Bielajew Siergiej - Przygody Samuela Pingle'a.rtf

(1283 KB) Pobierz

 

 

 

 

SIERGIEJ BIELAJEW

 

 

 

PRZYGODY

SAMUELA PINGLE'A

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: PRIKLUCZENIJA SEMUELA PINGLA

PRZEKŁAD: TADEUSZ KOSSAKIEWICZ

 

 

 

CZYTELNIK • WARSZAWA • 1961

 

Mojej żonie

 

 

 

 

Zeszyt pierwszy

 

 

1

 

Ulegając natarczywym prośbom mojej kochanej żony i naszego syna Jima, młodego doktora biologii, zamierzam opisać w tych zeszytach możliwie wyczerpująco te przedziwne wypadki, które zdarzyły się w Ashwharfie przed trzydziestu pięciu laty, jak również przygody, których nie poskąpił mi los. Działo się to w czasie, kiedy ludzkość otrząsnęła się z okropności pierwszej wojny światowej i pragnęła rozkoszować się długotrwałym pokojem, nie podejrzewając, że wkrótce znowu będzie rzucona w odmęt nieszczęść wojennych.

Część wydarzeń i przygód może się wydać komuś zgoła nie do wiary. Uważając jednak, że postęp nauki i techniki jest nieograniczony, mam nadzieję w niedalekiej przyszłości zobaczyć razem ze swoimi rówieśnikami wynalazki i rzeczy bardziej zdumiewające niż opisywane przeze mnie lub podane niedawno do wiadomości przez mego syna w jego monografii „Rozwiązanie zagadki przesączalnych wirusów” (rok 1966).

Wspomnienia o dniach mojej młodości niewypowiedzianie wzruszają mnie teraz, jednak nie omieszkam przedstawić ich w sposób właściwy klasykom, do czytania których od lat najmłodszych wdrażał mnie ojciec i którzy utworami swoimi wpajają w nas miłość do naszej pięknej ojczyzny.

Będę szczerze zadowolony, jeżeli przyjaciele znajdą w moich zapiskach pożyteczne i pouczające dla siebie wiadomości, ponieważ światło wiedzy wskazuje drogę ludzkości, a uważne obserwowanie uczynków ludzi nas otaczających wzbogaca osobiste doświadczenie każdego.

Dlatego, dodając sobie otuchy nadzieją na pobłażanie moim brakom i słabostkom przez tych, którym wypadnie czytać te zeszyty, ja, Samuel Pingle z Ashwharfu, w dniu pięćdziesięciolecia swoich urodzin, 17 maja 1963 roku, przystępuję do prawdziwego, możliwie dokładnego opisania faktów.

 

Urodziłem się pod koniec pierwszej wojny światowej w Ashwharfie, maleńkim i przytulnym miasteczku na brzegu Oceanu Atlantyckiego, w rodzinie Isidore'a Pingle'a, sekretarza biura zamku Oldmount, majoratu lorda Packlingtona.

Byłem ostatnim dzieckiem w rodzinie i jedynym, które pozostało przy życiu. Liczni bracia i siostry, którzy urodzili się przede mną, poumierali w dzieciństwie. Nic przeto dziwnego, że rodzice ogromnie kochali swego „pędraka”. Matka moja nie odznaczała się mocnym zdrowiem. Zapalenie płuc wpędziło ją do grobu, kiedy kończyłem siedem lat. Ojciec i ja gorzko i z nieutulonym żalem opłakiwaliśmy tę ciężką stratę.

Ojciec razem z wujkiem Reggie'em, bratem matki, starym kawalerem, spędzał dnie swego wdowieństwa w niewielkim domu w pobliżu Rynku. Wujek, sierżant w stanie spoczynku Reginald Brand, któremu w roku 1917 w Gallipoli granat urwał lewą rękę, z dumą nosił medal wojskowy „Za Męstwo” i opowiadał mi wiele zadziwiających historii. Zdaje się, że to one zrodziły we mnie silne pragnienie ujrzenia na własne oczy krajów tropikalnych i zapoznania się na miejscu z owymi cudami. Wówczas, w dzieciństwie, nie podejrzewałem nawet, iż rzeczywistość może okazać się bardziej fantastyczna niż przygody, o których w długie wieczory zimowe opowiadał wujek pykając fajkę przy trzaskającym wesoło ogniu kominka.

Przypominam sobie, iż wujek mówił o pewnym okręcie, który był tak duży, że kiedy stawał w poprzek Cieśniny Dover, to jego dziób opierał się o szczyt wieży Calais na francuskim wybrzeżu, a powiewająca na rufie bandera strącała w morze ze skał Dovru stada pasących się tam owiec. Maszty tego okrętu były tak wysokie, że chłopiecjunga, wspinający się po wantach na wierzchołek masztu, opuszczał się z powrotem na pokład jako posunięty w latach starzec z długą brodą. Wujek opowiadał również, jakoby zdarzyło mu się pewnego razu płynąć na jachcie do Indii Zachodnich wśród wysp tak wąską cieśniną, że ręką można było dotykać przybrzeżnych skał usianych samorodkami złota i szlachetnymi kamieniami, opowiadał także o Cieśninie TawabaKo, której potem nadaremne szukałem w atlasach geograficznych. Na drzewach rosnących wzdłuż brzegów tej wąskiej cieśniny znajdowało się takie mnóstwo małp, iż niemożliwe było manewrować żaglami: małpie ogony wplątywały się w olinowanie statku.

Słuchając tych historii poprzysiągłem sobie, iż zostanę podróżnikiem.

Z biegiem lat dobroduszny humor wujka zaczął przybierać odcień ponurej tajemniczości i w tych czasach, o których zamierzam opowiedzieć, wujek uchodził w Ashwharfie za starego zrzędę i dokuczliwego kłótnika. Mając rentę wojskową wujek dużą część wolnego czasu spędzał w knajpie „Królewski Tygrys” w przyjemnym dlań towarzystwie stałych bywalców tego przybytku. Gospodarz „Królewskiego Tygrysa”, zezowaty Tom Hridge, miał w okolicach Ashwharfu sławę nieprześcignionego czempiona gry w karty. Ciążyły na Bridge'u i inne sprawki. Opowiem o nich nieco później.

Zazwyczaj wujek od wczesnego ranka siedział w „Królewskim Tygrysie”, pykając olbrzymią brazylijską fajkę, nabitą „Zachodnim sfinksem”, to znaczy tytoniem trzeciego gatunku po cztery pensy za paczkę, i cmoktał „Ale” z solidnego cynowego kufla. Miał przy tym wygląd człowieka, który dość się napracował w życiu i obecnie ma pełne prawo beztrosko wydawać swoją maleńką rentę.

Wujek dość często wracał do domu podchmielony i droczył się ze mną, nazywając mnie nieoblizanym niedźwiadkiem, za co mocno się obrażałem. „Nieoblizany niedźwiadek” oznaczało „niezgrabiasz”. Zwrot ten pochodził od głupiego zabobonu, jakoby nowo narodzony niedźwiadek dopóty nie ma niedźwiedziego wyglądu, dopóki matka nie wyliże go. Ja zaś rosłem całkiem normalnie i na rękach moich pęczniały wspaniałe bicepsy.

Pewnego razu posprzeczałem się z wujkiem poważnie i ten, przeprosiwszy mnie, przestał się ze mną droczyć.

Po śmierci matki kłopot wychowywania mnie spadł na barki naszej starej służącej Olivii, ponieważ ani ojciec, ani wujek nie mieli na to dostatecznej ilości wolnego czasu. Wątpliwe zresztą, czy można było nazwać troskliwość Olivii pełnowartościowym wychowywaniem. Olivia pilnowała, abym na czas był nakarmiony, a kurteczka i porcięta moje były całe i czyste. To wdrażało mnie do przestrzegania porządku.

