Pewnego dnia kręciłem się z psem Pinky przed

naszym domem na Eastbum Avenue kiedy Donald wrócił ze szkoły, zatrzymał się przed gankiem i po­ łożył książki na schodkach.

Zerwał liść z żywopłotu, tuż pod oknem salonu — przycisnął go kciukami, przyłożył je do ust, dmuchnął i wywołał wspaniały ostry dźwięk.

Aż podskoczyłem z radości. Gdy Donald po raz drugi wydał ten dźwięk Pinky zawyła, podobnie jak wtedy, kiedy w jej obecności ktoś grał na ustnej harmonijce. — Też chcę spróbować — oświadczyłem. Pod czujnym okiem Donalda wybrałem odpowiedni liść, włożyłem go starannie pomiędzy kciuki i dmuch­ nąłem. Cisza. Donald układał moje małe dłonie na różne sposoby, zmieniał listki, dawał mi liczne instrukcje. I nic.

              Musisz nad tym popracować — oświadczył wreszcie. -— Nie możesz się spodziewać, że coś takiego może się od razu udać. Chodź, pokażę ci coś łatwiejszego.

Wziął ten sam listek, z którego przed chwilą wydobywał takie wspaniałe dźwięki, ścisnął go w ręku i rozerwał na pół.

Mój brat był naprawdę w porządku. Chodził na co dzień w tweedowych pumpach, prążkowanych poń­ czochach i półbutach, podobnie jak inni młodzi ludzie. Pasmo prostych kasztanowych włosów spa­ dało mu na jedno oko. Rękawy ręcznie na drutach robionego swetra zawiązywał dokoła talii, czerwony szkolny krawat zwisał mu luźno spod kołnierzyka białej koszuli. Zabrał naszego zwariowanego psa do domu, a ja jeszcze długo ćwiczyłem wydobywanie pisku z liścia. Wprawdzie nie udało mi się dokonać tego od razu, ale wiedziałem przynajmniej, czego warto było się nauczyć. Donald był bardzo podobny do mamy w tym, że tak jak ona rezolutnie pode­ jmował wszelkie wyzwania życia. Ojciec był zupełnie inny. Podejrzewałem, że dopina swoich celów przy

pomocy magii. Pozwalał mi patrzeć kiedy się golił, bo i tak widywałem go przeważnie tylko z rana. Kiedy powracał z pracy już spałem. Był współwłaś­ cicielem sklepu muzycznego w Hippodromie — słyn­ nym budynku teatralnym u zbiegu Szóstej Alei i 43. Ulicy na Manhattanie.

              Dzień dobry, ty nasze Słoneczko — witał mnie zazwyczaj. Zauważył, że budziłem się zwykle z uśmiechem na ustach, co jego zdaniem świadczyło

0              takiej niewinności, że nie mógł się powstrzymać od nieustannego komentowania tego zjawiska. Kiedy byłem jeszcze malutki, lubił brać mnie w ramiona

1              zabawiać mnie zawsze w ten sam sposób: nadymał policzki niby to jak hipopotam, wypuszczał powietrze z jednej strony twarzy, potem z drugiej, wybałuszał oczy i znowu nadymał policzki, ja zanosiłem się śmiechem, a ojciec raz jeszcze wypuszczał powietrze z jednej a potem z drugiej strony.

Łazienka wyłożona była białymi kafelkami, krany zrobiono z białej porcelany. Przydymiona falista szyba okienna zdawała się świecić własnym blaskiem. Ojciec stał w tym rozszczepionym świetle w butach, spodniach, prążkowanym podkoszulku, z szelkami spadającymi na pośladki, i trzymał w rękach wypeł­ niony pianą kubek. Zamaszystym ruchem pędzla kładł ją sobie na policzki. Nucił przy tym uwerturę do opery Wagnera „Latający Holender”.

Bardzo lubiłem dźwięk pędzla rozprowadzającego pianę po policzkach ojca, patrzeć jak lekka piana na nich zastyga. Lubiłem też przyglądać się, jak ojciec naciąga trzycentymetrowej szerokości skórzany pas, przymoco­ wany do haka w ścianie, i wodzi po nim brzytwą tam i z powrotem, obracając zręcznie dłoń. Nie mogłem zrozumieć dlaczego coś tak miękkiego jak skóra potrafi zaostrzyć coś tak twardego jak stalowa brzytwa. Ojęiec tłumaczył mi zasadę tego zjawiska, ale ja i tak wiedzia­ łem, że jest to jeszcze jeden dowód jego magicznej siły.

Ojciec robił różne sztuki. Potrafił na przykład usunąć sobie górną część kciuka i po chwili przywró­ cić ją. Przysłaniał częściowo jedną rękę drugą, poczem widać było wyraźnie jak lewy kciuk się przepoławia, dzieli się na dwie części ze szparą pośrodku. Podobnie jak wszystkie dobre sztuki i ta także była przerażająca. Ojciec podnosił czubek kciuka, poczem szybkim ruchem przykręcał go z powrotem do reszty palca, podsuwał mi pod nos i poruszał nim po to, żebym sprawdził, że wszystko jest w najlepszym porządku.

Lubił sprawiać ludziom niespodzianki. Lubił ka­ lambury i dowcipy.

Podczas golenia pojawiały się czasami na białej pianie plamki krwi. Ojciec zdawał się ich nie zauwa­ żać, nie przerywał ani golenia, ani nucenia piosenki. Po opłukaniu twarzy wklepywał w skórę tonik, szybko robił sobie przedział na środku głowy, starannie sczesywał na boki błyszczące czarne włosy. Przykładał do golenia dużą wagę. Jego przystojna, zaróżowiona twarz błyszczała zdrowiem. Czubkami palców pod­ kręcał ciemne wąsy. Nos miał wąski, prosty i żywe, piwi>e, promieniujące inteligencją oczy.

Resztką piany pokrywał mi policzki i nos. W szafce na lekarstwa znajdowała się szpatułka do przyciskania języka, której używał nasz domowy lekarz, doktor Gross. Po każdej z jego wizyt otrzymywałem zużytą szpatułkę w prezencie. Ojciec podał mi ją, żebym mógł udawać, że się golę.

              Dave! — zawołała mama i zastukała w drzwi łazienki. — Co ty tam tak długo robisz? Czy wiesz, która godzina?

Ojciec skrzywił się, wzruszył ramionami, a potem pochylił głowę jak gdyby chcąc zaznaczyć, że jesteś­ my obaj bardzo niegrzeczni.

Gdy żegnał się jak zawsze coś nam obiecywał.

              Wrócę dziś wcześnie z pracy — powiedział do mamy.

              Nie mam pieniędzy — zauważyła.

              Weź te kilka dolarów. Na razie. Wieczorem dam ci więcej. Zadzwonię w ciągu dnia. Może będę mógł coś kupić na kolację.

Pociągnąłem go za rękaw i poprosiłem, żeby przyniósł mi jakąś niespodziankę.

              Jak się da, to się zrobi — uśmiechnął się.

              Przyrzeknij!

Donald poszedł już do szkoły. Kiedy żegnałem się z ojcem wiedziałem, że nie czeka mnie tego ranka już nic dobrego, więc przyglądałem mu się dokładnie do ostatniej chwili. Nie był szczupły, ale w ubraniu z obcisłą, zapinaną na mnóstwo guzików kamizelką wyglądał doskonale. Sprawdził węzeł krawata w za­ wieszonym na ścianie lustrze. Pilśniowy kapelusz nałożył na głowę lekko na bakier, w hiszpańskim stylu. Pobiegłem do salonu, żeby zobaczyć go jeszcze wychodzącego na ulicę. Skocznym krokiem zbiegł po schodach ganku, obrócił się, pomachał mi ręką, uśmiechnął się, poczem ruszył naprzód charakterys­ tycznym dla niego raźnym krokiem. Po chwili zniknął za węgłem i tyle go widziałem.

Podobał mi się jego styl. Taki jakiś swobodny, jakby nie był nigdzie na stałe. Odchodził i powracał. Rozglądał się dokoła siebie. Nie miał instynktu rodzinnego, nawet w dni wolne od pracy nie lubił siedzieć w domu.

Rzadko dotrzymywał obietnicy, że wcześnie wróci z pracy, prezentów też nie przynosił. Mama nie umiała mu tego wybaczyć. Żądała, żeby się tłumaczył. Czułem, że nic dobrego z tego nie będzie, że nie powinna tego robić. Żeby mnie pocieszyć kupowała mi prezenty kiedy ich najmniej oczekiwałem. Robiła mi niespodzianki. To miało być coś w rodzaju nauczki.

Mama rządziła domem i naszym życiem mało taktownie, toteż często raniła uczucia swoich synów, głównie z powodu całkowitego braku rozróżniania dobra od zła. Gdy byłem jeszcze mały kąpała mnie szybko sprawnymi rękami, gdy zacząłem podrastać karmiła mnie, ubierała i pomagała mi pokonywać trudności, żądając stanowczo, żebym się dobrze zachowywał. Nie znosiła sprzeciwu. Bez idiotyzmów, kwitowała mnie.

Była piękną, zbliżającą się do czterdziestki kobietą

o              wydatnym biuście. W jej czystych niebieskich oczach czaiła się żelazna wola. Zachowywała się bezpośrednio, wyrażała precyzyjnie — jej intencje były jasne. Świat oceniała w sposób prosty i nie­ skomplikowany. Była absolutnie przekonana o tym, że nawet mali chłopcy muszą ponosić odpowiedzial­ ność za swoje czyny. Byli jej zdaniem na ogół leniwi, samolubni, niebezpieczni. Jednakże zdarzają się wśród nich czasami porządni, uczciwi i prawdomó­ wni. Od tego jacy byli zależały ich przyszłe losy.

Wszędzie czyhały na mnie dziecięce choroby. Koklusz, szkarlatyna i najstraszniejsza ze wszystkich Heine Medina. Mama uważała, że zagrożenie dzieci

jest wprost proporcjonalne do rozumu ich rodzi­ ców. — Spotkałam w sklepie mleczarskim Daitscha tę panią Goodman — powiedziała pewnego dnia po powrocie z zakupów. — Biedna kobieta. Nie zazdroszczę jej. Jej córka ma nogę w szynie, na całe życie. Gdy mi o tym opowiadała popłakała się. No, ale pozwoliła jej pływać w publicznym basenie w najgorętszy dzień lata, więc czego się spodziewała?

Fascynowały mnie jej opowieści. Były z założenia dydaktyczne. I ostrzegawcze.

Rano, po wyjściu ojca i Donalda, mama otwierała okna i wietrzyła poduszki i piernaty na zalanych słońcem parapetach. Myła naczynia, moczyła bieliznę do prania, wycierała kurze, wprowadzała w ruch odkurzacz. Wszystko co robiła miało charakter de­ klaratywny. Obserwacja jej panowania nad naszym królestwem była fascynująca.

Jakże marzyła o awansie społecznym. Mierzyła naszą wartość i wartość naszych dóbr miarą fortun i ambicji sąsiadów. Pilnowała byśmy obaj z bratem byli starannie ubrani. Szczyciła się tym, że ojciec pracował u siebie. Pilnowała żeby punktualnie płacił komorne, rachunki za telefon i elektryczność. Wszys­ tko to określało jej zdaniem jakość naszej egzystencji, status naszej rodziny.

, Kiedy szła na zakupy nakładała związaną w talii suknię, lakierki i słomkowy kapelusz z rondem podniesionym z jednej strony, przepasany wąską aksamitką. Malowała usta na głęboki czerwony kolor, pod pachą trzymała wąską torebkę.

Późnym popołudniem kładła się czasami na kwad­ rans na kanapę i czytała gazetę. W odróżnieniu od ojca, który przy śniadaniu trzymał gazetę na odległość ramienia, matka przytrzymywała ją jedną ręką, a dru­ gą szybko kartkowała strony.

              Nie ufam temu doktorowi — mawiała o leka­

rzu, który zajmował się czworaczkami Dionne. — Jest zbyt łasy na reklamę.

Po kolacji, kiedy było już spokojnie w domu, siadała w salonie z wypożyczoną w miejskiej biblio­ tece książką i czekała na ojca. Czasami przyglądałem jej się niepostrzeżenie. Po chwili czytania zamykała książkę, podwijała nogi pod siebie i wpatrywała się w posadzkę. Nieustannie martwiła się zdrowiem naszej malutkiej babci, która była chorowita i do­ stawała różnych ataków. Myślę jednak, że najbardziej martwił ją ojciec.

Z czasem zrozumiałem, że ojciec nie był najsolid­ niejszym z partnerów życia. Zbyt wiele przyrzekał, zbyt rzadko dotrzymywał słowa. Spóźniał się z regu­ ły, zawsze mu się zdawało, że potrzebą mniej czasu na dotarcie na jakieś spotkanie czy spełnienie jakiegoś zobowiązania. Wytwarzał dokoła siebie atmosferę napięcia. Był zawsze pełen nieuzasadnionego op­ tymizmu, łatwo dawał mu się zwodzić. Stale pracował nad projektami zarobienia dużych pieniędzy, ale mamie się z nich nie zwierzał. A ona bez przerwy niepokoiła się z powodu jego tajemniczych poczynań.

Spóźniał się, a potem pokrętnie tłumaczył, pod­ sycając tym tylko jej złość. Podsłuchałem kiedyś jak mama powiedziała swojej przyjaciółce Mae, że ojciec ma słabość do kart. Uwielbiał hazard, a przecież nie mógł sobie na to pozwolić.

Bronił się przed pomysłami jakie mama mu przed­ stawiała. Przeżywaliśmy ciężkie czasy, a on nie zachowywał się tak, jakby się w związku z tym należało. Wiedziałem, że nie można na nim polegać, ale bardzo lubiłem z nim przebywać. Był idealnym towarzyszem zabaw dla dziecka, pełnym niespodzia­ nek i niespożytej energii. Przepadał za dobrym jedzeniem i piciem, lubił wszystko co nowe. Przynosił do domu orzechy kokosowe, papaje, manga i zmuszał nas — konserwatystów do próbowania ich. W nie­

dzielę urządzał nam wycieczki do nowych miejsc, zabierał nas na nieskończenie długie przejażdżki autobusem lub trolejbusem do odległych parków czy plaż, o których mu ktoś opowiedział. Zalecał nam odwagę i to w każdej sytuacji, zapuszczał się z nami w nieznane, a to z reguły spotykało się ze sprzeciwem mamy.

Konflikt pomiędzy rodzicami był głównym i chro­ nicznym wątkiem mojego ówczesnego życia. Nie było między nimi zgody. Stanowili związek dwóch organi­ cznie odmiennych natur. Panujące pomiędzy nimi różnice tworzyły coś w rodzaju pola magnetycznego, w którym przesuwałem się to w jedną, to w drugą stronę w zależności od kierunku prądu. Donald był bardziej podobny do mamy, chociaż lubił trzymać się pewnych zasad i powszechnie uznawanych metod postępowania. Ja byłem spokojniejszy, bardziej pasy­ wny, stale zamyślony. Ojca rozumiałem, odnosiłem się do niego z sympatią. Teraz mam wrażenie, że był to człowiek zamiłowany w wolności, którego ślepy i niezbyt łaskawy los związał z despotyczną ale ogromnie atrakcyjną kobietą.

Jedyną przyjemnością mamy była gra na fortepia­ nie. Robiła to doskonale, podobnie zresztą jak wszys­ tko inne. Jako młoda dziewczyna płaciła nauczycielce za lekcje, grając w kinach wyświetlających nieme filmy. Była w tym doskonała. Byłem szczęśliwy gdy zasiadała do fortepianu, bo wtedy zawieszała jak gdyby swoje rygorystyczne podejście do życia, jej twarz przybierała łagodny wyraz, jej niebieskie oczy błyszczały. Siedziała wyprostowana niczym królowa, wyciągając przed siebie ramiona, i wypełniała dom pięknymi dźwiękami, które przywodziły mi na myśl wodospad lub tęczę. Czytała nuty bez najmniejszego wysiłku. Donald często przynosił ze swojej Bronx House Music School jakieś zadane do opracowania utwory i prosił, żeby je zagrała.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin