Verne Juliusz - Latarnia Na Końcu Świata.txt

(496 KB) Pobierz
JULES VERNE



LATARNIA NA KOŃCU ŚWIATA

TŁUMACZYŁA JANINA KARCZMAREWICZ–FEDOROWSKA
TYTUŁ ORYGINAŁU LE PHARE DU BOUT DU MONDE
SPIS TREŚCI
Rozdział pierwszy Inauguracja latarni moeskiej	2
Rozdział drugi Wyspa Stanów	2
Rozdział trzeci Trzej latarnicy	2
Rozdział czwarty Kongre i jego szajka	2
Rozdział piąty Szkuner “Maule”	2
Rozdział szósty Zatoka Elgar	2
Rozdział siódmy Grota	2
Rozdział ósmy Naprawa szkunera	2
Rozdział dziewiaty Vasquez	2
Rozdział dziesiąty Po katastrofie statku	2
Rozdział jedenasty Rabusie wraków	2
Rozdział dwunasty Wypływając z zatoki	2
Rozdział trzynasty Następne trzy dni	2
Zakończenie	2


 
ROZDZIAŁ PIERWSZY
INAUGURACJA LATARNI MOESKIEJ

Słońce chowało się już za wzgórzami zamykającymi horyzont na zachodzie. Była piękna pogoda. Po przeciwnej stronie widnokręgu, ponad morzem zlewającym się z niebem na północnym wschodzie i na wschodzie, w paru chmurkach odbijały się ostatnie promienie, które miały niebawem zgasnąć w cieniach mroku trwającego dość długo na tej szerokości geograficznej, na pięćdziesiątym piątym równoleżniku południowej półkuli. W chwili kiedy skrył się górny rąbek tarczy słonecznej, na pokładzie awiza* “Santa Fé” rozległ się wystrzał armatni i rozwijająca się na wietrze bandera Republiki Argentyńskiej została wciągnięta na gafel bezanmasztu.
W tej samej sekundzie rozbłysło światło na szczycie morskiej latarni zbudowanej w zasięgu strzału karabinowego w głębi zatoki Elgor, w której okręt był zakotwiczony. Dwaj latarnicy, robotnicy zebrani na nabrzeżu oraz załoga zgromadzona na dziobie okrętu powitali gromkimi okrzykami pierwsze światło, które zapłonęło na tym dalekim skrawku ziemi.
Odpowiedzią na te okrzyki były dwa dalsze strzały armatnie, kilkakrotnie rozgłośnie powtórzone przez echo na wybrzeżu. Bandera na awizie została wówczas ściągnięta, zgodnie z regulaminem obowiązującym okręty wojenne, i cisza zapanowała znowu na Wyspie Stanów, położonej w miejscu, gdzie zlewają się wody Atlantyku i Pacyfiku.
Robotnicy natychmiast weszli na pokład “Santa Fé” i na lądzie pozostali tylko trzej latarnicy.
Jeden był na posterunku w pokoju wachtowym, a dwaj jego koledzy, zamiast wrócić do mieszkania, spacerowali gawędząc wzdłuż brzegu.
— A więc już jutro awizo wyjdzie w morze, Vasquez — powiedział młodszy.
— To prawda, Felipe — przytaknął Vasquez — i mam nadzieję, że nie będzie miał zbyt przykrego rejsu wracając do domu.
— Daleka to droga, Vasquez!
— Nie jest dalsza, jak się wraca, niż jak się przybywa, Felipe.
— Mam pewne wątpliwości — odparł ze śmiechem Felipe.
— A nawet, mój chłopcze — ciągnął dalej nie zrażony tym Vasquez — nieraz trzeba dłużej płynąć w tę stronę niż z powrotem, chyba że się złapie pomyślny wiatr. W końcu tysiąc pięćset mil to nie jest Bóg wie ile, jeśli statek posiada dobrą maszynę i dobrze idzie pod żaglami.
— W dodatku kapitan Lafayate zna świetnie drogę…
— Która jest prosta jak strzelił, mój chłopcze. Wziął kurs na południe, żeby tu dopłynąć, teraz weźmie kurs na północ, żeby wrócić, a jeżeli wiatr nadal będzie dmuchał od lądu, to znajdzie się pod osłoną ziemi i pożegluje jak po rzece.
— Tak, ale po rzece posiadającej zaledwie jeden brzeg.
— To nie ma znaczenia, jeżeli to jest dobry brzeg, a jest on zawsze dobry, gdy się go ma po nawietrznej.
— Racja — przyznał Felipe. — Ale co będzie, jeśli wiatr przeskoczy z jednej burty na drugą?
— To byłby nieszczęśliwy przypadek, Felipe, ale miejmy nadzieję, że wiatr nie obróci się przeciwko “Santa Fé”. W ciągu piętnastu dni statek może przebyć te swoje tysiąc pięćset mil i rzucić kotwicę na redzie w Buenos Aires…
— Bo ani od strony lądu, ani od morza nie znajdzie żadnego portu, żeby się schronić!
— Tak jest, jak mówisz, mój chłopcze. Ziemia Ognista czy Patagonia, nigdzie najmniejszej ostoi. Trzeba pruć na otwarty ocean, żeby się nie dać przy dusić do brzegu!
— No, ale według mnie, Vasquez, wygląda na to, że pogoda się utrzyma.
— Takie jest też i moje zdanie, Felipe. Przecież jesteśmy prawie u progu pięknej pory roku… Perspektywa trzech miesięcy — to bardzo wiele…
— Tak, prace zostały zakończone w dobrej chwili — przerwał Felipe.
— Wiem o tym, mój chłopcze, wiem, na początku grudnia. To tak jak by powiedzieli marynarze z północy — na początku czerwca. O tej porze roku stają się coraz rzadsze te pieskie szkwały, które bez ceremonii potrafią równie dobrze zdmuchnąć statek na pełne morze, jak i zerwać człowiekowi z głowy züdwestkę!… A zresztą, dopóki “Santa Fé” jest w porcie, wiatr może dąć i gwizdać, i wściekać się, ile tylko sam diabeł zapragnie! Nie ma obawy, żeby nasza wyspa poszła na dno razem ze swoją latarnią!
— Tak, tak, na pewno, Vasquez. Gdy awizo zawiezie od nas ukłony do domu i wróci tutaj ze zmianą warty…
— Za trzy miesiące, Felipe…
— To zastanie wyspę na swoim miejscu…
— I nas na niej — Vasquez zatarł ręce i wypuścił z fajki kłąb dymu, który go otulił gęstą chmurą. — Widzisz, chłopcze, tutaj nie jesteśmy na pokładzie statku gnanego przez wichry tam i z powrotem, a skoro to ma być statek, to jest mocno zakotwiczony na ogonie Ameryki i kotwica nie wyrwie się z dna… Zgadzam się, że te strony nie są gościnne, a ocean wokół przylądka Horn zasłużył sobie na złą reputację! To fakt, że nie dałoby się policzyć statków, które zatonęły przy Wyspie Stanów, a rabusie wraków nie mogliby wybrać sobie lepszego zajęcia dla nabijania kabzy. Ale to wszystko się zmieni, Felipe! Oto bowiem stoi teraz na Wyspie Stanów latarnia morska i nie ma takiego huraganu, nawet gdyby dął ze wszystkich zakamarków nieba, któremu udałoby się jej światło zdmuchnąć! Statki dojrzą je na czas, żeby skorygować kurs! Będą się na nie kierować nie ryzykując, że wpadną na skały przylądka San Juan, cypla Diegos albo cypla Fallows, i to nawet wśród najczarniejszej nocy! To my właśnie będziemy oświetlać drogę tą naszą pochodnią i nie wypuścimy jej z garści!
Na zakończenie Vasquez dorzucił:
— Widzisz, mój chłopcze, ja przez czterdzieści lat przemierzałem wszystkie morza Starego i Nowego Kontynentu, najpierw jako chłopak okrętowy, nowicjusz, potem jako marynarz, wreszcie jako bosman. No, a teraz, kiedy pora iść na emeryturę, nie mógłbym sobie wymarzyć nic lepszego niż stanowisko strażnika latarni morskiej, i to jakiej! Latarni na Końcu Świata!
Tak, zaiste, nazwa ta była najzupełniej usprawiedliwiona dla latarni zbudowanej na krańcu wyspy zagubionej na oceanie daleko od wszelkiego lądu zamieszkanego czy nadającego się do zamieszkania.
— Powiedz no mi, Felipe — odezwał się ponownie Vasquez, wytrząsając popiół z fajki do swojej dłoni — o której zluzujesz Moriza?
— O dziesiątej.
— Dobrze, a o drugiej nad ranem na mnie przyjdzie kolej objąć posterunek aż do świtu.
— Zgoda, Vasquez. Toteż najmądrzejsza rzecz, jaką możemy zrobić, to położyć się spać.
— Do łóżka, Felipe, do łóżka!
Vasquez i Felipe wspięli się na zagrodzony placyk, pośrodku którego wznosiła się latarnia morska, i weszli do mieszkania, zamykając za sobą drzwi.
Noc minęła spokojnie. Kiedy wstawał świt, Vaquez zgasił latarnię płonącą od dwunastu godzin. Przypływy, zazwyczaj słabe na Pacyfiku, zwłaszcza wzdłuż wybrzeży Ameryki i Azji omywanych przez ten ogromny ocean, są bardzo silne na Atlantyku i dają się gwałtownie odczuwać nawet w odległych okolicach Magellanii.
Tego dnia odpływ zaczynał się o szóstej rano, toteż awizo, żeby zeń skorzystać, powinien był szykować się do odbicia od brzegu już skoro świt. Ale ponieważ przygotowania nie zostały całkowicie zakończone, kapitan postanowił wyjść z zatoki Elgor dopiero przy wieczornym odpływie.
Statek “Santa Fé”, należący do marynarki wojennej Republiki Argentyńskiej, miał dwieście ton wyporności, maszynę o sile stu sześćdziesięciu koni, a dowodził nim kapitan wraz z pierwszym oficerem, mając pod rozkazami pięćdziesiąt osób załogi razem z bosmanami; okręt był przeznaczony do patrolowania brzegów począwszy od ujścia Rio de la Plata aż do Cieśniny Le Maire’a na Oceanie Atlantyckim. Poruszany śrubą “Santa Fé” robił nie więcej niż dziewięć mil na godzinę, ale była to prędkość wystarczająca dla policji patrolującej wybrzeża Patagonii i Ziemi Ognistej, odwiedzane wyłącznie przez statki rybackie.
W tym roku awizo otrzymał zadanie nadzorowania prac związanych z budową latarni morskiej, którą rząd argentyński stawiał przy wejściu do Cieśniny Le Maire’a. Na jego to pokładzie zostali przetransportowani robotnicy oraz przewiezione materiały niezbędne do prac budowlanych, właśnie zakończonych pomyślnie według planów doświadczonego inżyniera z Buenos Aires.
Już od trzech tygodni “Santa Fé” stał na kotwicy w głębi zatoki Elgor. Po wyładowaniu zapasów na cztery miesiące i upewnieniu się, że strażnikom nowej latarni morskiej niczego nie zabraknie do chwili zmiany warty, kapitan Lafayate zamierzał odwieźć do domu robotników przysłanych na Wyspę Stanów. Gdyby pewne nieprzewidziane okoliczności nie opóźniły prac, okręt powinien był właściwie już miesiąc temu znaleźć się z powrotem w swoim macierzystym porcie.
Była siódma, kiedy kapitan Lafayate i pierwszy oficer Riegal wyszli ze swoich kabin położonych w kasztelu rufowym awiza. Marynarze kończyli szorowanie pokładu i ostatnie strugi wody uciekały spod szwaber przez szpigaty. Jednocześnie starszy bosman krzątał się wydając dyspozycje, żeby wszystko było w pogotowiu na moment odjazdu. Chociaż miało to nastąpić dopiero po południu, z żagli zdejmowano pokrowce, czyszczono wentylatory, pucowano mosiężne części naktuza i okratowań, zawieszano dużą łódź na szlupbelkach, pozostawiając mniejszą na wodzie dla połączenia z wyspą.
Gdy słońce wzeszło, na gafel bezanmasztu wciągnięto banderę.
W trzy kwadranse później dzwon na dziobie wybił cztery szklanki i marynarze rozpoczęli kolejną wachtę.
Po wspólnym śniadaniu obydwaj oficerowie znowu weszli na mostek, uważnie przyjrzeli się niebu, które wiatr wiejący od lądu oczyścił troch...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin