WSPOMNIENIA
Władysław W. KULSKI
PAMIĘTNIK B. POLSKIEGO DYPLOMATY (l)
W grudniu 1927 roku ukończyłem wyższe studia, zaczęte naWydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, które po otrzy-maniu dyplomu magistra prawa kontynuowałem przez dwa lataw Paryskiej Szkole Prawa, gdzie nadano mi tytuł doktora prawa.Moja teza doktorska na temat bezpieczeństwa międzynarodowegow świetle Paktu Ligi Narodów wskazywała na me zaintereso-wanie sprawami międzynarodowymi. Nic zatem dziwnego, żezaraz starałem się wejść do Ministerstwa Spraw Zagranicznych.Po upływie krótkiego czasu moje starania zostały uwieńczonesukcesem: zostałem przyjęty w czerwcu 1928 roku do M.S.Z.August Zaleski był wtedy ministrem, a późniejszy Ambasadorw Berlinie, Alfred Wysocki, wiceministrem. Zaleski był czło-wiekiem opanowanym, dobrze znającym Zachodnią Europę, włą-cznie z Anglią, gdzie za młodych lat studiował, i w pełni zasłu-giwał na miano gentleman'a, jakim go określił Sir Austin Cham-berlain, ówczesny Brytyjski Sekretarz Stanu Spraw Zagranicznych.
Polska służba zagraniczna w 1928 roku miała za sobą zaledwiedziesięć lat. Starsi urzędnicy albo wyszli z austriackiej szkołydyplomatyczno-konsularnej, albo zdobyli doświadczenie w czasiePierwszej Wojny Światowej, pracując w różnych organizacjach,broniących spraw polskich w stolicach świata, w szczególnościw Paryżu. Nieproporcjonalnie wysoki odsetek stanowili arysto-kraci z powodu ich znajomości języków obcych i często wykształ-cenia poza granicami kraju. Wśród nas, młodego narybku, prze-
ważali wtedy urzędnicy, którzy bodaj jakiś czas studiowali zagranicą. Biorąc pod uwagę brak tradycji polskiej służby zagra-nicznej, trzeba powiedzieć, że na ogół poziom tej służby nie byłniższy, niż w zachodnich państwach. Doświadczenie szybkozastępowało brak tradycji zawodowej.
Dostałem mój pierwszy przydział do Wydziału OrganizacjiMiędzynarodowych, który zajmował się przede wszystkim spra-wami Ligi Narodów i stosunkami z Watykanem. Adam Tar-nowski, późniejszy minister w Sofii, był naczelnikiem Wydziału,a Władysław Sokołowski, jego zastępcą. Wśród kolegów chciał-bym wspomnieć kilku, z którymi łączyły mnie więzy przyjaźni.Jednym z nich był Stanisław Dygat, potomek powstańca 63-goroku, który wyemigrował był do Francji. Stąd Stanisław i jegobrat Antoni, architekt, wrócili do Polski i nabyli obywatelstwopolskie dopiero w 1921 roku. Ponieważ językiem dyplomatycz-nym M.S.Z. był francuski, więc nasze elaboraty były poprawianeprzez zawsze pomocnego Dygata. Drugim miłym kolegą w tymczasie był Kazimierz Trębicki, wtedy młody praktykant, przygo-towujący się do wstępnych egzaminów, które obowiązywały aspi-rantów do M.S.Z. Sokołowski, szczerze dbający o urzędnikówWydziału, często zaglądał do naszego pokoju z oknami wycho-dzącymi na ulicę Wierzbową, i przypominał Trębickiemu o czeka-jących go egzaminach. Po jego wyjściu Trębicki, poirytowanytymi napominaniami, mówił: „Przecież tylko o tym ciągle myślę".Częstym gościem w naszym pokoju był Strzembosz, referentspraw watykańskich. Był endekiem i został później usunięty zesłużby przez Becka, choć znał na wylot sprawy Stolicy Apostol-skiej. Nie był to jeden wypadek „czystek" Becka, który pozbywałsię przeciwników politycznych Marszałka Piłsudskiego.
W początkowych latach trzydziestych, kiedy Marszałek Piłsud-ski zaczął prześladować opozycję i kiedy mój szwagier NorbertBarlicki, jeden z przywódców Polskiej Partii Socjalistycznej,znalazł się w więzieniu Brzeskim razem z wieloma innymi prze-ciwnikami Marszałka, straciłem poprzednią sympatię dla tegoprzedwojennego i wojennego bojownika za niepodległość Polski.Piszę o tym w tym miejscu, bo ten epizod w mym życiu łączysię z osobą Sokołowskiego. Pisywałem w tym czasie anonimoweartykuły o polityce zagranicznej do Robotnika i Tygodnia, którybył wydawany przez Thugutta, jednego z przywódców Wyzwo-lenia. Pewnego dnia siedziałem w gabinecie Sokołowskiego.Wtem zadzwonił telefon. Usłyszałem głos Drymmera — okai ucha Becka — który mówił dość głośno tak, że mogłem przy-słuchiwać się rozmowie. Drymmer pytał o mnie, podejrzewał,że coś broiłem, ale nie miał na to dowodów. Sokołowski w całej
swej niewinności uspokoił Drymmera, zapewniając, że jestemlojalnym urzędnikiem, który nie odważyłby się na akcję opozy-cyjną. Na tym sprawa zakończyła się.
Piłsudski miał nie tylko polityczną, ale także osobistą niechęćdo Barlickiego. W okresie Rewolucji Piątego Roku obaj spotkalisię w Sosnowcu i nie zapałali wzajemną sympatią. W 1920 roku,kiedy wojska bolszewickie stały przed murami Warszawy, odby-wało się posiedzenie Rady Obrony Państwa, na którym to posie-dzeniu przewodniczył Piłsudski i w którym brali udział przy-wódcy wszystkich partii. Obradowali nad treścią odezwy dowojska. Piłsudski powiedział, że trzeba wziąć za wzór odezwyNapoleona. Na to mój szwagier zauważył: „Ale tu nie ma Napo-leona". Piłsudski takich rzeczy nie przebaczał.
W kilka miesięcy po mianowaniu mnie urzędnikiem M.S.Z.zostałem w czerwcu 1928 roku przydzielony do delegacji pol-skiej, udającej się na sesję Przygotowawczej Komisji do Konfe-rencji Rozbrojeniowej. To pierwsze zetknięcie się w Genewiez rzeczywistością międzynarodową pozwoliło mi pozbyć się mło-dzieńczego idealizmu. Mogłem przekonać się, że delegaci państwkierowali się wyłącznie interesami narodowymi, a tylko pokrywalito szumną frazeologią o przywiązaniu ich rządów do wspaniałychzasad moralnych.
Franciszek Sokal był wtedy stałym polskim delegatem doLigi i w tym charakterze stał na czele delegacji do KomisjiPrzygotowawczej. Był on ogólnie szanowany przez innych dele-gatów do Komisji i przez Sekretariat Ligi. Przewyższał inteli-gencją i poczuciem taktu swych następców, Edwarda Raczyńskiegoi Tytusa Komarnickiego.
W czasie sesji Komisji Przygotowaczej w czerwcu 1928 rokubyłem świadkiem zabawnej sceny. Nasz delegat Sokal ofiarowałw pewnym momencie papierosa Maksymowi Litwinowowi, przed-stawicielowi sowieckiemu, który wziął dwa papierosy, mówiąc,że drugi bierze w imieniu Sowieckiej Republiki Ukraińskiej.Była to aluzja do federacyjnych ambicji Marszałka Piłsudskiego,które spaliły na panewce w 1920 roku. Sokal i Litwinów siedzieliobok siebie, ponieważ tak zrządził protokół alfabetyczny. ZaLitwinowem siedziała jego żona, Angielka, która mu pomagaław angielskim. Na dzień 1-go Maja zawsze miała na sobie czer-wony sweter, jako symbol swoich przekonań politycznych. Litwi-nów często mówił, że jego rząd uprawiał politykę realistyczną.Przypomniałem sobie jego słowa we wrześniu 1939 roku, kiedySowiety wspólnie z Niemcami podzieliły Polskę między sobą.Stalin był realistą. Wolał neutralność i połowę Polski oraz kraje
bałtyckie, ofiarowane przez Hitlera, od przymierza z Anglią i Fran-cją, które nic nie ofiarowywały za udział w wojnie z Niemcami,która mogła się skończyć klęską Rosji.
Pierwsze lata, spędzone w moim Wydziale, pozwoliły mizaznajomić się ze sprawami międzynarodowymi, ponieważ Gene-wa była ośrodkiem polityki europejskiej. Nie miała wprawdziewpływu na inne sprawy, jak np. azjatyckie i południowo-amery-kańskie pomimo, że Japonia, Chiny i kraje łacińsko-amerykańskie były członkami Ligi. Ale co Liga mogła zdziałać na tamtychkontynentach wobec nieobecności Stanów Zjednoczonych? Wiel-kie mocarstwa europejskie były reprezentowane: Anglia i Francjado końca istnienia Ligi, Niemcy od 1926 roku aż do objęciawładzy przez Hitlera, a Włochy jeszcze jakiś czas po wybuchuwojny z Abisynią. Rosja sowiecka weszła do Ligi w 1934 rokupo opuszczeniu jej przez Niemcy hitlerowskie.
Liga była dla Polski ważnym terenem dyplomatycznym, po-nieważ jej kompetencja rozciągała się na sprawy mniejszościowei gdańskie. Ponadto Polska była zainteresowana głównie politykąeuropejską.
W pierwszych latach mego przydziału do wyżej wzmianko-wanego Wydziału miałem dwa razy wgląd w dyplomację waty-kańską. Raz chodziło o artykuł kodeksu karnego, który to kodeksbył wtedy projektowany przez Polską Komisję Kodyfikacyjną.Artykuł ten zabraniał sztucznego poronienia pod karą więzienia.Jedyny wyjątek był dozwolony w wypadku, kiedy usunięcie płoduratowało życie matki. Nuncjusz papielski (nie pamiętam, czyto był jeszcze Monsignor Achilles Ratti, późniejszy PapieżPius XI) zaprotestował w imieniu doktryny katolickiej, wedlektórej nieochrzczony płód byłby skazany na wieczne zesłanie dootchłani, tzw. limbo. Lepiej zatem było poświęcić życie ochrzczo-nej matki, dla której wrota nieba były otwarte. Protest nuncju-sza nie zaważył na obradach i decyzji Komisji.
Innym razern, w 1929 roku, byłem zaintrygowany pogłoskamiw prasie zachodnioeuropejskiej o tajnych rokowaniach międzyStolicą Apostolską i Mussolinim. Jak wiadomo, stosunki zostałyzerwane między Watykanem i Włochami w 1870 roku po zajęciuprzez wojska włoskie państwa papieskiego, włącznie z Rzymem.Ówczesny Papież ogłosił się więźniem Watykanu. Przeczytawszyte pogłoski, zaalarmowałem naszego referenta od spraw watykań-skich, Strzembosza, który zaraz wysłał depeszę do WładysławaSkrzyńskiego, Ambasadora przy Watykanie. Zgodnie z tą instruk-cją. Skrzyński udał się do Watykanu, żeby zaindagować Sekre-tarza Stanu, Kardynała Gasparri. Spotkał Kardynała wychodzą-cego właśnie z watykańskiej bramy. Kardynał był ubrany bardzo
uroczyście. Na zapytanie, czy jest jakaś prawda w pogłoskachprasowych, odpowiedział, że może obaj ujrzą rę szczęśliwą chwilępogodzenia się Stolicy Apostolskiej z Rządem Włoskim, kiedyjuż będą w niebie. Ta odpowiedź Kardynała doszła do M.S.Z.nazajutrz, to jest tegoż dnia, kiedy dzienniki doniosły o podpisa-niu poprzedniego dnia przez Kardynała Gasparri i Mussoliniegotzw. układów laterańskich, które położyły kres sporowi i pozwo-liły na nawiązanie stosunków dyplomatycznych między obu Rzy-mami, na stworzenie państwa Watykańskiego, i podpisanie kon-kordatu, gwarantującego prawa kościoła -włoskiego, Kardynało tyle nic minął się z prawdą, że obaj, on i Ambasador, byliw podeszłym wieku j mogli przenieść się do wieczności w ciągutej godziny, która dzieliła ich spotkanie od podpisania układów.
Po raz trzeci i już osobiście zetknąłem się z Watykanemo wiele później, bo w 1951 roku, to jest w kilka lat po osiedle-niu się w Stanach Zjednoczonych. Mój przyjaciel i były współ-pracownik w Wydziale Prawnym M.S.Z. w latach 1936-39, kiedybyłem naczelnikiem tego Wydziału, Kazimierz Swarcenberg-Czerny, napisał do mnie prosząc o zebranie używanych podręcz-ników w amerykańskich katolickich uniwersytetach i college'ach.Wiedział, że takich katolickich wyższych uczelni było w Stanachwiele. Wykładał on wtedy prawo międzynarodowe na Katolic-kim Uniwersytecie w Lublinie, jedynym takim uniwersytecie wkrajach komunistycznych. Biblioteka w Lublinie została bardzozdekompletowana w czasie niemieckiej okupacji.
Wydawało się zarówno jemu, jak i mnie, że sprawę da sięzałatwić szybko. Moją pierwszą myślą było zwrócić się do Kar-dynała new-yorskiego Spellmana. Kardynał odpowiedział grzecz-nie, ale odmówił pomocy, bo, jak napisał, zajmował się wtedypomocą dla katolików na Malcie i nie miał czasu na inne akcjecharytatywne poza Oceanem. Nie pozostało mi nic innego jakapelować o pomoc dla Lubelskiego Uniwersytetu Katolickiegodo samej Stolicy Apostolskiej, która, miałem nadzieję, załatwitę niezbyt trudną sprawę przez swe kontakty z uczelniami kato-lickimi w Zachodniej Europie. Odpowiedź nadeszła od Monsi-gnora Montini, który wtedy wspólnie z Monsignorem Tardinipełnił funkcje Sekretarza Stanu. (Papież Pius XII nie chciał miećSekretarza Stanu, rezerwując sobie kierowanie polityką zagranicznąStolicy Apostolskiej). Monsignor Montini odpisał, że jako miesz-kaniec Stanów, powinienem zwrócić się do Kardynała Spellmana.Jedyny rezultat mych bezowocnych starań w tym błędnym kolekościelnej biurokracji był list Monsignora Montiniego - obecniePapieża Pawła VI-go — który przechowuję na pamiątkę w myrnosobistym archiwum.
Oczywiście nie napisałem o tych mych perypetiach do Szwarcenberga-Czernego, żeby go nie przygnębić brakiem zainteresowania dla Uniwersytetu Katolickiego ze strony hierarchii amerykańskiej i Stolicy Apostolskiej. Wolałem, żeby myślał, że to ja zlekceważyłem jego prośbę.
Moja działalność urzędowa była w latach 1929-1935 związana z Ligą Narodów bądź jako członka polskich delegacji, bądź póź-niej jako Pierwszego Sekretarza, a następnie jako Radcy StałejPolskiej Delegacji do Ligi. Niedługo po rozpoczęciu lej działal-ności zacząłem cieszyć się w środowisku genewskim reputacjązdolnego prawnika, który często potrafił podsunąć kompromisowąformułę i tak zakończyć spory. Nieraz spotykałem w GenewieJules Basdevant, mojego byłego profesora w Paryżu. Mimo tego,że ja byłem przedtem jego uczniem i mimo dużej różnicy wieku,łączył nas w Genewie stosunek koleżeńskiej przyjaźni. Pewnegorazu w 1931 roku przechadzaliśmy się po korytarzach Ligi. Bas-devant zagadnął mnie o sprawę tzw. Korytarza Polskiego (Pomo-rza), którego istnienie było kością niezgody między Polską iNiemcami. Francja starała się od 1924 roku nawiązać przyjaznestosunki z Niemcami — w razie konieczności kosztem Polski.Nic więc dziwnego, że Basdevant, wówczas Radca Prawny fran-cuskiego M.S.Z., zwierzył się mnie z intencji swego rządu pośred-niczenia między Warszawą i Berlinem w sprawie odstąpieniaNiemcom Pomorza. Odpowiedziałem mu, że jeżeli Polska nosi-łaby się z taką myślą, czego nie zamierzała zrobić, to obyłaby siębez pośredników. Ten incydent utwierdził mnie w przekonaniuo małej wartości przymierza francuskiego. Mimo to podtrzymy-wałem dobre stosunki z delegatami francuskimi w Genewie, trzy-mając się zasady, że różnice poglądów i interesów nie powinnybyć przeszkodą w kontaktach dyplomatycznych.
Zwykle reprezentowałem Polskę na posiedzeniach KomisjiPrawniczej Zgromadzenia Ligi. Raz tylko musiałem z jakiegośpowodu zastąpić polskiego delegata na Komisji, która zajmowałasię sprawami Mandatów. Właśnie wtedy toczyła się dyskusja natemat angielskiego Mandatu nad Palestyną. Zgodnie z instrukcjąwygłosiłem przemówienie, domagające się wyższej kwoty dla imi-grantów żydowskich. Delegacja angielska była ze mnie bardzoniezadowolona. Natomiast Nachum Goldmann, który przysłu-chiwał się debatom zajmując miejsce wśród publiczności, i którybył przedstawicielem syjonistycznym w Genewie, podziękował mibardzo serdecznie, zapewniając, że moje nazwisko będzie zapisanedo syjonistycznej księgi pamiątkowej.
W roku 1932 zebrała się Konferencja Rozbrojeniowa, którejgłównym problemem politycznym była albo zgoda zachodnia na
zwolnienie Niemiec z ograniczeń z ilości i jakości ich sił zbroj-nych, narzuconych im w Traktacie Wersalskim, albo redukcjazbrojeń angielskich i francuskich. Wobec tego, że trzy te państwanie doszły do porozumienia, Konferencja spaliła na panewcew 1933 roku. Hitler wycofał Niemcy z Konferencji Rozbroje-niowej i z Ligi Narodów.
Tytus Komarnicki był sekretarzem generalnym polskiej dele-gacji do Konferencji, a ja jego zastępcą. Konferencja dała miokazję do autorstwa dwóch dokumentów międzynarodowych.Pierwszym było memorandum o rozbrojeniu moralnym, jako wa-runku rozbrojenia orężnego. To memorandum domagało się za-przestania propagandy, uderzającej w interesy innego państwa.Jak łatwo się domyślić, chodziło mi o niemiecką propagandęrewizjonistyczną. To przeze mnie opracowane memorandum zos-tało złożone przez Mariana Szumlakowskiego, który był jednymz polskich delegatów. Anglia i Francja, rozumiejąc o co chodziło,przyjęły memorandum niechętnie, bo oba te kraje zamierzały'pomóc Niemcom w odzyskaniu Pomorza i Gdańska. Wobec tegomemorandum poszło do archiwum Konferencji.
Drugim mym „wyczynem" było opracowanie wspólnie z dele-gacją sowiecką definicji agresora, która została przedłożona Kon-ferencji, ale bez skutku wobec opozycji angielsko-francuskiej.Jednak na tym sprawa się nie zakończyła.
Wobec złych stosunków w 1933 roku zarówno polskich jaki sowieckich z Niemcami, w których Hitler doszedł do władzyi położył koniec polityce współpracy z Moskwą i którego politykiwobec Polski jeszcze nie można było domyślić się w 1933 roku,rok ten stał się krótkotrwałym okresem ocieplenia się stosunkówmiędzy Warszawą i Moskwą. Stąd nie było przeszkody w mojejwspółpracy z radcą prawnym delegacji sowieckiej do KonferencjiRozbrojeniowej, Laszkiewiczem. Był to kulturalny i sympatycznyczłowiek, który pełnił te same funkcje prawne już w carskimM.S.Z. i został zatrzymany w służbie po Rewolucji Paździer-nikowej. Obie delegacje miały na oku możliwą agresję niemiecką.Laszkiewicz i ja bez trudu opracowaliśmy definicję agresji. Tadefinicja głosiła, że za agresora będzie uważane to państwo, którewypowie wojnę innemu państwu, albo które wtargnie na jegoterytorium bez wypowiedzenia wojny, albo które zaatakuje siłyzbrojne innego państwa, albo będzie blokować wybrzeża innegopaństwa, albo wreszcie będzie pozwalać uzbrojonym bandom naprzekraczanie granicy innego państwa. Ponadto, definicja doda-wała, że żadne powody polityczne nie mogą usprawiedliwićagresji.
Odrzucenie tej definicji przez Anglię i Francję i wobec tego
brak widoku na przyjęcie jej przez Konfetencję Rozbrojeniową...
granikos334ac