William Peter Blatty - Egzorcysta.rtf

(2123 KB) Pobierz

../Images/00001.jpg

Peter William Blatty

EGZORCYSTA

 

Pragnę serdecznie podziękować za nieoceniona pomoc udzieloną mi podczas pracy nad tą książką p. dr. Herbertowi Tanney’owi, p. Josephowi E.

Jeffsowi, bibliotekarzowi Georgetown University, p. Annie Harris oraz wydawnictwu Harper and Row. Chciałbym również wyrazić swoją wdzięczność ojcu Thomasowi V. Berminghamowi, prowincjałowi Towarzystwa Jezusowego w okręgu nowojorskim za podsunięcie tematu, a także p. Marcowi Jaffe, który był uprzejmy zaufać w wartość mojej książki. Do tej listy pragnę także dołączyć p. dr. Bernarda M. Wagnera, który nauczył mnie pisania, oraz jezuitów, którzy nauczyli mnie myślenia.

AUTOR

P.S. Pozwoliłem sobie na pewne dowolności w opisie terenu Georgetown University, zmieniłem mianowicie położenie Instytutu Języków Obcych i Językoznawstwa, (o więcej dom przy Prospect Street nie istnieje, a opis wnętrza pensjonatu jezuitów jest również niezgodny z rzeczywistością.

Fragment prozy przypisywany Lankesterowi Mcrrinowi nic jest moim wymysłem: wykorzystałem kazanie J.H. Newmana „Druga wiosna".

 

PROLOG

PÓŁNOCNY IRAK

Na czole starego człowieka pojawiły się krople potu. Mimo nieznośnego upału obejmował filiżankę gorącej, słodkiej herbaty, jakby pragnął się rozgrzać.

Nic potrafił zagłuszyć w sobie przeczucia nieuchronnego zła. Przeszywały go zimne dreszcze.

Prace wykopaliskowe były ukończone. Cały teren zbadano dokładnie, warstwa po warstwie; wdarto się do wnętrza ziemi i wydobyto na powierzchnię, a potem załadowano na statki: spinki, naszyjniki, amulety, pokryte ochrą fragmenty kamiennej budowli, dzbany z wypalanej gliny. Nic specjalnego. Asy-ryjska szkatułka z kości słoniowej. I człowiek. Szczątki człowieka. Kruche wspomnienie kosmicznej męki; kiedyś na widok podobnych obrazów ogarniało go zwątpienie, czy zło rzeczywiście zaczęło się od buntu Lucyfera przeciwko Bogu. Ale od tamtych dni wiele przeżył. Zapach lukrecji i tamaryszku sprawił, że spojrzał na porośnięte makami wzgórza, na przestrzenie pokryte trawą, na krętą, poszarpaną wstęgę drogi prowadzącą tam, skąd lęk brał swój początek. Na północnym zachodzie leżało miasto Mosul; na wschodzie Erbil; na południu Bagdad i Kirkuk, rozpalony piec Nabuchodonozora. Pił herbatę na tarasie przydrożnej kafeterii. Wyciągnął nogi pod stołem i patrzył na poplamione sokiem trawy spodnie koloru khaki i długie skórzane buty. Upił mały łyk.

Skończyły się wykopaliska, ale co się zaczęło? Nie potrafił wyzwolić się od tych myśli.

Ktoś zawołał z wnętrza restauracyjki; zmierzał ku niemu ubrany na biało właściciel wzbijając tumany kurzu przydeptanymi wojskowymi butami. Jego cień padł na stolik.

 Kaman chay, chuwagu?

Człowiek w khaki potrząsnął przecząco głową; wpatrywał się w buty restauratora: oblepione grubą warstwą suchej gliny, bez sznurowadeł, popękane — odpady materii. „Tworzywo kosmosu", przemknęła mu przez głowę myśl.

Materia, ale obdarzona duchem. Duch i buty były dla niego aspektami czegoś bardziej fundamentalnego. Pierwotnego, nieznanego tworzywa.

Cień przesunął się. Kurd czekał cierpliwie niczym zjawa z przeszłości.

Stary człowiek podniósł wzrok i ujrzał przed sobą oczy, wilgotne i wyblakłe jak skorupka jajka oglądana od wewnątrz. Jaskra. Kiedyś nie umiałby miłować tego człowieka.

Wyciągnął portfel, aby poszukać drobnych monet pomiędzy wymiętymi banknotami, starym, wydanym w Iraku prawem jazdy, złamanym na pół plastikowym kalendarzykiem sprzed dwunastu lat. Na odwrocie kalendarzyka widniał napis: „Naszą jałmużnę dla biednych zabieramy w chwili śmierci".

Takie kalendarzyki rozprowadzała misja jezuitów. Zapłacił za herbatę i zostawił napiwek na stoliku pokrytym farbą w kolorze smutku.

Ruszył do dżipa. Odgłos kluczyka przekręcanego w stacyjce zmącił ciszę.

Odczekał chwilę spoglądając na szczyty wieżyczek i zdobione dachy Erbilu wyłaniające się w oddali ponad chmurami niby kamienne figury. Nadal miał dreszcze. Coś czekało.

- Allah ma'ak, chawaga.

Zepsute zęby. Uśmiechnięty Kurd żegnał go, machał ręką. Wydobył z siebie odrobinę życzliwości i odpowiedział uśmiechem i skinieniem dłoni. Gdy ponownie spojrzał przed siebie, uśmiech znikł z jego twarzy. Zapalił silnik, ruszył, wziął ostry zakręt i odjechał w kierunku Mosulu. Kurd stał ciągle w tym samym miejscu patrząc za nim, zdziwiony uczuciem pustki, jaka go ogarniała w miarę oddalania się auta. Kim był ten człowiek, który właśnie odjeżdżał? Czym było to, co czuł w jego obecności? Skąd się wzięło to poczucie bezpieczeństwa i spokoju, które teraz opuszczało go wraz ze znikającym w oddali dżipem.

Poczuł się dziwnie osamotniony.

Parę minut po szóstej skończyli nużące zajęcie polegające na inwentaryzacji eksponatów. Mosulski konserwator zabytków. Arab o obwisłych policzkach, starannie wpisywał do rejestru ostatnią pozycję. Przerwał na chwilę i zanurzając pióro w kałamarzu spojrzał na przyjaciela. Człowiek w khaki był pogrążony w rozmyślaniach. Stał przy stole trzymając ręce w kieszeniach, jakby zasłuchany w odgłosy przeszłości. Kustosz zamarł w bezruchu obserwując go z zaciekawieniem. Potem wrócił do rejestru; pisał starannie i uważnie. W końcu westchnął, sprawdził godzinę i odłożył poro. Pociąg do Bagdadu odjeżdżał o ósmej. Kustosz osuszył bibułą zapisaną stronę i zaproponował herbatę.

Stary człowiek potrząsnął głową; jego wzrok uparcie przyciągał jeden z leżących na stole przedmiotów. Arab nieco się speszył. Coś wisiało w powietrzu. Co to było? Wstał i podszedł do starca. Poczuł na szyi zimny powiew, gdy jego przyjaciel niespodziewanie poruszył się i sięgnął po amulet spoczywający pomiędzy innymi drobiazgami. W zamyśleniu ważył go w dłoni.

Głowa demona Pazuzu wyrzeźbiona w zielonym kamieniu; uosobienie południowego wiatru. Panował nad chorobami i złym losem. Amulet miał przewiercony otwór: noszono go jako tarczę.

— Zło przeciwko złu — cicho powiedział kustosz wachlując się francuskim czasopismem pokrytym tłustymi plamami.

Jego przyjaciel nie poruszył się, nie odpowiedział.

— Czy coś się stało? Starzec milczał.

— Ojcze?

Człowiek w khaki wydawał się nie słyszeć, zajęły amuletem, swoim ostatnim odkryciem. Po chwili usiadł i podniósł zdziwiony wzrok. Czyżby zadawano mu jakieś pytania?

— Nie, nic.

Ciche słowa pożegnania.

Przy drzwiach kustosz z niezwykłą delikatnością ujął dłoń starego człowieka:

- Moje serce ma jedno pragnienie, ojcze: abyś nie odchodził.

Usłyszał wówczas, że jego przyjaciel musi załatwić jeszcze kilka spraw.

Nie może zostać. Nie ma czasu.

— Nie, nie o tym myślałem: chciałbym, żeby ojciec nie odjeżdżał do swojego domu.

Stary człowiek patrzył na kąciki ust kustosza, ale wzrok jego błądził gdzieś dalej.

— Do domu - powtórzył. Coś się skończyło.

— Do Stanów — dodał kustosz zastanawiając się. dlaczego to wszystko mówi.

Człowiek w khaki umiał przeniknąć jego najskrytsze myśli; pokochał go bez trudu.

— Do widzenia — wyszeptał, a potem szybko się odwrócił i wyszedł w zapadający zmrok, rozpoczynając podróż do domu; nie potrafił określić, ile czasu zajmie mu powrót.

— Mam nadzieję, że za rok znów się zobaczymy — zawołał Arab, gdy stary człowiek przestępował próg. Ale człowiek w khaki nigdy nie oglądał się za siebie. Kustosz widział, jak przechodził przez wąską uliczkę skręcając za róg, gdzie omal nie zderzył się z rikszą wiozącą korpulentną Arabkę o twarzy przesłoniętej luźnym kwefem. Domyślił się. że spieszy na jakieś sekretne spotkanie. Wkrótce stracił z oczu postać przyjaciela.

Stary człowiek szedł szybkim krokiem. Wydostał się z centrum, dotarł do granic miasta i minął most na rzece Tygrys. W pobliżu ruin zwolnił. Z każdym krokiem niejasne przedtem przeczucie stawało się coraz silniejsze i coraz bardziej przerażające. Musiał jednak wiedzieć. Musiał się przygotować.

Drewniana kładka przerzucona nad bagnistym potokiem Khosr zatrzeszczała pod jego ciężarem. W końcu dotarł do celu. to tutaj: twierdza Niniwa o pięćdziesięciu bramach. Kiedyś opierała się hordom Asyryjczyków.

Teraz miasto leżało w gruzach, spowite krwawym oparem przeznaczenia.

Powietrze było gęste i nieruchome. Nieznane wyszło mu naprzeciw.

Kurdyjski strażnik wychylił się zza rogu. odbezpieczył karabin i począł biec w jego kierunku. Gdy rozpoznał starca, zatrzymał się, uśmiechnął i kiwając ręką ruszył w swoją stronę.

Stary człowiek wspiął się na kamienne rumowisko. Świątynia Nabu.

Świątynia Isztar. Wstrząsały nim dreszcze. Przy pałacu Assurbanipala przystanął; wzrokiem odszukał kamienną figurę stojącą w centrum: rozpostarte skrzydia. szponiastc stopy, guzowaty, sterczący penis, wargi rozciągnięte w szyderczym grymasie. Demon Pazuzu.

Nagle opadło z niego napięcie.

Już wiedział.

To nadchodziło.

Obserwował pokryte pyłem ruiny. Przemykające cienie. Słyszał w oddali ujadanie dzikich psów buszujących po śmietnikach. Tarcza słońca zniknęła już za horyzontem i wokół panowała ciemność, nieco tylko rozpraszana mdłym światłem księżyca. Odwinął rękawy koszuli i zapiął je na nadgarstkach. Od południa powiało chłodem.

Ruszył w stronę miasta; do odjazdu pociągu zostało niewiele czasu. Serce starego człowieka zmroziła pewność, że już wkrótce będzie musiał stawić czoła odwiecznemu wrogowi.

 

Część I

POCZĄTKI

Rozdział I

Na pewien czas przed burzą pojawiają się na niebie łagodne, małe chmurki, które w nikim nie wzbudzają lęku i nikt nie uważa ich za oznaki nadchodzącej grozy. O tych pierwszych symptomach wobec późniejszych wypadków zapomniano i być może nikt nie łączył ich z tragedią.

Wynajęty dom był czysty i schludny. Zbudowany z czerwonej cegły, obrośnięty bluszczem, mieścił się w Georgetown pod Waszyngtonem.

Naprzeciwko ciągnęły się zabudowania Georgetown University; tył domu opierał się na ostrej skarpie, u podnóża której biegła ruchliwa M Street. Opodal płynęła błotnista rzeka Potomak.

Wczesnym rankiem pierwszego kwietnia w domu panowała cisza. Chris MacNeil leżała w łóżku wsparta na łokciu i przeglądała scenariusz na kolejny dzień zdjęciowy. Regan, jej córka, spała w sypialni obok; na dole, w pokoju blisko spiżarni, spali Willi i Karl — małżeństwo w średnim wieku — którzy zajmowali się prowadzeniem domu. Mniej więcej dwadzieścia pięć minut po północy Chris podniosła znad skryptu zdziwiony wzrok. Usłyszała pukanie.

Było to niezwykłe: stłumione, głębokie, rytmiczne. Jak tajemniczy szyfr prze-kazywany z zaświatów.

Śmieszne.

Słuchała przez chwilę. Potem próbowała nie zwracać na to uwagi, ale stukot nie ustawał i nie mogła się skoncentrować. Odłożyła scenariusz.

Jezu, oszaleję!

Wstała, by sprawdzić, co się dzieje. Wyszła na korytarz i rozejrzała się.

Miała wrażenie, że dziwny dźwięk dobiega z sypialni Regan.

Co ona tam robi?

Przeszła kilka kroków korytarzem; stukot stał się głośniejszy i szybszy.

Kiedy popchnęła drzwi i weszła do pokoju córki, nagle ustał.

Co się dzieje, u licha?

Śliczna jedenastoletnia dziewczynka spała grzecznie, przytulona do pluszowego misia pandy o wielkich oczach, wytartego od ciągłych pieszczot.

Chris zbliżyła się do niej na palcach, pochyliła i szepnęła:

— Rags, nie śpisz?

Regularny oddech. Spokojny. Głęboki.

Chris omiotła pokój spojrzeniem.

Blade, przyciemnione światło z korytarza padało na rysunki Regan, na jej rzeźby i pluszowe zwierzątka.

No dobrze. Rags. Napędziłaś mi stracha. Rozumiem prima aprilis.

Ale Chris dobrze wiedziała, że tego rodzaju żart nie pasuje do jej córki.

Dziecko było z natury nieśmiałe i skryte. W takim razie kto sobie zażartował? A może była tak zmęczona, że przejęła się hałasami w rurach kanalizacyjnych albo centralnego ogrzewania? Kiedyś w Indiach przez kilka godzin wpatrywała się w buddyjskiego mnicha, który ze skrzyżowanymi nogami siedział na ziemi pogrążony w medytacji. W końcu wydało jej się, że mnich lewituje. Być może tak było. Później, opowiadając o tym znajomym, mimowolnie dodawała to „być może". I być może ten stukot był wytworem jej tak podatnego na fantazję umysłu.

Do cholery! Przecież słyszałam.

Szybko zerknęła na sufit. Tam! Ciche drapanie.

Szczury na poddaszu! No przecież, szczury!

Westchnęła z ulgą. To pewnie to. Dlugoogoniaste Tup, tup, tup.

Poczuła nagłe odprężenie. Potem zdała sobie sprawę, że marznie.

Pokój był lodowato zimny.

Sprawdziła okno. Zamknięte. Dotknęła kaloryferów. Gorące!

Co to znaczy?

Zdziwiona podeszła do łóżka i dłonią dotknęła policzka Regan. Był gładki i lekko wilgotny Chyba jestem chora.

Spojrzała na córkę, na jej zadarty nosek i piegowatą buzię. Pod wpływem nagłego impulsu pochyliła się nad łóżkiem i pocałowała ją.

— Tak bardzo cię kocham - szepnęła. Potem wróciła do swego pokoju i położyła się do łóżka. Znów zajęła się scenariuszem.

Przez chwilę czytała. Film był komedią muzyczną, adaptacją książki „Pan Smith jedzie do Waszyngtonu'". Dodano do niego wątek o zamieszkach studenckich. Chris grała główną rolę — była nauczycielką psychologii, która trzyma stronę rebeliantów. Zdążyła już to znienawidzieć. To bzdura! Ta scena jest kompletną bzdurą! Choć nie była w tych sprawach biegła, intuicyjnie potrafiła odróżnić slogan od prawdy i przebić się przez wielosłowie, odnajdując ukryty sens. Dlatego właśnie uzasadnienie zamieszek wydało jej się bzdurne. To nie trzymało się kupy. „Co im przyszło do głowy? zastanawiała się. Konflikt pokoleń? Kretyni; mam dopiero trzydzieści dwa lata. To przecież czysta bzdura, to...!"

Spokojnie. Jeszcze tylko tydzień.

Skończyli zdjęcia studyjne w Hollywood. Zostało tylko kilka scen w miasteczku uniwersyteckim, których kręcenie mieli zacząć tego ranka.

Studentów nie było. wyjechali na Wielkanoc.

Poczuła senność. Ciężkie powieki. Odwróciła stronę. Jaka poszarpana.

Uśmiechnęła się rozbawiona. Jej brytyjski reżyser, kiedy był zdenerwowany, odrywał trzęsącymi się rękoma kawałki kartki i przeżuwał je tak długo, dopóki nie utworzył z nich w ustach papierowej kuli.

Kochany Burke.

Westchnęła. Obejrzała z czułością brzeg skryptu. Strony wyglądały jak wygryzione. Przypomniała sobie o szczurach. Te małe skurwiele umieją wybijaćrytm. Musi pamiętać, aby rano powiedzieć Karłowi, że trzeba zastawić na nie pułapki. Odprężyła się.

Scenariusz wysuwa się z rąk, ale pozwala, żeby spadł na podłogę. To bzdura. Bzdura. Ręka błądzi w poszukiwaniu wyłącznika światła. Tam.

Westchnęła. Przez moment leżała nieruchomo. Prawie zasypiała. Potem jednym ruchem zrzuciła z siebie kołdrę. Okropnie gorąco.

Małe kropelki pary spływają powoli po szybach okna.

Chris śpi. Śni o śmierci. Śmierci ostatecznej, nieodwracalnej. Dzwony. Ale przecież wtedy nic się już nie słyszy. Nic nie widzi. Wszystko rozkłada się w nicość. Nie będzie mnie. Umrę. Nie będzie mnie już na zawsze. Och, tatusiu! Nie pozwól im tego zrobić. Nie pozwól, żeby mnie nie było. Świdrujący dzwonek.

Telefon.

Poderwała się czując, jak okropnie wali jej serce. Sięgnęła do telefonu jeszcze drżąc z przerażenia. Podniosła słuchawkę; drugi reżyser.

— W garderobie o szóstej, złotko.

— Będę.

— Jak się czujesz?

— Jeśli dam radę dowlec się do łazienki, to dalej może jakoś pójdzie.

Zachichotał.

— No, to na razie.

— Dobra. I dziękuję.

Położyła słuchawkę. Przez chwilę siedziała nieporuszona myśląc o swoim śnie. O śnie? Bardziej przypominał jawę. Ta przerażająca wyrazistość. Nagła jasność w głowie. Niebyt. Nieodwracalny. Nie potrafiła sobie tego wyobrazić.

Boże, to niemożliwe!

Myślała intensywnie. Wreszcie pokiwała głową. Ale tak jest.

Poszła do łazienki. Włożyła szlafrok i szybko zeszła do kuchni. Widok skwierczącej na patelni szynki sprowadził ją do rzeczywistości.

— Dzień dobry pani.

Siwowłosa Willie wyciskała sok z pomarańczy. Miała podkrążone oczy, w jej głosie przebijał obcy akcent. Szwajcarski, tak jak u Karla. Chris wytarła dłonie w papierowy ręcznik i podeszła do kuchenki.

— Sama to zrobię, Willie - oznajmiła. Współczująca jak zawsze, dostrzegła zmęczone oczy służącej. Kiedy Willie odwróciła się do zlewu, nalała kawę do filiżanek. Usiadła przy nakrytym stole. Uśmiechnęła się, gdy spojrzała na swój talerz. Purpurowa róża. Regan. Mój aniołek. Często rankiem, kiedy Chris szła na zdjęcia, Regan cichaczem wysuwała się z łóżka, zakradała do kuchni i kładła na jej talerzu kwiat. Potem mrużąc zaspane oczy wracała do siebie. Chris poczuła skruchę: przypomniała sobie, że omal nie nazwała córki Gonerillą. To by dopiero było! Uśmiechnęła się do swoich wspomnień. Wypiła nieco kawy, ale kiedy ponownie spojrzała na różę, nagle posmutniała. Jej duże zielone oczy napełniły się łzami. Przypomniał jej się inny kwiat, synek, Jamie.

Umarł dawno temu, kiedy miał trzy latka, a Chris była młodą nieznaną chórzystką na Broadwayu. Przysięgła sobie wtedy, że już nigdy nikomu nie odda się tak bez reszty jak Jamiemu. I jak jego ojcu, Howardowi MacNeil.

Odwróciła wzrok od róży i skojarzyła mgiełkę pary nad kawą z koszmarem niedawnego snu. Zapaliła papierosa. Willie podała sok. Chris przypomniała sobie o szczurach.

— Gdzie jest Karl? — zapytała służącą.

— Jestem tutaj, proszę pani.

Cicho niczym kot pojawił się w drzwiach. Gotowy na rozkazy, pełen szacunku, sprawny. Zimny. Zacięcie po goleniu zakleił kawałkiem papierowej chusteczki.

— Słucham — powiedział cicho. Błyszczące oczy. Jastrzębi nos. Łysy.

Dobrze zbudowany.

— Słuchaj, Karl! Zalęgły się szczury na poddaszu. Przygotuj kilka pułapek.

— Szczury?

— Przecież mówię.

— Ale poddasze jest czyste.

— W porządku. Więc mamy schludne szczury.

— Nie ma szczurów.

— Karl, słyszałam je w nocy — tłumaczyła cierpliwie Chris powstrzymując irytację.

— Może to coś w rurach — Karl nie ustępował. — A może deski w podłodze.

— A może szczury?! Może jednak kupisz te cholerne pułapki i przestaniesz się spierać.

— Tak jest, proszę pani. — Odwrócił się do drzwi. — Pójdę teraz.

— Nie teraz, Karl! Sklepy jeszcze zamknięte.

— Są zamknięte — powtórzyła za nią Willie strofującym tonem.

— Zobaczę. Wyszedł.

Chris i Willie wymieniły spojrzenia. Potem Willie pokiwała głową i zajęła się patelnią. Chris uniosła do ust filiżankę. Dziwny człowiek. Było w nim coś, co powodowało, że w jego obecności czuła się nieswojo. Jak to nazwać?

Subtelny odcień arogancji? Przekora?

Nie, to coś innego. Coś, co trudno określić. Ci ludzie pracowali u niej prawie od sześciu lat, a Karl ciągle stanowił zagadkę — chodził, oddychał i był niezrozumiały jak hieroglif, bez szemrania wykonywał jej polecenia. Pod tą maską jednak coś żyło, ruszało się; czasami wydawało jej się, że słyszy szmer ukrytego w nim mechanizmu. Zgasiła papierosa. Dobiegł ją odgłos otwieranych drzwi frontowych.

— Sklepy są zamknięte — zamruczała Willie.

Chris zjadła kawałek szynki, potem wróciła do swojego pokoju. Włożyła sweter, spódnicę i marynarkę. Spojrzała w lustro krytycznie oceniając swoje krótkie, rude włosy, których nigdy nie udawało jej się doprowadzić do porządku, i drobną twarz otoczoną niesfornymi kosmykami. Przymknęła oczy i idiotycznie zachichotała. Cześć, maleńka. Czy mogę porozmawiać z twoim mężem? kochankiem? alfonsem? Co? Już jest w przytułku? Czy powinnam zatelefonować? Pokazała sobie język. Zrobiło się jej smutno. Och, Chris, co za życie! Zabrała pudełko z peruką, zeszła na dół i znalazła się na ulicy wysadzanej wysokimi drzewami.

Na chwilę przystanęła przed domem, odetchnęła porannym powietrzem.

Spojrzała w prawo; z boku domu stare kamienne schody prowadziły stromo po skarpie aż do M Street. Nieco z tyłu znajdował się górny wjazd do garażu, dawnej zajezdni tramwajowej. Śródziemnomorski dach, rokokowe wieżyczki, stylizowane na antyk cegły. Dom tchnął spokojem. Śmieszna uliczka. Cholera!

Zdecyduj sie. Kup ten dom. Zacznij żyć! Z dala dobiegł ją dźwięk dzwonów.

Odwróciła głowę. To zegar na wieży uniwersytetu. Melancholijny ton odbijał się echem ponad rzeką, poruszał jej zmęczony umysł. Ruszyła do pracy na planie, do tej okropnej zgrai, dekoracji pokrytych sztucznym brudem.

Weszła przez główną bramę do miasteczka uniwersyteckiego i jej nastrój poprawił się. a gdy zbliżyła się do zaimprowizowanych garderób pod murem, prawie zupełnie opuściło ją przygnębienie. Przed ósmą, podczas pierwszych ujęć, była już sobą: rozpoczęła sprzeczkę z powodu scenariusza.

— Słuchaj, Burke. Rzuć okiem na len przeklęty kawałek, dobrze?

— O, widzę, że masz nawet skrypt! To bardzo miłe z twojej strony. — Reżyser Burkę Dennings, zawsze zadbany, mrużył lewą powiekę, jakby z niedowierzaniem. Z chirurgiczną wprawą oderwał drżącymi palcami wąski pasek papieru z jej scenariusza. — Chyba sobie pozuję — zażartował.

Stali na placu przed budynkiem administracji; dokoła tłoczyli się aktorzy, operatorzy, technicy, statyści, pomocnicy. Tu i ówdzie na trawniku stali gapie, w większości ludzie z pobliskiego kolegium jezuitów. I mnóstwo dzieci.

Znudzony kamerzysta, gdy tylko zobaczył, że Dennings zaczyna żuć, zabrał się do czytania gazety. Od reżysera lekko zalatywało dżinem.

Okropnie się cieszę, że ktoś dał ci do przeczytania scenariusz.

Był szczupłym, dobiegającym pięćdziesiątki, dość wątłym mężczyzną o przebiegłej twarzy. Mówił bardzo starannie z czarującym brytyjskim akcentem, tak wytwornym i wyszukanym, że w jego ustach nawet najokropniejsze przekleństwa brzmiały elegancko. Kiedy pił, był zwykle o krok od wywołania skandalu, sam jednak zawsze zachowywał zimną krew.

— No, powiedz mi dziecinko, o co chodzi? Co nie gra?

Nie odpowiadała jej scena, w której dziekan wydziału zwracał się do studentów, chcąc powstrzymać ich od wywołania rozruchów. Chris miała wbiec na schody budynku, strącić dziekanowi z głowy biret i wskazując palcem na budynek uczelni zawołać: „Rozwalmy to!"

— Przecież to nie ma sensu — powiedziała Chris.

— Ależ jest całkiem zrozumiałe — zełgał Dennings.

— Po jaką cholerę oni mają burzyć budynek. Burke? Po co?

— Podpuszczasz mnie?

— Nie, tylko pytam: po co?

— Bo on tam stoi, kochanie!

— W scenariuszu?

— Nie, na ziemi!

— To nie ma sensu. Burkę. Ona nie mogłaby tak postąpić.

— Mogłaby.

— Nie, nie mogłaby.

— No to może zaskarżymy pisarza? Zdaje się, że jest w Paryżu!

— Ukrywa się?

— Nie. Pieprzy się!

Wypowiedział te słowa z nienaganną dykcją. Jego lisie oczka błyskały figlarnie niby szkiełka rozety ujętej w gotycki łuk twarzy. Chris śmiejąc się oparła głowę na jego ramieniu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin