PHILIP K. DICK TYTAŃSCY GRACZE (TŁUMACZYŁA: TERESA TYSZOWIECKA-TARKOWSKA) SCAN-DAL 1 To była niedobra noc, a kiedy próbował zabrać się do domu - wdał się w koszmarną sprzeczkę z własnym samochodem. - Pański stan nie pozwala na prowadzenie wozu, panie Garden. Proszę włączyć autopilota i siąść wygodnie z tyłu. Pete Garden usiadł za sterownicą i odparł, siląc się na dobitność: - Słuchaj no, wolno mi prowadzić. Jeden drink, a ściśle mówiąc - parę, wyostrzają refleks. A teraz dość tych wygłupów. - Wcisnął starter, bez skutku. - No, jazda! - Nie włożył pan kluczyka - odezwało się auto. - Już dobra - poddał się, upokorzony. Może samochód miał rację? Bez specjalnej nadziei wsunął kluczyk w stacyjkę. Silnik zawarczał, ale stery nawet nie drgnęły. Pod karoserią nadal zachodził efekt Rushmore’a; z nim nie miał szans. - Niech ci będzie, możesz sobie prowadzić, skoro ci na tym tak zależy - powiedział, wkładając w swoje słowa maksimum godności. - I tak pewnie wszystko ci się pochrzani, jak zawsze, kiedy jestem... nie w formie. Przeczołgał się na tył i zwalił na siedzenie. Samochód oderwał się od krawężnika i poszybował w noc, mrugając światłami pozycyjnymi. Chryste, jak nędznie się czuł. Ból rozsadzał mu głowę. Jego myśli, jak zwykle, skierowały się ku Grze. Czemu tak źle mu poszło? Wszystkiemu winien był ten pajac, Silvanus Angst, jego szwagier, czy raczej były szwagier. Prawda, upomniał się w myślach, byłby zapomniał. Freya nie jest już jego żoną. Przegrali i ich małżeństwo zostało rozwiązane. Zaczynają znów od zera: Freya jest żoną Clema Gainesa, a on jest nieżonaty, bo nie udało mu się jeszcze wykręcić trójki. Jutro wykręci trójkę, obiecał sobie. A wtedy będą mu musieli importować żonę, bo próbował już wszystkich w swojej grupie. Samochód szybował z warkotem nad pustkowiem środkowej Kalifornii, jałową krainą wokół bezludnych miast. - Czy wiesz, że w grupie nie ma kobiety, której bym nie miał za żonę? - zwrócił się do samochodu. - I, jak dotąd, nie miałem szczęścia, więc to przeze mnie. Prawda? - Prawda - potaknął samochód. - Ale nawet gdyby tak było, to i tak nie moja wina, tylko wina Czerwonych Żółtków. Nie cierpię ich. - Wyciągnął się na wznak, obserwując gwiazdy przez przezroczystą kopułę samochodu. - Mimo wszystko kocham cię, jesteś mój od tylu lat. Prawda, że nigdy się nie zepsujesz? Łzy napłynęły mu do oczu. - To zależy, czy będzie mnie pan regularnie oddawał do przeglądu. - Ciekawe, kogo dla mnie sprowadzą? - Ciekawe - zawtórował samochód. Zaraz, z jaką to grupą jego grupa - Błękitnawy Lis - najczęściej utrzymywała kontakty? Chyba z SuperChochołem, który spotykał się w Las Vegas, zrzeszając Posiadaczy z Nevady, Utah i Idaho. Przymknął oczy, próbując sobie przypomnieć, jak wyglądały kobiety z SuperChochoła. Jak tylko wyląduję w moim mieszkaniu w Berkeley, pomyślał, pierwsza rzecz... Nagle dopadła go okrutna prawda. Nie miał po co wracać do Berkeley. Bo właśnie przegrał Berkeley. Wygrał je Walt Remington, sprawdzając jego blef na polu trzydziestym szóstym. I właśnie z tego powodu był to niedobry wieczór. - Zmiana kursu - rzucił ochryple obwodom auta. Wciąż miał akt posiadania znacznych obszarów hrabstwa Marin; tam się mógł zatrzymać. - Lecimy do San Rafael - zarządził. Usiadł chwiejnie, trąc czoło. - Pani Gaines? - spytał męski głos. Podobny do głosu tego koszmarnego Billa Calumine’a, pomyślała niezbyt przytomnie Freya. Szczotkowała krótkie, jasne włosy. Nie odwróciła się od lustra. - Odwieźć cię do domu? - zapytał głos, który, uświadomiła sobie, należał do jej nowego męża, Clema Gainesa. - Chyba wracasz do domu? - Clem Gaines, wielki, obrzmiały, z niebieskimi oczami, jak pęknięte i sklejone nierówno szkła, przetoczył się przez pokój w jej kierunku. Czerpał wyraźną satysfakcję z faktu, że jest jej mężem. To nie potrwa długo, pocieszyła się Freya. Chyba żebyśmy mieli szczęście, poraziła ją nagła myśl. Szczotkowała włosy, nie zwracając uwagi na Clema. Jak na stuczterdziestoletnią kobietę wyglądam nieźle, zawyrokowała bezstronnie. Ale nie miałam wyboru... nikt z nas nie miał wyboru. Wszyscy bez wyjątku byli zakonserwowani nie czymś, lecz brakiem czegoś. Wraz z osiągnięciem dojrzałości usuwano im gruczoł Hynesa - odtąd wiek nie pozostawiał na nich śladów. - Lubię cię, Freyo - wyznał Clem. - Działasz otrzeźwiająco. Na kilometr widać, że mnie nie lubisz. - Nie wydawał się urażony, rzecz typowa dla półgłówków jego pokroju. - Chodźmy gdzieś i sprawdźmy natychmiast, czy się nam poszczęściło. - Przerwał, bo do pokoju wpełzł wug. - Patrz, jaki próbuje być miły - powiedziała z obrzydzeniem Jean Blau, nakładając płaszcz. - Zawsze się tak zachowują. - Cofnęła się. Jej mąż, Jack Blau, odszukał wzrokiem grupowy wugobij. - Szturchnę go parę razy, to się zmyje - zaproponował. - Jest nieszkodliwy - zaprotestowała Freya. - Ma rację - poparł ją Silvanus Angst. Stał przy barku, szykując sobie strzemiennego. - Starczy go posypać solą - zarechotał. Wug ewidentnie czuł miętę do Clema Gainesa. Lubi go, pomyślała Freya. Może z nim by gdzieś sobie pojechał zamiast z nią. . Dla Clema byłoby to jednak nie do przyjęcia - nikt nie spoufalał się z dawnym wrogiem. Nie wypadało i już, mimo starań Tytańczyków, by zabliźnić wyrwę antypatii, pamiątkę z czasów wojny. Byli formą życia bazującą na krzemie, nie na węglu. Ich cykl metaboliczny był długi, a katalizatorem nie był tlen, lecz metan. Do tego ten ich biseksualizm... zachowanie godne P-ujemnych. - Dziabnij go - poradził Calumine Jackowi Blau. Jack dźgnął wugobijem galaretowatą cytoplazmę wuga. - Zbieraj się - zażądał ostro. - A jakby się tak z nim troszkę zabawić? - Puścił oko do Billa Calumine’a. - Naciągnąć go na rozmowę? Ej, mała wug, co ty na gadu-gadu? Natychmiast dotarły do nich wyraźne myśli Tytańczyka, adresowane do ludzkich istot zebranych w apartamencie kondominium. - W każdym przypadku wystąpienia ciąży prosimy niezwłocznie zwrócić się do naszej służby zdrowia... - Posłuchaj, wugasie - odezwał się Bill Calumine - jeśli przytrafi się nam szczęście, zachowamy wiadomość dla siebie. Nikt nie zamierza ściągać na siebie nieszczęścia. Może o tym nie wiesz? - Wie, wie - zadrwił Silvanus Angst - tylko nie ma ochoty o tym myśleć. - Cóż, czas, żeby wugi spojrzały prawdzie w oczy - oświadczył Jack Blau. - Nie lubimy ich i tyle. Zbieraj się - powiedział do żony. - Wracamy do domu. Niecierpliwym gestem wezwał Jean. Członkowie grupy, jeden za drugim, opuszczali pokój i frontowymi schodami udawali się do zaparkowanych przed kondominium samochodów. Freya została sam na sam z wugiem. - Nie było żadnej ciąży w grupie - zwróciła się do wuga, odpowiadając na jego pytanie. - Tragedia - pomyślał wug w odpowiedzi. - Ale będzie - dodała Freya. - Wiem, że już wkrótce będziemy mieli szczęście. - Dlaczego wasza grupa jest tak wrogo nastawiona do nas? - spytał wug. - Obwiniamy was o naszą bezpłodność, to chyba jasne - odparła Freya, dodając w myślach: zwłaszcza nasz obrotowy. Bill Calumine. - To był wasz oręż militarny - zaprotestował wug. - Wcale nie nasz. Ludowych Chin. Wugowi wydawało się to nie robić różnicy. - Tak czy owak, robimy wszystko, co w naszej mocy... - Czy moglibyśmy o tym nie rozmawiać? - przerwała Freya. - Proszę. - Przyjmijcie naszą pomoc - błagał wug. - Idź do diabła - odparła i szybkim krokiem zeszła po schodach na ulicę, do swojego wozu. Chłodne powietrze kalifornijskiej nocy nad Carmel ożywiło ją. Zaczerpnęła głęboki haust powietrza. Chłonąc rześką, dziewiczą woń nocy, spojrzała w gwiazdy. - Otwórz drzwi, chcę wsiąść - zwróciła się do samochodu. - Tak jest, pani Garden. Drzwi wozu rozsunęły się na oścież. - Nie jestem już panią Garden, tylko panią Gaines. - Siadła za ręczną sterownicą. - Spróbuj to sobie wbić do głowy. - Tak, pani Gaines. Silnik drgnął, ledwie wsunęła kluczyk w stacyjkę. - Czy Pete Garden odjechał? - Omiotła wzrokiem ponurą uliczkę, ale wozu Pete’a nie było. - Pewnie tak. Poczuła smutek. Jak by to było miło usiąść razem o północy i w blasku gwiazd uciąć sobie małą pogawędkę, jakby nigdy nie przestali być małżeństwem... Cholerna Gra z tymi swoimi obrotami koła. Cholerne szczęście w nieszczęściu, tyle nam tylko pozostało. Jako rasa jesteśmy skończeni. Przytknęła zegarek do ucha. - Druga piętnaście, pani Garden - odezwał się słaby głosik. - Pani Gaines - warknęła. - Druga piętnaście, pani Gaines. Spróbowała obliczyć, ilu mieszkańców liczy sobie aktualnie Ziemia: Milion? Dwa? Ile grup brało udział w Grze? Nie więcej niż paręset tysięcy. Wszędzie tam, gdzie doszło do gwałtownej śmierci, jedna z nich znikała nieodwracalnie. Machinalnie pogrzebała w schowku, szukając schludnego opakowania z wąskim papierkiem tak zwanego króliczka w środku. Znalazła króliczka - jeszcze starego, nie nowego typu - rozpakowała, włożyła do ust i zagryzła. W mdłym świetle kopuły samochodu obejrzała pasek króliczka. Jeden martwy króliczek, myślała, mając na myśli czasy jeszcze sprzed jej narodzin, gdy za ustalenie pewnego faktu oddawał życie królik. Króliczek, w świetle kopuły, miał kolor biały, nie zielony. Nie była w ciąży. Cisnęła zgnieciony pasek testu do śmietniczki, gdzie uległ natychmiastowemu spaleniu. Szlag by to trafił, zaklęła załamana. Czego się zresztą mogła spodziewać? Samochód oderwał się od ziemi, kierując się ku jej domowi w Los Angeles. Jest zbyt wcześnie, by mówić o jej szczęściu z Clemem. Ponad wszelką wątpliwość. To ją rozpogodziło. Jeszcze tydzień, dwa, a potem kto wie... Biedny Pete, pomyślała. Nie wykręcił jeszcze trójki, na dobrą sprawę nie wrócił jeszcze do Gry. Czy powinnam zrobić mały postój w jego posiadłości w Marin County? Sprawdzić, czy tam dotarł? Z drugiej strony, był w nocy ciężko zalany i nieznośny. Odpychający. Jednak nie ma przepisu ani prawa, które zabraniałoby się nam spotykać poza Grą. Tylko po co? Nie mieliśmy z Pete’em...
nimtiz