Jerzy Stefan Stawiński - Młodego warszawiaka zapiski z urodzin.pdf

(558 KB) Pobierz
Jerzy Stefan Stawiński
Młodego warszawiaka
zapiski z urodzin
Tom
Całość w tomach
Polski Związek Niewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1991
Tłoczono pismem punktowym
dla niewidomych
w Drukarni Pzn,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Przedruk z wydawnictwa
„Czytelnik”, Warszawa 1977
Pisał A. Galbarski
Korekty dokonali
K. Markiewicz
i W. Cagara
24 września 1938 roku -
Moje siedemnaste urodziny
Pamiętam dobrze ten dzień. W maju tego roku zdałem maturę i zgodnie z wprowadzonymi
wtedy przepisami szykowałem się do rocznej służby wojskowej. Przybyłem nocnym pociągiem
do Zakopanego, bo ojciec chciał mnie tu przedstawić swojej czwartej żonie. W dziedzinie
małżeństwa wyprzedzał swą epokę: zamiast mieć jedną ślubną żonę i wiele kochanek, jak to
było zwyczajem w jego sferze, postanowił na wzór amerykański mieć wiele żon i ani jednej
kochanki, dysponował bowiem czasem i pieniędzmi. Każdy rozwód i następny ślub okupywał
zmianą wyznania, jako że nie było wtedy innego sposobu; z katolika przemienił się w
ewangelika reformowanego, później przeniósł się na łono prawosławia, a tę czwartą żonę
poślubił w Wilnie, zwrócony w stronę Mekki, wybijając pokłony, gdyż tam był meczet.
Tym, co go nie znali, wmawiał, że w przeróżnych formach monoteistycznego kultu szuka
najdoskonalszego sposobu łączności z Istotą Najwyższą, wznosząc się ponad tradycje i przesądy
naszego katolickiego kraju; ja dobrze wiedziałem, że chodzi o babę, i nawet się cieszyłem, że
ojciec już się przybliża do starości.
Pochodziłem z pierwszego,
katolickiego małżeństwa i
mieszkałem z matką, nauczycielką
historii; jako syn z prawego
łoża nie znosiłem żon ojca i
ukrywałem jego wyznaniowe
przygody przed kolegami, a nawet
przed mym najbliższym
przyjacielem, Ziemowitem, żeby
uniknąć drwin. Na szczęście
ojciec nie pojawiał się nigdy w
szkole, a w mym życiu błyskał
tylko parę razy do roku, choć
nadal pozostałem jego jedynym
dzieckiem.
W Zakopanem wynajął mi pokój wraz z utrzymaniem w pensjonacie „Orlik” za siedem złotych
dziennie, bo chciał uczcić za jednym zamachem i dzień mych urodzin, i moją maturę, i odejście
do wojska, gdyż kartę powołania miałem już w kieszeni. Jeszcze w maju pochyliliśmy się z
ojcem nad mapą podchorążówek, żeby znaleźć dla mnie tę najbardziej znośną i najbliższą
Warszawy. W samej Warszawie działała podówczas tylko Szkoła Podchorążych Sanitarnych, i
to zawodowa. Nigdy nie chciałem zostać lekarzem, a tym bardziej wojskowym: służbę w
wojsku uważałem za obowiązek i przywilej, cieszyłem się już na myśl o mundurze, ale miał to
być w moim życiu tylko krótki, roczny epizod. Odrzuciłem też Szkołę Podchorążych Rezerwy
Broni Pancernej w Modlinie, bo na myśl o żelaznym pudle czołgu ogarniały mnie mdłości.
Niektóre wnętrza wywoływały u mnie objawy ostrej klaustrofobii. Z najbliższych Warszawy
pozostała więc tylko Łączność w Zegrzu i na tę się zdecydowałem, bo i służba techniczna,
inteligentna, i mniej biegania po polach czy musztry, a więcej wykładów i manipulowania
nowoczesnym sprzętem. Sprawę załatwił ojciec przez pewnego generała, swego klienta, i
nadesłano mi właściwą kartę powołania. Wybierałem więc rodzaj broni, jak turysta wybiera
hotel w mieście; wkroczyłem na arenę historycznych wydarzeń przez boczną furtkę protekcji.
Ojca i jego czwartą żonę spotkałem dopiero po południu w restauracji Trzaski na późnym
obiedzie. Był to okres przedmonachijski i ojciec opowiadał o groźnym napięciu na granicy
czesko_niemieckiej, gdy ją przed paru dniami przekraczał „Chryslerem” ze swą młodą żoną.
Powracali z Wenecji, gdyż tam w podróż poślubną zabierał każdą ze swych oblubienic.
- Po niemieckiej stronie kolumny wojska na ciężarówkach i ciemności, po czeskiej -
zasieki i kozły hiszpańskie na szosie, i trzeba je było wymijać jak na slalomie. „Nie dacie
się?” - zapytałem celnika, który leniwie grzebał w kufrze samochodu. „Będziemy się
bronić!” - krzyknął, ale mu nie wierzę, bo żadnych strzałów tam nie będzie i Hitler ich
połknie, że nie zdążą zapiszczeć.
- Ten celnik to bardzo przystojny chłop - dodała żona mojego ojca, Jadźka. Chyba o
dwadzieścia pięć lat od niego młodsza, jeszcze oszołomiona przygodą, patrzyła nań z
pewnym lękiem. Poznał ją na przyjęciu u znajomych, gdzie podawała do stołu, wynajęta na
ten wieczór za pięć złotych od ojca, dozorcy domu. Jej piękność uderzyła mego tatę między
oczy, zakrztusił się zupą rakową, a gdy mu podawała palto w przedpokoju, wcisnął jej w rękę
srebrną dziesięciozłotówkę oraz bilet wizytowy z dopiskiem:
„Proszę się zgłosić w czwartek o dziesiątej rano. Mam dla pani interesującą propozycję”.
Propozycja była na tyle
interesująca, że zaraz wyjechali
do Juraty, a dziewczyna nie
wróciła już do stróżówki; w
ciągu sześciu miesięcy stary
zakochał się w ciele aż po
łysinę i przeszedł na
mahometanizm, by uzyskać rozwód
z trzecią żoną -
rozhisteryzowaną aktorką
Marysią. Teraz mogę zrozumieć te
słabości; wtedy, w dniu mych
siedemnastych urodzin, patrzyłem
na Jadźkę z nienawiścią. Ojciec
doskonale to wyczuwał i nie
starał się łagodzić;
usprawiedliwiał, widać, tę
wrogość. O ile go rozumiałem,
posądzał mnie o podwójną
zazdrość: o niego i o nią.
Dziwka była rzeczywiście bardzo ładna, śniada i smukła, o długich, zgrabnych nogach; rozlazłą
dozorczynię, jej matkę, dopadł chyba w młodości na miedzy młody hrabicz albo zabłąkany
szwoleżer. Stary cieszył się nią jak właściciel stajni rasowym koniem. Ubrał ją bogato według
najnowszej mody, i to we Włoszech: mimo ograniczeń dewizowych miał zawsze forsę za
granicą. To też mnie rozwścieczało jako spadkobiercę. Ojciec widać dosłyszał syczenie mej
zajadłości, bo wzniósł kieliszek z winem i powiedział:
- Piję za twoją przyszłość,
Jureczku. Za rok o tej porze będziesz już po wojsku i wtedy wyślę cię na Sorbonę. Chcesz
studiować w Paryżu?
- Oczywiście, że chcę! - zawołałem. - Ale co miałbym studiować?
- Może prawo, a może filozofię
- zaproponował ojciec. - To sam powinieneś wiedzieć!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin