Worcell Henryk
ZDARZENIA W MROKU
DOWCIP KAPITANA KIRALYI
Wartownik Fantoma ocknął się nagle, podniósł z ziemi przewrócony karabin i zachłannie rozejrzał się po posterunku.
Przed nim, w odległości kilkudziesięciu metrów, stały dwa masywne budynki — magazyny uprzęży; w jednym z górnych okienek, na brudnej, zapajęczonej szybie załamywał się blask księżyca. Tam, w tych budynkach, nic się nie działo — czarne lufciki milcząco patrzyły w pola, ciężkie, żelazne drzwi zamknięte były na kłódki i zaplombowane. W przeciwnym kierunku, za grubym pniem drzewa,
o który się przed chwilą opierał, daleko na północy mrugały nikłe światełka miasta Szantorgen — dolatywało stamtąd swarliwe szczekanie psów i głuche, jakby podziemne dudnienie. Z pól zalanych mętną poświatą wypełzał leniwie długi wąż gościńca, na którym piasek prażony od kilku tygodni słońcem i mielony tysiącem żołnierskich butów stał się miałki i szary jak popiół. Gościniec ten ocierał się zakrętem o magazyny uprzęży i eskortowany przez dwa rzędy wychudłych topól ginął między zabudowaniami garnizonu Bia Togary. Tam wartownik Fantoma uchwycił pierwszym spojrzeniem szarą plamę poruszającą się wśród drzew, ale im dłużej patrzył, tym mniej widział — plama rozlała się w zwodniczej poświacie jak plazma w mętnej wodzie. „Przywidziało mi się” — pomyślał. Przewiesił karabin przez ramię i ruszył ku budynkom. Dręczyło go niejasne poczucie niebezpieczeństwa: „Spałem, a tu ktoś był”. Przechodząc kolo magazynów mimo woli sprawdzał kłódki i plomby, czego nigdy, odkąd bywał na tym posterunku, nie robił. Nerwowo spoglądał w zakratowane otwory, odwracał się gwałtownie za siebie, a narożniki budynków okrążał z daleka, jak gdyby za tymi narożnikami coś na niego czyhało. Cisza panująca w magazynach i na pustym gościńcu drażniła go — bał się tej ciszy i z utęsknieniem spoglądał w stronę koszar, skąd według jego obliczeń — uwzględniając kilkanaście minut drzemki — za pół godziny powinna nadejść zmiana wfcrty.
Stanął pod drzewem, twarzą zwrócony w stronę Szantorgen. Zda- ell, Dzieła wybrane t. U — Opowiadania
wało mu się, że czerwone i żółte światełka mrugają za wysoko, jakby w niewidzialnych wieżach nad miastem. Natomiast szczekanie psów wydało mu się zbyt bliskie, jak gdyby pochodziło nie z Szantorgen, lecz z pól zatopionych księżycem.
Naraz drgnął i odruchowo sięgnął do kolby karabinu. Przed nim, w odległości kilkudziesięciu metrów, jakaś wysoka postać zataczała się po gościńcu dążąc ku Bia Togary — ukazała się tam nagle niby szary chybotliwy płomień gotów w każdej chwili zniknąć. Nie zniknął jednak. Miotając się na wszystkie strony i wzniecając tumany kurzu sunął ku magazynom. Nagle utknął butami w piasku, przechylił się w tył, podniósł rękę wysoko i zawołał jakby do księżyca:
— Hej, wartowniku!
Teraz dopiero Fantoma poznał porucznika Metzenzefy, jednego z największych hulaków garnizonu. „Pewnie wraca z nocnej pohulanki w Szantorgen” — pomyślał i uspokojony wyszedł spod drzewa.
— Jestem, panie poruczniku!
— Hej, wartownik! Nie widzieliście kapitana Kiralyi?
Fantoma milczał. „Bardzo możliwe, że jakiś kapitan Kiralyi przechodził tędy, mogło się to stać podczas mojej drzemki”.
Porucznik Metzenzefy pochylił się do przodu i najwidoczniej w •celu odzyskania równowagi wykonał dwa nieudolne skoki.
— Hej! Wartownik!! — krzyknął tak głośno, jak gdyby chciał zbudzić cały garnizon. — Nie szedł tędy kapitan Kiralyi?!'
— Nie, panie poruczniku, nie widziałem.
Metzenzefy machnął' ręką, zatoczył się w bok i ruszył ku Bia Togary, jego chude nogi obute w sztylpy uginały się w kolanach i zarywały stopami w pyle gościńca. Fantoma odprowadził go wzrokiem do cienia pierwszej topoli, po czym niedbale poprawił karabin i wolnym krokiem oddalił się ku magazynom.
Psy w Szantorgen przestały ujadać, natomiast gdzieś daleko, może z Bało albo z Dezsony, niosło się przez pola potężne szczekanie brytana. Robiło się parno, wartownik Fantoma rozpiął kołnierz kurtki i przerzucił karabin na lewe ramię, gdy na gościńcu od strony miasta wyłoniła się nowa postać, mniejsza od poprzedniej, ale równie zataczająca się jak tamta. Postać ta zbliżywszy się do posterunku szeroko rozstawiła nogi na środku gościńca — metalowe guzy iskrzyły się na uniformie.
— Hej, wartownik!
Fantoma rozpoznał w pijanym majora Holvay.
— Jestem, panie majorze! — odkrzyknął.
— Aha... A nie widzieliście kapitana Kiralyi?
— Nie, panie majorze, widziałem tylko pana porucznika Metzenzefy, poszedł tam, do koszar.
— Ki diabli... Gdzie on zginął?! To wariat, wariat... — Pijany
major zawrócił w stronę Szantorgen, ale uszedłszy kilkanaście kro
ków rozmyślił się, wykonał gwałtowny zwrot w tył i kreśląc butami zygzaki w piasku,- ruszył ku Bia Togary.
Zjawienie się drugiego oficera o tej porze zaniepokoiło Fanto- mę — przypomniało mu bowiem ową szarą plamę, którą był dostrzegł między cieniami drzew wkrótce po ocknięciu się z drzemki. „Może to był kapitan Kiralyi? Ale właściwie, kto to jest kapitan Ki- ralyi?” — wartownik Fantoma nigdy o nim nie słyszał. „Może takiego w ogóle nie ma w naszym garnizonie?” — Chyba że to jest ten nowo przybyły oficer, którego wczoraj widział na ujeżdżalni w chwili, gdy doprowadzony do wściekłości złą jazdą rekrutów, rzucił bat na ziemię i zaczął go tratować butami, klnąc przy tym i miotając gniewne spojrzenia znad wąsów przekreślających płową rysą jego rozpaloną do czerwoności twarz; były to objawy gniewu tak groteskowe,- że już przestały być straszne — rekruci odwracali głowy i tłumili śmiech. „Ciekaw jestem, czy on zdawał sobie sprawę, do jakiego stopnia jest śmieszny w swym gniewie? Jeżeli tak, to jest on niebezpieczny” — Fantoma wyczuwał niejasno, że nic tak nie deprawuje człowieka jak poczucie własnej bezsilności. „Nie chciałbym się z nim zetknąć. Nie, kapitan Kiralyi nie przechodził tędy”. Fantoma spojrzał jeszcze raz w stronę garnizonu, śląc uporczywe, nakazujące myśli ku żołnierzom spoczywającym na deskach wartowni, gdzieś- tam za grubą zasłoną ciemności i drzew: „Wstańcie — już dwunasta!”
Robiło się coraz parniej, za godzinę nad tą okolicą rozpęta się burza; nie nadciągnie z daleka — ona już dyszała tu, uwięziona między rozgrzaną ziemią a lodowatą pustką górnych rejonów, tętniła w tkankach roślinnych i w ciele wartownika Fantomy.
Nie chciał już okrążać budynków, bo tam ponury cień przysłaniał wybujałe liście łopuchu i wielkie kamienie porozrzucane w trawie. Przyszła mu niedorzeczna myśl: podnieść kamień, rzucić go w okienko magazynu i krzyknąć: „Kto tam!”, potem skierować karabin w pole i strzelić na postrach — zapełnić ciszę hukiem, zniweczyć istnienie czegoś, co nie istnieje, a mimo to budzi grozę. Wiedział, że- tego nie zrobi, schylił się jednak, by podnieść kamień.
Nagle wyprostował się i stężał — przed nim oto, na gościńcu, jakaś mała, pokraczna postać tkwiła w miejscu, chwiejąc się sztywno na boki, blask księżyca migotał na jej wypolerowanych sztylpach. „Czyżby kapitan Kiralyi? Czego on tu chce, skąd się wziął tak nagle? Może zawołać. Kto tam!”
Mały człowieczek, prosty jak pionek, przesunął się ruchem konika szachowego na skraj gościńca i stanął nad rowem — Fantomie- zdawało się, że stworzenie to ma tylko jedną grubą nogę podkutą rolkami.
— Halo! Wartownik!
„Nie, to nie kapitan Kiralyi, to jakiś..." — pomyślał Fantoma
s*
i odkrzyknął: — Jestem! Jestem, panie poruczniku — dodał ujrzawszy jedną gwiazdkę na kołnierzu oficera.
— Wartownik, widzieliście kapitana Kiralyi?
— Nie, panie poruczniku!
— A major Holvay przechodził tędy?
— Tak, panie poruczniku, dziesięć minut temu.
— A Kiralyi nie?
Fantoma nie odpowiedział. Tknięty nagłą myślą, odryglował zamek karabinu i zajrzał do komory nabojowej. Była pusta — nabój, który w niej tkwił przed dwiema godzinami, gdzieś zniknął. I nagle wszystko wydało mu się zrozumiałe: Kiralyi wyciągnął mu nabój z karabinu.
— Panie poruczniku! — krzyknął za oddalającym się ku Bia To- gary oficerem — kapitan Kiralyi przechodził tędy! Na pewno przechodził! Pół godziny temu!
Wyjął nabój z ładownicy, wsunął go do komory nabojowej i zaryglował zamek. Przerzuciwszy karabin przez ramię, spojrzał w stronę garnizonu; tam na gościńcu między drzewami poruszały się jakieś cienie — zbliżała się zmiana warty.
A w koszarach wartownicy nie czekając na powrót trzeciej zmiany ułożyli się pokotem na tapczanach i zasnęli. Dowódca warty, kapral Kordas, siedział przy stole i sennym wzrokiem patrzył przez otwarte okno na pusty, oświetlony księżycem plac przed dowództwem pułku. Tyle razy pełnił służbę wartowniczą i tak często przesiadywał na wartowni, że już zatracił poczucie ważności i odpowiedzialności swego stanowiska. Tu bowiem nic nadzwyczajnego nie mogło się dziać. Oficer inspekcyjny był o godzinie jedenastej i poszedł. Aresztanci spali w celach zamkniętych na dwa spusty. Słychać było oddechy śpiących wartowników, nudne bzykanie komarów i jednostajne hałasowanie rozluźnionych sprężyn w starym budziku — dochodziła dwunasta. Nudziło się Kordasowi w koszarach, nudziło mu się jak wszystkim oficerom, którzy zapijali nudę w Szantorgen. Chciało mu się spać, postanowił jednak zaczekać jeszcze parę minut, wiedział, że za chwilę wartownicy wrócą z posterunków, złożą karabiny na stojakach, zapalą papierosy, pomamroczą, pohałasują trochę i zmorzeni snem zaczną „czuwać” w pozycjach siedzących wokoło stołu — znów cicho się zrobi, budzik będzie tykotał raz głośno, raz szeptem, księżyc zacznie urągać osmolonej lampie naftowej, co kopci pod sufitem.
Znudzony oczekiwaniem wartowników, sięgnął po książkę wartowniczą. Znał ją na pamięć. Oto ostatnia stronica z datą dnia dzisiejszego. U góry nazwiska: oficera inspekcyjnego, dowódcy warty i rozprowadzającego; poniżej nazwiska aresztantów, a przy każdym nazwisku rodzaj kary i data jej rozpoczęcia. Dalej spis inwentarza:
dwa tapczany, dwie ławki, stół, stojak na karabiny, lampa, klucze od cel aresztanckich i tym podobne rzeczy — to wszystko, co było przed rokiem, było i teraz, nic nie brakowało. Następnie posterunki: I) Dowództwo pułku, II) Brama główna, III) Działownia... — ostatni: Magazyn uprzęży. Przy każdym posterunku nazwiska trzech wartowników — w ostatniej trójce: Pal, Ferenkoczy, Fantoma. Wreszcie coś interesującego. „Ważne zajścia podczas służby wartowniczej”. Kapral Kordas zaczął odwracać kartki wstecz i z coraz większym niezadowoleniem czytał: Bez zajść! Bez zajść! Bez zajść! — tak aż do ostatniej stronicy, na której również było nieodzowne: Bez zajść! I prawdopodobnie od początku do końca istnienia garnizonu Bia Togary na każdej stronicy książki wartowniczej było i będzie pisane: Bez zajść! — z gniewnym i jakby domagającym się sensacji wykrzyknikiem.
Więc żeby jutro przy zmianie warty nie myśleć o tej drobnostce, kapral Kordas wyjął ołówek i również w odpowiedniej rubryce zaznaczył gniewnie: Bez zajść!
Ale właściwie, kto jutro będzie miał służbę inspekcyjną? Spojrzał na następną stronę i ze zdziwieniem odczytał: kapitan Kiralyi. „Ach tak — przypomniał sobie — to jest ten, który onegdaj przybył do pułku”. O nim to właśnie wczoraj mówiono tajemniczo w baterii. Podobno zastrzelił góralkę w Karpatach. Miało się to stać podczas manewrów wiosennych w Strbnicy. Kobieta rozżalona szkodą wyrządzoną jej przez żołnierzy plądrujących po wsi udała się ze skargą do dowódcy pułku. Nie uzyskawszy odszkodowania wyszła na pole i jęła obelżywie pomstować na wojsko, na oficerów, na cesarza, a zwłaszcza na znienawidzonych Węgrów. Kapitan Kiralyi nie namyślając się długo strzelił do niej z pistoletu i zranił ją śmiertelnie. Tyle wiedział Kordas o kapitanie Kiralyi, sam zresztą nie miał jeszcze sposobności zetknąć się z nim służbowo i wcale sobie tego nie życzył. „Jak to dobrze — pomyślał — że jutro nie mam służby wartowniczej”.
Zamknął książkę, podparł głowę dłonią i zmęczonym wzrokiem wpatrzył się w tynkowany poświatą gmach dowództwa pułku. Za jego plecami wartownicy oddychali ciężko, co chwilę' któryś z nich mamrotał coś przez sen lub przewracał się na tapczanie, jak gdyby nie był przyzwyczajony do leżenia na gołych deskach. Kordasowi było duszno, rozpiął kołnierz i stwierdził, że dłonie i szyja są wilgotne od potu — burza pęczniała w Bia Togary, rosła tajemnie, nabrzmiewała stopniowo siłą potrzebną do zerwania krępujących ją więzów.
Kordas przymknął oczy. Był pewny, że za chwilę wartownicy wrócą z posterunków, wtedy ciężkie ich buty zadudnią na ganku i zbudzą go z drzemki.
W zdarzeniu, jakie zaszło w następnych minutach, on jako do-
\vódca warty odegrał rolę znikomą, ograniczającą się do wypowiedzenia jednego słowa: „Strzelaj!” Zresztą słowo to wypowiedział wbrew woli, jak gdyby to wszystko, co się działo w ciągu trzech minut na wartowni, było marzeniem sennym, za które przecież nie mógł być odpowiedzialny.
W którejś chwili otworzył oczy, spojrzał poza siebie i zerwał się na równe nogi.
Pośrodku wartowni stał kapitan Kiralyi.
Nogi jego małe, obute w sztylpy, rozstawione były szeroko, ręce założone w tył, górna część ciała pochylona do przodu, czapka nasunięta zawadiacko na prawe oko, wąsy nastroszone, przekreślające na ukos policzki wydęte i upstrzone piegami.
Stał tak przez parę sekund i milczał — prawe oko skryło się pod daszkiem czapki, wskutek czego lewe nabrało złowrogiego wyrazu. Nim kapral Kordas zdołał się odezwać, Kiralyi przyłożył palec do ust i syknął ostrzegawczo:
— Pssst...
Mimo to wartownicy zaczęli się budzić — pojedynczo, po dwóch dźwigali się z tapczanów i na widok nieznajomego oficera odchodzili w kąt wartowni. Równocześnie na ganku zadudniły artyleryjskie buty — w drzwiach ukazał się bombardier, za nim wartownicy z karabinami niedbale przewieszonymi przez ramię.
Kapitan Kiralyi postąpił krok w przód.
— Halo, kanonier! — zawołał, wskazując palcem na Fantomę — Stać! Stać w miejscu! Reszta na bok! Tam!
Powstał rumor, wartownicy stłoczyli się w ciasną gromadę w kącie wartowni — kapral Kordas odruchowo przyłączył się do nich — przy drzwiach pozostał tylko Fantoma z karabinem u nogi.
Wreszcie szurganie butów ustało, szepty ucichły. Kiralyi cofnął się pod ścianę.
— Tak. A teraz wy, kanonier — rzekł, patrząc jednym okiem na Fantomę — strzelajcie do mnie! Zrozumiałeś, co mówię!? — krzyknął niespodziewanie głośno. — Strzelać do mnie!
Zdumione spojrzenia wartowników, kaprala i Fantomy zaczęły się krzyżować, ozwały się szepty urywane, lękliwe — twarz kapitana nabrzmiała krwią, górna warga. uniosła się, odsłaniając drapieżne w swej białości zęby.
— No, co do diabła! — wybuchnął nagle. — Zrozumiano, co mówię'.? Strzelać do mnie! Prosto w czoło! Co!? Stulić pysk! Ani słowa! Kapral! Dlaczego kanonier nie wykonuje rozkazu!? Ja was, durnie, nauczę...
Wprawnym ruchem wyrwał pistolet z futerału — metaliczny połysk zamigotał w powietrzu, czarny otwór lufy zadrgał na wprost twarzy Kordasa. Filigranowe nogi kapitana tratowały podłogę, na
brzmiała twarz zdawała się rosnąć do potwornych rozmiarów, bryzgać krwią i śliną.
— Ja was, durnie, nauczą wykonywać rozkazy! — wrzasnął piskliwie. — Strzelać! Strzelać prosto w czoło! Bo was obu zakatrupią! Was diabli... Liczę do trzech! Raz!
Czarny otwór lufy drgnął wycelowany w twarz Fantomy patrzącego tępym wzrokiem w dowódcę warty — kolba karabinu oderwała się od podłogi i zatrzymała na wysokości kolan. Kiralyi krztusił się, bryzgał śliną, ciało jego drgało, wąsy, policzki, zęby i oczy wyskoczyły jakby ze swoich miejsc tworząc pstrokatą i drgającą miazgę. I wtenczas kapral krzyknął nieprzytomnie:
— Strzelaj!
Kolba natychmiast przylgnęła do policzka Fantomy.
— Dwa! Ani słowa! Pysk zamkn... Gdzie, gdzie durniu! W czoło powiedziałem! Co?
Ale oto w tej chwili Kiralyi zakrztusił się jakby i przestał trząść pistoletem. Oczami nagle osłupiałymi patrzył w otwór lufy, na zblad- łym czole wyrosły mu kropelki potu i jakby po rozpaczliwym namyśle jeszcze raz potrząsnął pistoletem.
— Trzy! — krzyknął, przymykając równocześnie oczy.
Gruchnęło.
Ręce kapitana Kiralyi zatrzepotały, pistolet spadł na podłogę. Bezbarwna | początku plama na czole zaczęła gwałtownie czerwienieć, cieknąć krwią i zalewać oko wyzierające spod daszka czapki — oko szeroko rozwarte, pełne czerwonego zdumienia. Nogi załamały się w kolanach, ciało kapitana osunęło się po ścianie i bezwładnie zwaliło się na podłogę.
Fantoma bezwiednie opuścił karabin do nogi i spojrzał w kąt wartowni, gdzie stali kanonierzy z Kordasem na czele. Nikt się tam nie poruszał — milczano.
Na ustach kapitana obok skurczu piekielnej męki i przerażenia zastygł jakiś chytry, szelmowski uśmiech.
I
Już za swoich czasów rekruckich Stefan Kartuz spostrzegł, że o żonie plutonowego Sudeckiego wie cały pułk. Uświadomił sobie to w chwili, gdy pani Wanda szła wśród zabudowań koszarowych i jakiś młody kapral zasalutował, uśmiechając się do niej w sposób ujmujący i zarazem jakby porozumiewawczy — tak uśmiechają się ludzie, którzy posiadają tajemnicę wspólnych pragnień.
Inaczej zachowywali się podoficerowie starsi i żonaci. W spotkaniach z panią Wandą przybierali wyraz powagi i salutowali jakoś niezdecydowanie, prawdopodobnie woleliby wcale nie salutować. Natomiast, gdy szli całą gfupą, oddawszy jej ukłon wybuchali cichym, rubasznym chichotem, czasem nawet trącali się łokciami i dusili w sobie śmiech, jak to zwykli robić starsi panowie opowiadający sobie pieprzne anegdotki...
Podobnie zachowywali się rekruci, chociaż nie wiedzieli o niej nic więcej ponad to, że jest żoną Sudeckiego i matką małego Zbysia. W związku z tym Kartuz zapamiętał sobie drobne zdarzenie. Było to podczas przerwy w ćwiczeniach. Rekruci chodzili koło armat paląc papierosy, kilku skupiło się koło ogniomistrza Sosika i plutonowego Sudeckiego, by posłuchać opowiadań o manewrach. I oto w pewnej chwili ukazała się pani Wanda. Szła wyprostowana i patrząca przed siebie jak młoda dziedziczka w folwarku, rękami wypychała do przodu kieszenie kurtki, jak gdyby chciała okazać komuś lekceważenie, może nawet pogardę...
Klaryssas