Potem zacząłem chodzić do szkoły hrabstwa i pod każdym względem pozostawiony byłem samemu sobie.

Niegdyś w okolicach Ashwharfu były kopalnie węgla. Za moich jednak czasów węgla już nie wydobywano, gdyż szyby wyczerpały się. Chłopcy z Ashwharfu, a wśród nich i ja z przyjacielem swoim Eddem, synem aptekarza Orphy'ego, często wprawiali się w łażeniu po starych szybach, polując tam na nietoperze. To było bardziej interesujące niż chodzenie z Olivią w niedziele do kościoła, gdzie pastor, wielebny Jeremiasz, wygłaszał kazania, z których nie rozumiałem ani słowa. Pod tym względem wujek całkowicie był po mojej stronie, udowadniając Olivii, że dla chłopców w moim wieku spacery na świeżym powietrzu są pożyteczniejsze niż kazania Jeremiasza. Nie ulega wątpliwości, że co do tego zupełnie zgadzałem się z wujkiem.

Z dziedzińca kościelnego otwierał się prześliczny widok na góry, otaczające Ashwharf, i na przestwór oceanu. Szare baszty zamku Oldmount ładnie rysowały się na tle Lasu Patricka, pokrywającego góry. Na wprost, w pobliżu Ashwharfu, za szosą przebiegającą górą i prowadzącą do sąsiedniego miasteczka Wesly, wznosiła się Skała Dwóch Róż, a nad nią taras, skąd widać było wybrzeże w obu kierunkach. Za tarasem zaś, o czym wiedziałem, były najbardziej ciekawe opuszczone szyby. Pośród nich straszliwą i tajemniczą sławą cieszył się szyb Długa Trąba, do którego decydowali się zejść tylko nieliczni śmiałkowie. Edd chwalił się tym wyczynem. Ja jednak nie byłem tam ani razu. Droga do Długiej Trąby nie była bliska. Niemniej zawsze marzyłem o tym, by zejść do tego szybu i przekonać się, czy prawdą jest, że nie ma on dna.

Włócząc się po górach, rozmyślałem o tych czasach, kiedy będę już dorosły i wypuszczę się w daleką zaoceaniczną podróż. Sprzyjało temu, oprócz opowiadań wujka, czytanie książek opisujących nieznane kraje. Jakże gorąco zazdrościłem właścicielowi Oldmountu, który zwykle każdej jesieni udawał się w podróż po szerokim świecie! Na wiosnę lord Packlington zwyczaj przyjeżdżał do Oldmountu i mieszkał w swoim zamku bardzo osamotniony. Ani razu nie widziałem go, a ojciec mój także niezbyt chętnie opowiadał o swoim gospodarzu, chociaż widywał się z nim i ze zrozumiałych względów znał wszystkie sprawy dotyczące Oldmountu. Można było tylko wywnioskować, że lord Packlington parał się nauką i bardzo dobrze odnosił się do swoich pracowników; niektórzy mieszkańcy Ashwharfu traktowali to jako dziwactwo.

Gdy skończyłem szkołę podstawową, ojciec mój nieoczekiwanie dla wszystkich umieścił mnie w college'u w Dijanie, gdzie, jak wiadomo, mogą się kształcić tylko dzieci bardzo zamożnych rodziców. Zawdzięczałem to łaskawości lorda, dał on bowiem mojemu ojcu niezbędne środki i rekomendację, która zupełnie wystarczała, ażeby uciąć wśród wychowanków college'u wszelkie dysputy na temat mojej całkiem niearystokratycznej rodziny. Mało tego, śród kolegów z tej samej klasy co ja pozyskałem nawet przyjaciół, zachwycających się moimi sukcesami w stylowym pływaniu, piłce nożnej i boksie. Na wakacje do Ashwharfu przyjeżdżałem nie na długo, ponieważ jeden z moich kolegów, Robert Small, stale zapraszał mnie do siebie, do majątku swojego ojca, gdzie bardzo przyjemnie obaj spędzaliśmy czas. Na Nowy Rok przesyłałem pozdrowienia mojemu dobroczyńcy lordowi Packlingtonowi, zawiadamiając go jednocześnie o swoich postępach w nauce, na co ojciec niezmiennie odpowiadał mi: „Jego lordowska mość dziękuje Ci za pozdrowienia i życzy dalszych sukcesów”.

Począwszy od klasy trzeciej moją szczególną sympatią zaczęła się cieszyć biologia i botanika. Uważałem, że nauki te mogą się przydać w oczekujących nas podróżach i że dość przyjemnie będzie dokonać jakiegoś odkrycia w postaci rzadkiej rośliny rosnącej w tropikalnych dżunglach, dokąd bezwarunkowo postanowiłem się wybrać.

Budowałem z Robertem zgoła niezwykłe plany i ojciec jego, znany negocjant, obiecał wysłać nas w podróż po Morzu Śródziemnym z chwilą, gdy staniemy się starsi.

 

 

 

2

 

Mając lat szesnaście ukończyłem średni kurs college'u z listem pochwalnym i dyplomem, gdzie podpisy rektora i profesorów pod wspaniałym herbem królewskim zaświadczały, że zdobyłem dostateczne wiadomości z historii Królestwa, geografii, chemii elementarnej, biologii, botaniki i innych nauk. Olbrzymia pieczęć z wizerunkiem złotego lwa dodawała niezbędnej powagi mojemu dyplomowi. Nic przeto dziwnego, iż nieskończoną ilość razy zachwycałem się tym historycznym dla mnie dokumentem, czytając na pieczęci łaciński napis wokół lwiej głowy: „Niech Neptun chroni marynarza” — starożytne zaklęcie, zachowane na mocy naszych tradycji w herbie Dijanu od czasów Cezara.

Po drodze do Ashwharfu wstąpiłem na kilka dni do Roberta, z którym umówiłem się, iż za miesiąc udamy się w podróż od dawna obiecaną nam przez jego ojca. Zamierzaliśmy odwiedzić Riwierę i spędzić pewien czas w Szwajcarii. Miałem nadzieję, że ojciec mój da mi na to niezbędne środki.

Promieniejąc szczęściem powracałem do Ashwharfu. To nie żarty ukończyć średni kurs Dijanu! Na przystani kazałem odesłać rzeczy swoje do domu, sam zaś ruszyłem piechotą w górę King Street. Chciałem przyjrzeć się rodzinnemu miastu. Przecież cały rok nie było mnie tutaj.

W domu przywitała mnie Olivia.

Witaj, Sam — powiedziała po prostu, zgodnie z prawem przysługującym starej piastunce. — Mister Pingle otrzymał twój telegram i przygotował się do spotkania, ale dzisiaj wczesnym rankiem lord wezwał go do zamku...

Co się stało?

Nie wiem. Wujek Reggie też wyszedł, ażeby dowiedzieć się nowin od Bridge'a.

Musiało się coś stać — powiedziałem wchodząc do przygotowanego dla mnie pokoju. — Nowiny mogą dotyczyć lorda Packlingtona, nieprawdaż? — zapytałem Olivię, która pomagała mi zdjąć podróżny płaszcz.

Niby tak — odpowiedziała. — Ale możesz się chyba sam wszystkiego dowiedzieć. Mister Pingle prosił, żebyś zadzwonił do niego. Automat telefoniczny jest naprzeciwko, na rogu. Mister Pingle ucieszy się bardzo, gdy usłyszy twój głos. Ja tymczasem przygotuję śniadanie i kawę.

Kilkakrotnie usiłowałem połączyć się telefonicznie z Oldmountem, ale próżne starania — z zamku nikt nie odpowiadał. Wreszcie telefonistka powiedziała:

Aparat zepsuty, nie działa.

Postanowiłem udać się do zamku i zobaczyć z ojcem. Zacząłem odczuwać dziwny niepokój. Postój taksówek był na King Street, ale ja poszedłem krótszą drogą. I oto zakurzone ulice Ashwharfu wzbudziły we mnie dziwny smutek. Co się stało w Oldmouncie? Dlaczegoś byłem przekonany, że ojcu przydarzyło się nieszczęście. Przez Krzywy Zaułek wyszedłem na Ginger Street, gdzie naprzeciwko siebie rozlokowały się drugorzędna restauracja „Neptun” i knajpka „Królewski Tygrys” — dwa zakłady cieszące się jednakową sławą w kronice Ashwharfu. Na chwilę zatrzymałem się pod oknem „Królewskiego Tygrysa”. Rozlegały się tam głosy gorącej dyskusji. Z wietrznika wydostawały się kłęby dymu jak podczas pożaru. Oznaczało to, że wujek Reggie jest tutaj i pali fajkę. Wszedłem. Nikt w knajpie nie zwrócił na mnie uwagi. Wszyscy zajęci byli wujkiem, który dymił niczym wulkan i perorował z niezwykłym podnieceniem:

To nam na sucho nie ujdzie. Kiedyś wspomnicie starego Reggie'ego i przekonacie się, że miał on rację. Zbyt wiele teatrów. W Afryce się biją, w Chinach się biją.

Z przemówienia wujka można było wnioskować, że spór dotyczy teatrów działań wojennych.

Jeżeli nie chcemy, ażeby bitka rozpoczęła się w Ashwharfskiej Zatoce, to nasz premier powinien zmienić parasol... Ten, który ma w tej chwili i z którym udaje się na dyplomatyczne wojaże, nie wywiera już wrażenia na zagranicy.

Zezowaty Tom Bridge, nalewający whisky do ustawionych bufecie szklaneczek, przerwał wujkowi:

              Doskonale powiedziane. Jednak nie dalej niż wczoraj dwóch górników — akurat w tym samym miejscu, gdzie pan; przyjacielu, siedzi — radziło zmienić nie parasol, ale premiera...

W knajpie rozległ się śmiech stałych gości. Roześmiałem się także. W tym momencie Tom Bridge zobaczył mnie.

Prosimy bardzo, dżentelmenie. Obejrzyj się, Reggie. Twój krewniak pragnie się z tobą zobaczyć.

Wujek odwrócił się do mnie:

Sam!...

Uścisnęliśmy sobie mocno dłonie. Stali bywalcy knajpy przyglądali mi się. Usłyszałem, że jeden z nich wymamrotał, bezceremonialnie wskazując na mnie:

A to ci heca będzie, jeśli wszystko okaże się prawdą... Ot, biedak!...

Bridge wyszedł zza bufetu i zbliżył się do mnie.

A z ciebie, Sam, zrobił się taki elegant, że wprost oczom nie chce się wierzyć. Prawdziwy pan...

Ale to nie przeszkadza mi po przyjacielsku przywitać się z panem, kochany panie Bridge — powiedziałem wyciągając ę do właściciela knajpy.

Ho! ho! — roześmiał się Bridge chrypliwym basem, z rozmachem uderzając po mojej dłoni. — Zuch z twego krewniaka, Reggie. Nie zapomniał o tym, że kiedyś wyciągnąłem go z jamy, dokąd wlazł z synalkiem aptekarza. Uf, figlarze!... No, siadajże i opowiadaj. Kiedy przyjechałeś? A, pakebotem? Zaledwie przed godziną? Peggy, dużą gorzką pomarańczówkę dla dżentelmena!

Wujek Reggie ujął mnie pod ramię i zwrócił się do Bridge'a:

Nie śpiesz się, Tom. Pozwól chłopcu przyjść do siebie. Wydaje mi się, że on nic jeszcze nie wie...

Wszyscy umilkli i patrzyli na mnie tak, że zrobiło mi się nieswojo.

Co się stało? — wyszeptałem opadając na krzesło i gotując się do usłyszenia czegoś straszliwego o ojcu.

Wujek usiadł przy stoliku i machnął ręką, ażeby zostawiono nas w spokoju. Służąca Peggy, przyjaźnie wyszczerzywszy żółte zęby, przyniosła na tacy kieliszek pomarańczówki.

Dzień dobry, Sam.

Dzień dobry, Peggy.

Wypij łyk, kochanie — przemówił wujek mrużąc oczy. — To pokrzepia.

Gdy wujek mrużył oczy, oznaczało to, że chce powiedzieć coś ważnego.

Niech wuj wreszcie powie, co się stało? — wymamrotałem.

Siedzieliśmy przy stoliku. Kieliszek z ciemnopomarańczową nalewką stał obok takiego samego kieliszka, do połowy opróżnionego. To była porcja wujka. Pomarańczówkę zamawiał tylko w dnie wielkich wydarzeń w życiu Pingle'ów. I oto teraz ręka wujka uroczyście ujęła kieliszek, ale w spojrzeniu jego było coś pogrzebowego.

Wszyscy cię kochamy, Sam — przemówił wujek. — Cały Ashwharf zna ciebie. Bardzo często wspominaliśmy cię obaj z Tomem i mówiliśmy: „Przecież dobrze się stało, do diabła, ze nasz chłopiec Sam kształci się w arystokratycznym college'u”. No, niech lord Packlington będzie sobie dziwakiem, ale nie zrujnuje się chyba, jeśli pomoże synowi swego sekretarza. Tak mi się wydaje.

Była to zwykła metoda wujka rozpoczynania poważnej rozmowy od lirycznej wstawki. Trąciłem się kieliszkiem ze starcem i upiłem z kieliszka nieco nalewki.

Do rzeczy, wujku. Co stało się z ojcem? Dlaczego nie witaliście mnie na przystani?

Były powody, chłopcze — odpowiedział wujek dopijając swój kieliszek. — Ojciec twój żyje i nic mu nie dolega. Jest w Oldmouncie.

Wiem... Ale telefon w zamku nie odpowiada...

Hm!... Nie odpowiada? A więc sprawa przybiera poważny obrót. Na razie nie mogę nic określonego powiedzieć, ale...

Szybko wstałem od stołu. Ukrywano coś przede mną. Powinienem osobiście być w Oldmouncie. Wujek uczepił się mojej ręki.

Chwileczkę!... Jakiś ty niecierpliwy!... Mam wątpliwości, twoja obecność w zamku na coś się przyda...

Czy wujek powie mi, o co chodzi?

Doprawdy, ja nic nie wiem. Zaczekaj, gdy wróci twój ojciec...

Ale ja, nie słuchając dalej wujka, wybiegłem na ulicę. Za rogiem jest postój taksówek. Po upływie dwudziestu minut zobaczę ojca i dowiem się, o co chodzi.

Oto znana mi apteka. Olbrzymie pękate butle, napełniony różnokolorowymi płynami, jaskrawo połyskiwały barwami tęczy w szerokich oknach w promieniach ashwharfskiego słońca. Tutaj pyszniły się także stosy gorczyczników, środków przeciwko odciskom i bólowi zębów, patentowanych spluwaczek i mnóstwo innych rzeczy, których przeznaczenie być może nie było zupełnie jasne nawet dla ich wynalazców. W ostatnim oknie, podobnie jak w czasie mego dzieciństwa, leżała pod zakurzonym szklanym kloszem wielka sztuczna jaszczurka, przedmiot nienasyconej ciekawości ashwharfskiej dzieciarni.

Nie zwalniając kroku spojrzałem na jaszczurkę. Ta sama obłupana skóra z żółtymi pręgami i po dawnemu jedno oczko szeroko otwarte na świat jak gdyby ze strachu. Niespokojne, trwożliwe wspomnienia z lat dziecięcych przemknęły mi przez głowę. Ojciec przysyłał mnie tutaj po lekarstwa wówczas, gdy chorowała matka...

Potknąłem się i całkiem nieoczekiwanie upadłem na chodnik. Prawdopodobnie zaczepiłem noskiem trzewika o występ kamienia. W każdym bądź razie, gdy wstałem i zacząłem otrzepywać chusteczką do nosa kurz z ubrania, kręciło mi się w głowie, prawe ucho i skroń paliły mnie, a przechodzący staruszek trafnie zauważył:

Niech pan, młodzieńcze, wstąpi do Orphy'ego. Niezgorzej się pan podrapał.

Staruszek był tak dobry, że nawet usłużnie otworzył mi drzwi apteki.

Wszedłem ogłuszony całkowicie upadkiem. Mister Orphy, aptekarz, rówieśnik mego ojca, stał za kontuarem i przymknąwszy oczy czochrał się ostrożnie plecami o występ szafy, wypełnionej lekarstwami. Sądząc z wyrazu twarzy Orphy'ego czynność ta sprawiała mu zadowolenie.

Przy stoliku pod oknem siedział grubas doktor Fleet, rozwaliwszy się tak, że taboretu spod niego w ogóle nie było widać. Miało się wrażenie, iż ashwharfski eskulap w cudowny sposób zawisł w powietrzu niczym majestatyczny aerostat. Wymachując prawą ręką, w uniesieniu dowodził coś aptekarzowi:

Absolutnie niedopuszczalne z punktu widzenia nauki...

W tym momencie przestąpiłem próg apteki. Doktor Fleet umilkł, a Orphy otworzył nieco jedno oko.

To ty, Sam?

Wskazałem obolałe ucho. Aptekarz i doktor od razu postawili diagnozę, nie pozwoliwszy mi dojść do słowa.

Sprytnie cię zajechali, Sam — powiedział aptekarz przestając się czochrać i otwierając drugie oko.

Co pan sądzi, doktorze?

Doktor Fleet uśmiechnął się pobłażliwie.

Siniak i zadrapania. Szpetne raczej niż niebezpieczne.

Ciekawość nie dawała widocznie aptekarzowi spokoju, dopytywał się:

Kiedyś ty zdążył się pobić, Sam?

Niech pan się go nie pyta, Orphy. Wszystko jest jasne — rzekł doktor Fleet, dysząc ciężko, i otarł jedwabną, koloru lila, chusteczką swoją purpurową twarz, podobną do księżyca w pełni i obramioną rudymi baczkami.

Przyglądał mi się z odległości trzech kroków tak, jak gdyby patrzał na mnie przez szkło powiększające, i mówił przesadnie głośno:

Jasne jak przez mikroskop. Elastyczny, sprężysty przedmiot padając pod kątem trzydziestu stopni mniej więcej przed dwunastu godzinami uderza tego chłopca po głowie. Trafiając prostopadle przedmiot ten skręciłby mu kark. W ostatecznym razie byłby niezgorszy wstrząs mózgu.

Wybaczcie, dżentelmeni — odezwałem się. — Przewróciłem się na ulicy, i nie przed dwunastu godzinami, ale w tej chwili. Wydaje się, że moje ucho...

Chciałem dotknąć obolałego ucha, które już zaczęło puchnąć.

Nie dotykać rękami! — burknął doktor Fleet, marszcząc okrutnie brwi, i rozkazał aptekarzowi: — Niech pan zrobi chłopcu niezbędną toaletę. Jasne wszystko jak przez mikroskop.

Chodź no tutaj, Sam — łagodnie zawołał mnie aptekarz.

Nie chciało mu się wychylać zza kontuaru. Zbliżyłem się do szaf i stary Orphy zaczął nakładać mi opatrunek z angielskiego plastra. A doktor Fleet tymczasem kontynuował rozmowę, przerwaną moim nieoczekiwanym przyjściem:

A więc, przyjacielu Orphy, takie to sprawy. Ludzie chorują, bo nie przestrzegają zasad higieny, chorują w wyniku obrażeń doznanych w nieszczęśliwych wypadkach, zapadają także od chorobotwórczych mikrobów. Objadł się, opił, zgrzał się zbytnio podczas upału, odmroził nogi lub ręce — chory. Pobił się z kimś albo upadł na ulicy, jak na przykład nasz Sam — chory. Mikroby dostały się do organizmu, zaczęły się w nim rozmnażać — chory. Nie ma, Orphy, choroby bez odpowiedniego mikrobu, dowiedli tego wielcy uczeni Pasteur i Koch. A jeżeli niektórzy pozwalają sobie wątpić i w dodatku robią przestępcze doświadczenia, to wie pan, przyjacielu Orphy... — w tym miejscu ręka doktora Fleeta uniosła się w górę jak gdyby do uderzenia — ...prawo ukarze takiego przestępcę. I zdaje się, już ukarało. Prawda, że przy tym niekiedy cierpią niewinni, ale widocznie takie jest prawo natury...

Doktor Fleet westchnął głęboko. Orphy zakończył opatrunek i wskazał mi lustro wiszące wśród krzykliwych reklam firm aptekarskich.

Popatrz na siebie, Sam — powiedział. — Zupełnie nie widać... — I dodał uśmiechając się: — Przyznaj się, Sam, przebrałeś nieco miarkę, co? Pachniesz jak obsypane kwiatem drzewo pomarańczowe. Zalecam przespać się...

Chciałem powiedzieć starej małpie, iż nie odczuwam potrzeby snu, ale było to nadaremne.

Boli mnie głowa — burknąłem.

No to zażyj te tabletki — zaproponował Orphy.

Do diabła z tabletkami! — przerwał doktor Fleet wykluwającą się już transakcję handlową, ocierając przy tym z wściekłością pot z twarzy. — Wytłaczają je niczym popielniczki. Przeciwko otłuszczeniu zjadłem już tonę tabletek, ale rozdyma mnie, jak pan widzi... Dlatego niech pan, młody człowieku, oszczędza pieniądze. Przy sposobności, czy nie ma pan zadyszki, panie Pingle?

To pytanie doktora Fleeta znane było nie tylko w Ashwharfie. Kiedyś Fleet wydrukował w czasopiśmie „Lancet” artykuł pod złowieszczym tytułem „Zadyszka — plaga ludzkości”. Od tej chwili myśl o zadyszce powoli i nieuchronnie sprowadzała doktora z drogi normalnego myślenia. Pytanie o zadyszce zadawał wszystkim pacjentom i przygodnym rozmówcom. O zadyszkę pytał nawet tych, którzy zwracali się do niego o poradę na zastarzałe odciski na piętach.

Nie, panie doktorze — odpowiedziałem uprzejmie.

Dziwne — mruknął doktor Fleet mrużąc oczy. — Zresztą nie ma wartości, które nie podlegałyby przewartościowaniu. — Doktor przeniósł wzrok na aptekarza: — Nieprawdaż, Orphy?

Ten wzruszył ramionami. W tym momencie otworzyły się drzwi między szafami i ukazał się w nich Edd, syn aptekarza, w białym fartuchu nie pierwszej świeżości. Przez ramię miał przerzucony ręcznik. Pomimo opaski poznał mnie od razu.

Sam! Kochany! Ja tu męczę się nad miksturami i nagle słyszę znajomy głos... Witaj! Co słychać u ciebie? Przewróciłeś się? Kiedyś przyjechał? Znasz ostatnie nowiny?

Nic nie wiem — odpowiedziałem ściskając wilgotną dłoń Edda. — Niewielka przygoda sprawiła, że nie znajduję się w tej chwili w Oldmouncie.

Toś ty nie widział jeszcze o...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin