Maz czarownicy. Wielki czas - Leiber Fritz.pdf

(1170 KB) Pobierz
Fritz Leiber
MĄŻ CZAROWNICY
WIELKI CZAS
Przełożył Dariusz Kopociński
MĄŻ CZAROWNICY
1.
Norman Saylor nie był typem faceta, który myszkuje w garderobie żony.
W pewnej mierze dlatego właśnie to zrobił. Święcie wierzył, że nic nie
zniszczy jego związku z Tansy.
Oczywiście wiedział, co się przytrafiło ciekawskiej żonie Sinobrodego.
Kiedyś nawet dość wnikliwie badał psychologiczne aspekty tej niesamowitej
historii o kuszeniu damulek. Nigdy jednak nie przyszło mu do głowy, że
podobna niespodzianka może spotkać męża, i to w dzisiejszych czasach.
Czyżby za tymi kremowymi, połyskliwymi drzwiami miało wisieć na hakach
sześciu przystojniaków? Pomysł wydawał mu się śmieszny mimo dogłębnej
znajomości kobiecej psychiki – jak również błyskotliwej analizie
podobieństw między prymitywnymi przesądami a naukowym podejściem do
psychozy, dzięki której zdobył uznanie w środowisku zawodowym.
Nie wyglądał na znanego etnologa – przede wszystkim był na to za młody
– a już z pewnością nie na profesora socjologii kolegium w Hempnell.
Brakowało mu wydętych ust, przestrachu w oczach i szczęki tyrana –
atrybutów typowego wykładowcy w tej małej, lecz szanującej się uczelni.
Zarazem czuł, że jakoś tam nie pasuje, co go nawet bardzo cieszyło.
Tuż obok przez okno wlewały się promienie wiosennego słońca i wpadał
pieszczotliwy powiew wiatru. Po raz ostatni z pasją zabębnił po klawiszach,
wypisując na z dawna gnuśniejącym papierze:
Społeczne podłoże dzisiejszych
praktyk voodoo.
Odsunął się od biurka z radosnym westchnieniem, świadom,
że osiągnął ów punkt w nieprzerwanym cyklu szczęścia i nieszczęścia, kiedy
sumienie zasypia i świat się jawi w jasnych kolorach. W takich chwilach
człowieka niedojrzałego lub emocjonalnie rozchwianego czekałby
gwałtowny upadek w otchłań przygnębienia, lecz on nauczył się przechodzić
łagodnie do następnego etapu, w porę znajdować sobie nowe zajęcia, żeby
stłumić nieuchronną chandrę.
Co wcale nie znaczyło, że w tym szczytowym momencie nie powinien
radować się życiem, wyciskać ostatnich soków z ułudnego wrażenia
bezgranicznej szczęśliwości. Wyszedł z gabinetu i z werwą otworzył powieść
w kolorowej okładce... by zaraz o niej zapomnieć, gdy jego wzrok napotkał
dwie diabelskie maski z Chin, powieszone na ścianie. Raźnym krokiem minął
drzwi sypialni i uśmiechnął się na widok kredensu, gdzie trunki – był
przecież szacownym profesorem – trzymano „całkiem z tyłu”. Nie miał
jednak ochoty na kieliszek, więc tą samą drogą wrócił w pobliże sypialni.
W domu panowała niczym niezmącona cisza. Tego popołudnia uspokajała
go nieprzesadna wielkość mieszkania, panująca w nim ciasnota, a nawet
leciwe sprzęty. Mieszkanie dzielnie upychało w sobie bezmiar książek,
czasopism i płyt z muzyką, ów nieodzowny rynsztunek średnio zamożnego
inteligenta. Odporna na zmywanie farba przykryła kwieciste plamy grzyba,
pamiętającego jeszcze poprzednie stulecie. Ślady swobody intelektualnej i
miłości do życia ginęły w zderzeniu z profesorską powagą.
Za oknem sypialni syn sąsiadów ciągnął dziecięcy wózek pełen gazet. Po
drugiej stronie ulicy dziadunio okopywał szpadlem krzewy, uważając, żeby
nie podeptać młodej trawy. W stronę uczelni potoczyła się z turkotem
ciężarówka z pralni. Norman na chwilę zmarszczył czoło. Ale zaraz się
rozchmurzył: w przeciwną stronę lekkim krokiem szły dwie studentki w
spodniach i wypuszczonych koszulach, ubrane niezgodnie z uczelnianymi
przepisami. Uśmiechnął się. Akurat był w nastroju do gorącego kibicowania
zabawnej kulturze, kwitnącej na ulicy – kulturze ciasnej i surowej,
zamkniętej w skorupie zakazów, która z zajadłą wrogością podchodziła do
seksu, zagrzewała do nieustających zmagań z monotonią przedsiębiorczości i
wytężonej pracy, a do tego pielęgnowała wszelkie rytuały niezbędne do
wskrzeszenia martwych ideałów. Niczym grono znachorów w swej ponurej,
kamiennej warowni: potężnie rozbudowanym Hempnellu.
Aż dziw, pomyślał, że udało im się z Tansy wytrwać tak długo, że się nie
poddali. Żadne nie czuło się jak ryba w wodzie w kameralnej uczelni.
Zwłaszcza Tansy, którą początkowo wszystko wyprowadzało z równowagi: a
to nieeleganckie potyczki między wydziałami, a to schlebianie wszelkiej
maści szyszkom i figurom, a to bezczelny wymóg (który doprowadziłby
robota do białej gorączki) nakazujący żonom wykładowców pracować na
rzecz uczelni z czystej lojalności, a to męczące obowiązki towarzyskie, a to
wreszcie nieustanne niańczenie dwulicowych lizusów (Hempnell należał
bowiem do uczelni, które oferują zatroskanym rodzicom alternatywę wobec
nieutemperowanych swobód w „siedliskach komunizmu i wolnej miłości”,
jak się wyraził jeden z miejscowych polityków, mając na myśli czołowe
wielkomiejskie uniwersytety).
Należałoby się spodziewać, że jeśli razem z Tansy nie uciekną do jednego
ze wspomnianych siedlisk komunizmu, to albo się uwikłają w meandry
uciążliwej egzystencji (tu zgrzyt w kwestii wolności akademickiej, tam bitwa
o podwyżkę), albo oddadzą się pisarstwu czy innym samotniczym zajęciom.
Tansy zdołała jednak, czerpiąc siłę z nieznanych źródeł, podjąć rękawicę
rzuconą przez uczelnię, ugiąć się bez oddania pola i wziąć na ramiona nie
tylko swoje brzemię, tak iż – rzec by można – wyrysowała wokół Normana
magiczne koło, co ułatwiło mu kontynuowanie ważniejszej pracy,
prowadzenie badań i pisanie artykułów, dzięki którym miał szansę w
przyszłości uniezależnić się od Hempnella i obowiązujących w nim zasad. I
wcale nie w mglistej przyszłości, ale wkrótce, bo odejście na emeryturę
Reddinga dawało mu awans na kierownika katedry socjologii. A potem to już
kwestia miesięcy, nim z atrakcyjną ofertą zgłosi się renomowany
uniwersytet.
Na krótką chwilę zatracił się w nagłym, bezbrzeżnym podziwie dla żony,
jakby po raz pierwszy w życiu uzmysłowił sobie jej wyjątkowe przymioty.
Rety, tyle dla niego robiła, i to bez narzucania się! Usłużnie i niestrudzenie
pomagała mu w badaniach, przy czym robiła to tak, że jego poczucie
wdzięczności nie zostało nigdy zmącone poczuciem winy. A przecież nie był
doskonałym materiałem na męża: flegmatyczny młody nauczyciel,
bynajmniej nie geniusz, z kłopotliwą awersją do akademickiego życia, w
swej próżności uwielbiał szokować statecznych kolegów i przejawiał
samobójcze skłonności do wyolbrzymiania spornych kwestii w dyskusjach z
uczelnianą śmietanką. Ba, w ciągu pierwszych lat nauczania kilka razy zawisł
nad przepaścią zawodowej degradacji; ilekroć jednak groził mu
nieodwracalny konflikt z władzami, zawsze potrafił się wywinąć i prawie
zawsze – widział to teraz z perspektywy czasu – ze sprytną, dyskretną
pomocą Tansy. Odkąd się pobrali, na każdym kroku dopisywało mu
szczęście!
Do diaska, jak ona to robiła?! Przecież, tak samo jak on, miała naturę
leniwą i skrajnie buntowniczą. Była humorzastą i nieodpowiedzialną
dziewczyną, córką nierozgarniętego wiejskiego pastora, w dzieciństwie
samotną i krnąbrną, oddającą się dzikim fantazjom. Bardzo mało w niej było
tej wyważonej układności, która pomagała sprostać wyzwaniom Hempnella.
Na przekór wszystkiemu dawała sobie radę, dzięki czemu – co za ironia
losu! – mówiło się o nim: „porządny, dojrzały pracownik Hempnella”,
„chluba kolegium”, „mierzy wysoko”. Był dobrym przyjacielem dziekana
Gunnisona (nie taki diabeł straszny, jak go malują) i człowiekiem, na którym
„polegał” bezbarwny rektor Pollard, a także ucieleśnieniem siły w
porównaniu z Herveyem Sawtelle’em, swoim nerwowym, gamoniowatym
kolegą z wydziału. Z obrazoburcy przedzierzgnął się we wzór do
naśladowania, a jednak – co zakrawało na cud – ani razu nie sprzeniewierzył
się swoim najświętszym zasadom, ani razu nie ugiął się pod jarzmem
reakcyjnej władzy.
Skoro już promienie słońca wprowadziły go w ten nastrój medytacji,
zaczynał sobie uświadamiać, że w jego sukcesie na uczelni jest coś
przedziwnego, coś magicznego i niepokojącego. Jakby był młodym
wojownikiem, a Tansy indiańską squaw, która zapuszcza się z nim do krainy
zamieszkanej przez duchy przodków i wmawia ponurym widmom, że oni też
są członkami starszyzny plemiennej, stosownie pogrzebanymi, zdolnymi już
władać nadprzyrodzoną mocą. I zawsze udawało się zachować w tajemnicy
ich cielesną naturę, chociaż setki razy groziło jej zdemaskowanie. Tak się
bowiem składało, że Tansy znała odpowiednie zaklęcia ochronne.
Oczywiście, wracając do rzeczywistości, chodziło o to, że oboje byli dojrzali
i pragmatyczni. Każdy musi poukładać sobie życie, poskromić dziecięce
odruchy, inaczej przepadnie z kretesem. Mimo to...
Promienie słońca pojaśniały, nabrały wyrazistej pozłoty, jakby kosmiczny
elektryk przekręcił gałkę stopień dalej. W tym samym momencie jedna z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin