Worcell Henryk - WYSPA STAREJ TEKLI.rtf

(867 KB) Pobierz

Worcell Henryk

WYSPA STAREJ TEKLI

 

 

Od dawien dawna w Podlasiu było głucho i spokojnie. Osada liczyła trzydzieści chałup krytych słomą, zrudziałych od słońca, sczernia­łych od deszczu, a tak starych i zmurszałych, że z daleka wyglądały jak kwoki, które przycupnęły do ziemi i nastroszyły pióra. Rozsiadły się z rzadka na skraju rozległego pastwiska, gęściej natomiast przy wyboistej drodze, na której podczas jesiennych deszczów wozy grzęzły w topielczym błocie. Ogromne mroczne bory półkolem otaczały osadę, zamykając widnokrąg z trzech stron świata. Tylko daleko na wscho­dzie wśród otwartej przestrzeni pól widniało miasteczko Buganów, a właściwie kępa drzew podobna do wyspy, z której wystrzelała spi­czasta wieża kościelna i czerwony dach pałacu dziedzica Dularskiego.

Środkiem pastwiska, między osadą a lasem, płynęła bezimienna rzeczka, której darmo byś szukał na mapach świata. Leniwe jej wo­dy toczyły się wśród tataraku i sitowia, miejscami tworzyły rozlewiska pokryte kożuchem kwitnących wodorostów i ocienione gęstwą olszyn. Gdzie indziej płynęła korytem tak wąskim, że nawet żaby, jakby z rozpędu czy przez pomyłkę, zamiast do wody skakały na drugi brzeg.

Tak było tu od niepamiętnych czasów. Nigdy się nie zdarzyło, by jakiś wędrowiec zabłąkał się w te strony lub żeby ktoś obcymi końmi i obcym wozem przejechał po podlasiańskiej drodze. Nie było tu po co przyjeżdżać, świat sdę kończył przy ostatniej chałupie pod lasem.

Wszyscy w Podlasiu znali się na wylot — i ludzie, i zwierzęta. Gdy w jednym końcu wioski ryknęła krowa, w drugim wieśniacy mówili do siebie tajemniczo, poufnie: „Toż to Łysula od Kurasia!” — a gdy kura zagdakała w szopie, ludzie wykrzykiwali radośnie: „Ha, Czu- batka u Basary zniosła jajko!”. Ba, wiedzeli, u kogo się dziś kluski gotuje, a u kogo kaszę jaglaną. Prawdę mówiąc — nudno było w tym Podlasiu, tak nudno, że koguty dla rozrywki piały o której bądź porze dnia i źle przepowiadały pogodę, a gęsi co jakiś czas z wielkim krzy­kiem i gubieniem piór uchwalały gromadny odlot do Buganowa, bo

już się im sprzykrzyło to wyskubane pastwisko, już im obmierzła ta rzeczka zarośnięta wodną rzęsą i pełna żabiego skrzeku.

Był taki czas, kiedy gdzieś w świecde toczyła się wielka wojna, ludzie podobno bili się za cesarzy... Minęła wojna, nastał pokój — w Podlasiu ciągle byłoby jednakowo sennie i zacisznie, gdyby nie pewne zjawisko, które z biegiem lat zaczęło spędzać ludziom sen z powiek.

Oto jak grzyby po deszczu, jak po łagodnej zimie myszy w polu, tak w Podlasiu po wojnie mnożyły się dzieci. Rozmaicie sobie ten uro­dzaj tłumaczono: jedni uważali go za błogosławieństwo i nadzieję na lepszą przyszłość, inni — za dopust Boży i zapowiedź nowej wojny. Kiedy znów minęło kilka lat i rzeczka pokryła się jeszcze grubszym kożuchem wodorostów, w Podlasiu doszło do tego, że matki nie mogły się doliczyć swoich dzieci, ojcowie — zapamiętać ich imion. Gdy ich pytano, ile mają pociech w domu, rachowali po cichu, dopóki im pal­ców u rąk starczyło, po czym skrobali się w głowę i mówili: „Ano, widzi mi się, będzie ich z ćwierć kopy” albo: „A jest tego cały mendel...”, albo jeszcze tak: „Ano, wyrosło ich półtora tuzina; chwała Bogu, dobrze się chowają”.

Rzeczywiście, zadziwiająco zdrowo chowały się podlasiańskie dzie­ci. Co roku przybywało ich kilkanaścioro. Wyrastały ze swoich ko­łysek, ciasno im było w chałupach, więc skoro tylko cieplej robiło się na dworze, a niebiosa nie grzmiały piorunami i nie groziły oberwa­niem się chmur, wszystkie Kubusie, Jędrusie, Małgosie wyrajały się spod strzech na wolne powietrze.

Zasadniczo można by powiedzieć, że dzieciarnia skupiała się na pastwisku, ale poza tym była wszędzie. Buszowało to pospólstwo w lesie, pluskało się w rzeczce, gnieździło na drzewach, koczowało w po­lu, w zagrodach i na buganowskiej drodze — całą okolicą wstrząsał nieustanny wrzask, gwizd, śmiech, krzyk, piskliwy płacz, rwetes nie­opisany, zwielokrotniony tysiącznym echem. W taki czas wszelkie in­ne stworzenia — żaby, gęsi, cielęta, polne koniki — milkły sromotnie, mniemając, że dla ich głosów nie ma już miejsca w podlasiańskim powietrzu.

Las był rozległy i niezgłębiony. Chłopcy w swoich rabuśniczych wyprawach nie zapuszczali się daleko, toteż cały obszar przyległy do pastwiska wyczesany był z jagód i grzybów, a wszelkie leśne stwo­rzenia z lękiem opuszczały kryjówki. W zagrodach gospodynie strzeg­ły dobytku, zamykając komory na wymyślne zamki, a ojcowie, je­żeli już decydowali się siać rzepę, to jedynie daleko od wioski.

Najwięcej udręki sprawiał im niejaki Borsuk— Walenty Borsuk, postrach pastwiska, istna zmora wszelkich żywych stworzeń, począwszy od starego Basary, skończywszy na żabach i wronach. Był to chłopak

o              pyzatej twarzy, krępy i tak muskularny, że zdawało się — pęknie z nadmiaru sił, co go rozsadzają od wewnątrz. Toteż, jakby dla unik­nięcia tej katastrofy, wyładowywał je przy każdej sposobności. I nie

było dotychczas takiego, co by mu dał radę. Już samo jego zjawienie się na pastwisku wzniecało popłoch, a trwożne okrzyki: „Borsuk idzie!”, ostrzegały z daleka niby złowrogi werbel w głąbi afrykańskiej puszczy. Słabych zniewalał groźbą i przemocą, silnych obietnicami, których nigdy nie dotrzymywał. Jeżeli któryś z odważniejszych chłopców próbował mu się sprzeciwić, wtedy Borsuk nachylał ku nie­mu swą gruzłowatą twarz i podsuwał chwatowi kułak pod nos: „Tyy, bracie, powąchaj no, czym to pachnie!” Borsuk też urządzał najzuch­walsze wyprawy po jajka do cudzych sąsieków i po jabłka do cudzych ogrodów, on najczęściej ograbiał pola z marchwi i rzepy lub przycza­jał się na skraju lasu i odbierał dziewczętom jagody.

Jako wspólników dobrał sobie czterech zawalidrogów, równych •mu wiekiem i odwagą. Więc najpierw dwóch braci Kaczorów, Jaśka i Józka. Byli to bliźniacy tak podobni do siebie, że rodzona matka nie mogąc ich rozróżnić odziewała każdego w odmienną koszulę: Jaśka w kratkowaną, Józka w prążkowaną. Mało tego, ponieważ bracia nie ­kiedy przez omyłkę zamieniali koszule, a gdy wołano jednego, zaw­sze zjawiali się obaj, matka kazała młodszemu o sześć minut Józkc" ■ strzyc włosy do gołej skóry, a Jaśkowi na jeża, i od tego Czasu zaw­sze wiedziała, który jest który. Obaj przewyższali Borsuka wzrostem, twarze mieli wiecznie ogorzałe i smagłe jak u Cyganów, oczy czarne, zęby lśniąco białe, ciągle wyszczerzone w jakimś groźnym, wilczym uśmiechu. Nigdy się nie rozłączali, chodzili razem jakby związani gu­mowymi szelkami i jeśli się zdarzyło, iż jeden skręcał na prawo, a drugi na lewo, to uszedłszy dwa kroki zawracali ku sobie tak gwał­townie, że się zderzali jak dwie piłki.

Trzecim kompanem Borsuka był niepokaźny, ponury chłopak nazwiskiem Gawron. Wyglądał mizernie, jak gdyby się nie na wsi, lecz w miejskim zaułku wychował. Nosił kapelusz bardzo spiczasty i bardzo dziurawy, a w kieszeni brudną, wystrzępioną talię kart. Gdy się zjawiał wśród pastuchów, pierwszym jego zapytaniem było: „W co zagramy?”, chociaż nigdy w nic innego nie grano, tylko w durnia. Gdyby go Borsuk nie wyciągał na złodziejskie wyprawy, potrafiłby siedzieć od rana do wieczora na jednym miejscu i grać, grać bez przerwy, wpatrując się ponuro w swoje karty i nie okazując radości z powodu wygranej. Mocny to on nie był, ale posiadał inne cechy, za które go Borsuk cenił: nadzwyczajny spryt złodziejski i pomysłowość w czasie ryzykownych wypraw. Ponadto miał w sobie coś, co budziło lęk i odrazę nie tylko wśród zwyczajnego pospólstwa, ale i u kompa­nów Borsuka: jakieś okrucieństwo, nieczułość w stosunku, do wszel­kich stworzeń. Zabijał żaby, obrywał skrzydła owadom, dręczył psy i koty, dokuczał dziewczynkom, doprowadzając je do płaczu. I nikt mu tego nie bronił, bo wszyscy wiedzieli, że zaczepić Gawrona to to samo, co mieć do czynienia z Borsukiem.

A oto czwarty czonek bandy: nazywa się Wincenty Dusa, ale że

się ciągle odgraża, iż komuś gnaty poprzetrąca, pastuchy przezwali go Gnatem. Jest to chłopak wielkiego wzrostu i nadzwyczajnej brzy­dot}'. Tłusty jak wieprz, twarz ma bladą, rozlaną i gęsto pokropko- waną piegami, czuprynę ryżą i wiecznie zwichrzoną, ręce za długie, kolana niby narośle na pniach, stopy niezgrabne i wielkie jak łopaty. Wszystko u niego rośnie jakby „na własną rękę” — nos osobno, uszy osobno... Jest ogromnie ruchliwy, ale zarazem niezgrabny, toteż ciągle kogoś potrąca, ciągle się z kimś zderza i wtedy krzyczy: „Uciekaj, bo ci gnaty przetrącę!” W rabuśniczych wycieczkach odznacza się nie tyle odwagą, co absolutnym brakiem ostrożności, czyni wiele hałasu, rumoru i w przeciwieństwie do Gawrona zdobywa łup nie sprytem, lecz przemocą.

Tak więc ci czterej stanowili jakby przyboczną gwardię Borsuka, jego sztab wojenny, a zarazem bandę, która trzęsła całą okolicą i pra­wem pięści pobierała od młodocianej społeczności haracz we wszel­kiej formie. Doprawdy, były to czasy opłakane, czasy gwałtu i terro­ru. Nikt nie był pewny swego mienia, nikt się nie ważył wyjść na pastwisko z kromką chleba w ręku, nikt nie śmiał nosić przy bluzie błyszczących guzików ani barwnych kokardek we włosach. Najgorsze było to, że obrabowani okradali z kolei innych; tworzył się nieprze­rwany łańcuch przestępstw, tak że w końcu w tym rozbójniczym społeczeństwie najbardziej pokrzywdzeni byli najmłodsi i najsłabsi.

O              jakimś zorganizowanym oporze nikt wówczas nie myślał. Zdarzały się co prawda odruchy buntu dyktowane rozpaczą pojedynczych ofiar, ale odruchy te były z miejsca tłumione, a buntownik tak srodze ka­rany, że przez długi czas potem wolał znosić ucisk i wyzysk niżeli ponownie narazić się na okrucieństwa ze strony Borsukowśj bandy.

Atoli wśród miejscowej dzieciarni rósł chłopiec, który już teraz nie okazywał lęku przed Borsukiem, a w przyszłości miał wywołać w Podlasiu istną rewolucję. Nazywał się Paweł Kuraś. Młodszy był od Borsuka o cały rok i słabszy od niego, ale miał w sobie siłę nie­pojętą, trudną do określenia i nazwania. Siła ta działała na odległość, zmuszając największych zabijaków do rozwagi, podobnie jak wzrok pogromcy zmusza do uległości dzikie bestie. Toteż Pawełek rzadko padał ofiarą rozboju. Z biegiem czasu co młodsze i słabsze pospól­stwo zaczęło instynktownie lgnąć do niego, zwłaszcza w chwilach groźnych, gdy na pastwisku rozlegał się okrzyk: „Borsuk idzie!”

Otóż pewnego dnia zdarzył się wypadek, który w dużym stopniu przyczynił się do podziału młodej społeczności na dwie wrogie i od­tąd już nieustannie zwalczające się grupy.

A było tak:

Wśród tych najsłabszych i najbiedniejszych żył sobie niejaki Jacuś Krupka, mizerny chłopiec o wydętym brzuchu, cienkiej szyi i wiel­kiej głowie. Na pozór miał wygląd półgłówka i niekiedy rzeczywiście zachowywał się nienormalnie, ale — jak się później przekonamy —

miał swój rozum i spryt, dzięki którym niejedną przysługę oddał stronnictwu Kurasia. W domu, u jego rodziców, chowało się cztema- ścioro Krupiąt — bliźniaków i trojaczków, stąd i nędza panowała tam wielka. Jacuś ciągle był głodny, łakomy na byle jaką strawę, chętnie więc robił z siebie błazna, gdy mu obiecywano jaki ochłap.

              Jacuś — mówili doń chłopcy — dostaniesz skibkę chleba, ale najpierw bądź cielątkiem.

Jacuś klękał na oba kolana i wparłszy się łokciami w ziemię sku­bał zębami trawę, rycząc od czasu do czasu: my-yy!

              Jacuś — prosiły go dziewczęta — pokaż Murzyna, to dostaniesz malin.

Jacuś smarował sobie twarz najczarniejszym błotem, przewracał groźnie białkami oczu, po czym umazane ręce wyciągał po maliny. Ostatecznie w zabawach tych nie byłoby nic zdrożnego, gdyby nie łajdackie pomysły Gawrona.

Otóż pewnego dnia, gdy cała niemal dzieciarnia zebrała się przy wodopoju, bo już się zbliżało południe i bydło ciągnęło ku oborom, Gawron przywołał do siebie Jacusia i podnosząc w palcach czarnego, błyszczącego żuka zawołał:

              Masz, zjedz tego robaka, to ci po południu przyniosę grochu.

Jacuś wprawdzie wziął żuka do ręki, ale na to, żeby go połknąć,

nie mógł się zdecydować. Wokół niego powstało zbiegowisko, krąg rozdziawionych gapiowato ust — znać. w nich było obrzydzenie, a w rozwartych oczkach coś jakby lęk. Tu i ówdzie wyrwał się urwi- sowski, szyderczy śmiech — bracia Kaczory i Gnat roztrącali tłum, by się dostać jak najbliżej widowiska. A biedny Jacuś ciągle stał z owadem w ręce... Wreszcie Borsuk zniecierpliwiony tą rozterką podszedł do niego i krzyknął:

              No, prędzej, zjedz, bo jak nie, to ci go wepcham do pyska!

Wtedy wśród milczącej gawiedzi powstał rozruch, z ciżby wysko­czył Pawełek.

              Wyrzuć to! — krzyknął do Jacusia i trzasnął go w rękę wy­trącając robaka na ziemię, po czym gniewnie zwrócił się do Borsu­ka: — Zjedz ty, kiedyś taki mądry!

Borsuk w pierwszej chwili zbaraniał. Wprost nie chciał wierzyć własnym uszom. On ma zjeść robaka?! I któż to tak do niego mówi! Żeby jeszcze któryś z Kaczorów albo Gnat, ale Kuraś, Paweł Kuraś!? Nagle jego bulwiasta twarz nabiegła krwią. Poskoczył do Pawełka, podsunął mu pięść pod nos i wycedził przez zęby:

              Tyy, bracie, wiesz, co to jest?!

Oj, to słowo „bracie” brzmiało w jego ustach jak najgorsze wy­zwisko, jak świst bata, jak syk gąsiora. Pawełek przybladł nieco, ale się nie cofnął, nie uchylił głowy przed kułakiem. Stał spokojnie i pa­trzył przeciwnikowi w oczy, aż ten w pewnej chwili jak gdyby się skurczył w sobie, opuścił rękę.

              Ty. bracic — powiedział tylko — nie zaczynaj ze mną, bo jak cię tyrpnę, to ani nie zipniesz! — Odwrócił się powoli i odszedł do swoich kompanów.

W tłumie otaczającym Pawełka dało się słyszeć coś jakby wes­tchnienie ulgi, a Weroncia Kurasiówna radośnie klasnęła w dłonie:

              On się ciebie boi, on się boi!

              Trza było go tyrpnąć, ja bym ci pomógł! — zawołał któryś zapalczywie.

              Ja też! Ja też! — odezwały się inne głosy.

              I ja! — wykrzyknął Jacuś podnosząc rękę i mężnie wypinając brzuch.

Okrzyki te w pierwszej chwili napełniły Pawełka otuchą. Rozejrzał się, jak gdyby chciał policzyć swoich sojuszników. „Aha, Stefek Ko­biela... Drugi to ten śpioch, Maciek Basara, trzeci — Józek Gwizdała, czwarty — Jacuś Krupka, piąty...” Tak, zapewne to już coś znaczyło, w każdym razie Pawełek nie był osamotniony. Ale zdawał sobie sprawę, że jego zwycięstwo nad Borsukiem jest chwilowe i niepełne, że walka, którą dziś rozpoczął, będzie zacięta i długotrwała, albo­wiem Borsuk nie należy do tych, którzy zapominają. Na kogóż mógł liczyć, na czyją pomoc? Jacusią w ogóle nie można brać w rachubę, Weroncia jako dziewczynka też odpada. Maciek Basara myśli tylko

0              jedzeniu i spaniu. Józek Gwizdała niepewny, przecież do niedawna jeszcze łączył się z bandą i (Jzielił z nią łupy — dziwne, skąd u niego dziś taka zmiana... Pozostaje Stefek Kobiela i może jeszcze... Ach tak, jest jednak coś, co Pawełkowi dodaje dziwnej otuchy: dąb. Potężny dąb, który rośnie na skraju lasu i swą bujną, niebotyczną koroną piętrzy się nad gęstwą szpilkowych drzew. Z dębem tym Pawełek był jakby w tajemnym porozumieniu. Gdy go trapiły niepowodzenia, gdy odczuwał jakiś lęk, wtedy spozierał na majestatyczne drzewo

1              doznawał ukojenia. Zawsze bowiem zdawało mu się, że dopóki ten olbrzym stoi, dopóty i jemu, Pawełkowi, nic złego stać się nie może. Dopóki wiatry i burze nie zwalą potężnego dębu, dopóty i on, Pawe­łek, nie ugnie się przed Borsukiem i jego bandą.

WIELKIE PRZEWROTY W MAŁYM PODLASIU

Pewnej czerwcowej niedzieli wśród dzieciarni na pastwisku rozeszła się niepokojąca wieść: podobno starzy ojcowie zwołują dziś wielkie zebranie w domu Kurasia. Potwierdzeniem tej wiadomości był odgłos drewnianej kołatki rozlegający się wśród chałup oraz ochrypły głos starego Basary, wieszczący wszem wobec i każdemu z osobna, że ze­branie odbędzie się w porze południowego udoju, kiedy słońce przej­dzie na drugą połowę nieba. Na zebranie winni przybyć wszyscy do­rośli mieszkańcy Podlasia, więc tak ci, którzy chodzą w koszulach wypuszczonych na zewnątrz spodni, jak i ci, którzy już zarzucili ten staroświecki zwyczaj.

W Podlasiu bowiem istniały tylko te dwa stronnictwa. Powstały one w czasach zamierzchłych, kiedy wprowadzano w użycie zapałki szwedzkie (żył jeszcze wtedy pradziedzic Buganowa, Apolinary Zde- beusz Dularski). Starych Podlasian zawsze cechowała chwalebna roz­waga we wszelkim poczynaniu, dzięki czemu z pewnością osiągnęliby niesłychany dobrobyt, gdyby nie ta fatalna okoliczność, że rozwaga stanowczo brała górę nad czynem. Stary Krupa na przykład tak roz­ważnie przystępował do kopania ziemniaków, tak ostrożnie kalkulo­wał oczekując pogody między jesienną słotą a grudniowym mrozem, że w końcu nie wiadomo jakim cudem kopanie ziemniaków wypadało mu w kwietniu. A stary Sambury wychodząc ze słusznego założenia, że po pogodzie zawsze następuje deszcz, nigdy się nie ważył kosić siana w. czasie pogody. W ogóle starzy podlasianie nie cierpieli po­śpiechu i swój chód, swoje ruchy miarkowali według słońca, które tak rozważnie i niedostrzegalnie sunęło po niebie. Tu właśnie, w Pod­lasiu, powstały słynne na cały świat przysłowia: „Co nagle to po diabte”; „Kto galopem jedzle, tego śmierć nie zwiedzie”; „Gdy się ludzie śpieszą, grabarze się cieszą”.

A z zapałkami było tak: kiedy w Buganowie i okolicznych wsiach wprowadzono w użycie tę innowację (panował wtedy miłujący na­rody cesarz Franciszek Józef I), w Podlasiu co jakiś czas odbywały

się zwoływane klekotką zebrania, na których obok entuzjastów no­wego wynalazku przemawiali zwolennicy krzesiwa i hubki. Przez długi czas zwyciężali konserwatyści. Jeżeli się nawet zdarzało, że postępowcy brali górę, to ze strony reakcji padał nieodparty argu­ment: dzieci! Bo niechże któreś z nich dostanie w ręce ten diabelski wynalazek! Krzesiwo jest krzesiwem; chcąc wykrzesać ogień trzeba mieć pewną umiejętność, a siarkową zapałkę wystarczy potrzeć o byle jaki przedmiot i już płonie. Małoż to się słyszy o pożarach spowodo­wanych przez dzieci bawiące się zapałkami?

Dużo wody w rzeczce upłynęło i niejedno pokolenie żab wyzdy- chało w nadbrzeżnym sitowiu, zanim co śmielsi podlasianie odważyli się używać zapałek. Wiadomo, że jedno zuchwalstwo pociąga za sobą drugie. Skoro się przekonali, że zapałki nie grożą ludzkości zagładą, postanowili zarzucić staromodny zwyczaj chodzenia w koszulach wy­puszczonych na zewnątrz spodni. Kto nie wie, co to jest odwaga cy­wilna, niech wejdzie w położenie tych śmiałków. Na jakież drwiny byli narażeni, jakże okrutnie wyszydzani! Dzieci biegały za nimi, starzy wytykali ich palcami, dziewczęta wyśmiewały ich zza opłotków, rumieniły się na ich widok, jak gdyby chodzili zupełnie nago. Poma­wiano ich o bezbożność, a gdy pewnego lata burza gradowa nawie­dziła Podlasie i zniszczyła plony, całą klęskę przypisywano tym właśnie wj^vrotowcom, bezwstydnie chowającym koszule do spodni.

Od tego czasu datuje się istniejące po dziś dzień rozdarcie wśród podlasian, bo aczkolwiek zwolennicy wypuszczonych koszul zawsze stanowili przewagę, to jednak odważna młodzież, idąc za przykładem postępowców z Buganowa, mężnie trwała przy swojej idei.

Stary Basara, który zwoływał ludzi na zebranie, nie należał do wywrotowców. W czarnej kamizelce i długiej koszuli podobny był do bociana, zwłaszcza wtenczas, gdy wyciągał chudą szyję i potrząsał klekotką. W wędrówce towarzyszyła mu chmara dzieci, na które zdawał się nie zwracać żadnej uwagi. Od czasu do czasu, gdy mu już zanadto dokuczyły, odpędzał je od siebie wołając: „A kysz, ciarachy!”, ale tyle to pomagało co machnięcie końskim ogonem na uprzykrzony rój much.

Tymczasem, zanim słońce doszło do połowy nieba i zanim ludzie zaczęli się schodzić do domu Kurasia, na pastwisku działo się jeszcze to i owo. Nie było już tajemnicą, że starszyzna zwołuje zebranie, by się naradzić, co począć z nadmiarem dzieci, i na ten temat krążyły przedziwne pogłoski. Najpierw Borsuk puścił niedorzeczną wieść, że staruszkowie zamierzają dzisiejszej nocy załadować na drabiniasty wóz dwie kopy dzieci i wywieźć je do lasu na pożarcie dzikom. Potem znów Gawron jął rozpowiadać, że widział na własne oczy, jak u Pa- łęty szykują pięćdziesiąt worków, do których miano wtłoczyć wszyst­kie najmłodsze dziewczynki. A po co? A po to, żeby je załadować na wielką furę, wywieźć o północy do jakiegoś jeziora w lesie i tam

wszystkie potopić niby kocięta. Dziewczątka słuchały tych wieści i niedowierzaniem, ale też niejedna zamyśliła się głęboko, trzymając paluszek w zębach i patrząc na świat Boży szeroko rozwartymi oczka­mi, niektóre potrząsały warkoczami cienkimi jak mysie ogonki i mó­wiły: „To nieprawda, Jaś Pałęta mówi, że jego tatuś szykuje worki na mąkę”.

Ale już najniedorzeczniejsza pogłoska rozeszła się na krótko przed południem, kiedy bydło udręczone spiekotą szukało schronienia w nad­rzecznych olszynach. Otóż — wierzcie, nie wierzcie — zanosiło się na wojnę z bocianami. Pogłoska była poniekąd uzasadniona, bo istotnie bociany nadmierną sympatią darzyły Podlasie i tu właśnie, a nie w Buganowie lub Niwce, składały swoje podarunki w postaci nie­mowląt. Dlaczego tak się działo, tego dziewczynki i chłopcy nie mogli zrozumieć. Bo jeżeli chodzi o żaby, za którymi bociany tak przepa­dają, to przecież w Buganowie i Niwce nie brakuje tych skaczących smakołyków — tam też są rozległe mokradła i błotniska. Więc skąd u boćków to upodobanie do Podlasia? Co im tak zaimponowało w tym właśnie zakątku kraju? Na to mógłby odpowiedzieć tylko umysł nie­pospolity, bystry, umiejący kojarzyć przyczyny ze skutkami. My mo­żemy jedynie wyrazić skromne przypuszczenie, że najprawdopodob­niej bocianom przypadli do gustu starzy, poważni obywatele Podla­sia. Bo gdzież by indziej w świecie znalazły istoty tak bardzo podobne do nich? Przypatrzcie się tylko: tenże sam strój — czarne kamizelki na tle białych długich koszul jak czarne skrzydła na białych tuło­wiach, ten sam chód nader powolny i rozważny, ten sam sposób prze­chylania głowy i skłonność do głębokiej zadumy w szczerym polu, wreszcie ten sam jakże swojski, jakże miły klekot drewnianej kołatki rozlegający się od czasu do czasu po wiosce. Czegóż więcej boćkom potrzeba, aby sobie upodobać Podlasie i zadomowić się na jego strze­chach?

I wszystko byłoby dobrze, żaden podżegacz wojenny nie podniósłby głosu, gdyby nie ta nadmierna bociania wdzięczność, która z biegiem lat stała się ciężarem dla Podlasia.

Skoro więc rozeszła się pogłoska o wyprawie starych Podlasian przeciwko bocianom, znaleźli się tacy, którzy postanowili wojnę przy­spieszyć. Właściwie to Gnat rozpętał całą zawieruchę, on rzucił hasło do pogromu: „Chłopaki, wczoraj u Wyrwaśki znowu dwoje dzieci podrzuciły; jazda, bierzcie kamienie, przegnamy tych drani!”

I ruszyli całym tabunem, zwołując po drodze innych, zbierając kamienie, bryły, patyki — co pod rękę popadło. Tylko dziewczęta nie poszły. Jedna z najstarszych, Basia Kobielówna, załamała ręce zwy­czajem starych bab i lamentowała głośno: „Oj, głupie, głupie chłopa­ki, ale będziecie mieli grzech!”

Widząc zbliżającą się bandę bociany przerwały swój majestatyczny spacer. „Cóż to właściwie ma znaczyć?” — zdawały się pytać, podno-

s*ąc dzioby i patrząc jednym okiem jakby spod okularów. Były to ptaki wiekowe, które już wiele w swym życiu widziały, ale czegoś podobnego nawet w Egipcie nie doświadczyły, więc też nie bardzo spieszno im było do ucieczki. Skoro jednak rozwrzeszczana zgraja podbiegła bliżej, wszystkie bociany wraz jakby na komendę odma- szerowały ku środkowej części mokradła, gdzie nawet w czasie letniej posuchy bulgotała rdzawo zabarwiona woda. Ale i tam zapędziły się zabijaki z Gawronem na czele; w powietrzu zaczęły fruwać kamienie i bryły ziemi. Wtenczas dopiero bociany poderwały się, rozpostarły skrzydła i odszybowały w stronę wsi.

Tak się skończyła ta bezmyślna wyprawa, która na szczęście nie wyrządziła bocianom wielkiej krzywdy.

Kto jednak umie trafnie wnioskować, kojarzyć skutki z przyczy­nami, temu na pewno da wiele do myślenia fakt, o którym w kilka lat później doniosła prasa światowa, mianowicie, że w pewnej małej miejscowości nad Nilem, w El Mosulein, przyrost...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin