Worcell Henryk - WIDZĘ STĄD SUDETY.rtf

(246 KB) Pobierz

Worcell Henryk

WIDZĘ STĄD SUDETY

 

 

Wiele rzeczy złożyło się na to, że sytuacja w gospodarstwie młode­go Grudy pod jesień przedstawiała się wprost rozpaczliwie.

Wczesną wiosną z Mokrzysk Górnych wyjechali wszyscy Niemcy i oto na dwunastohektarowym gospodarstwie, gdzie dotychczas pra­cowało sześcioro ludzi, pozostało tylko dwoje: Antoni Gruda i jego żona Teresa.

Pierwszym uczuciem, jakiego doznali po wyjeździe Niemców, by­ła radość, głęboka, upojna, sprawiająca zamęt w myślach i niepo­kój w sercach. Zadumani i milczący niby duchy krążyli wśród za­budowań gospodarskich i nie mogli się oswoić z myślą, że prócz nich nikogo tu więcej nie ma. W pokojach pusto, w pootwieranych szafach nagie wieszaki, po oborze nikt już nie chodzi, a w wielkiej kuchni nie słychać głosu małego Waltera, tylko przez otwarte okna ciurka niestrudzenie śpiew skowronków. Doprawdy, czuli się jak dzieci zabłąkane wśród komnat wielkiego zamku, w którym można i stracha spotkać, i skarby znaleźć. Zaglądali do piwnic, wchodzili na strych, otwierali komody i ciągle odkrywali coś nowego: „To się przyda, to też potrzebne, a to damy szwagrowi, gdy przyjedzie”.

Atoli szwagier, z którym już dawno drogą korespondencyjną ustalili warunki, na jakich miał z nimi to gospodarstwo dzielić, i który w ostatnim ldście pisał, że z początkiem kwietnia na pewno z żoną i synem przyjedzie — jakoś się nie zjawiał.

Wreszcie na czwarty czy piąty dzień po wyjeździe Niemców otrzymali od niego list takiej mniej więcej treści: nie gniewajcie się, nie możemy do was przyjechać. Zdrowie Kasi znowu się w ostatnich czasach pogorszyło, pracować by wiele nie mogła, a poza tym ludzie nam radzą, żeby tak daleko na Śląsk nie jechać, bo tam się Polska nie utrzyma, lepiej tu swojego domku i działki pilnować.

Przeczytawszy ten list, Teresa potargała go na strzępy.

              Tchórze! Wiedziałam, że tak zrobią! Ha, ludzie im radzą... To akurat do niego podobne, bo on bez porady familii ani rusz. Ale to

dobrze, dobrze! Poszukamy kogoś, kto będzie lepiej pracował niż oni.

Zawiodła się jednak, bo nie tylko nie znalazł się nikt, kto by miał lepiej od szwagra pracować, ale w ogóle nie mogli znaleźć sił roboczych. Po wyjeździe stu kilkudziesięciu Niemców we wsi zro­biło się pustawo. Do któregokolwiek osadnika Gruda zajrzał, każdy się żalił na nawał pracy, każdy oczekiwał przybycia swych krew­nych lub znajomych.

Więc Grudom nie pozostało nic innego, tylko zakasać rękawy, ha­rować od świtu do nocy i pocieszać się myślą, że wcześniej czy póź­niej zjawi się jakiś pomocnik, bo przecież naród ciągle jeszcze na­pływał ze wschodu, z różnych stron Polski. I rzeczywiście, zdarzało się, że przychodzili do nich rozmaici ludzie, przeważnie młodzi mężczyźni o bystrych, wszystkowidzących oczach i nieprzyjemnych twarzach, ale tym nie praca była w głowie. Byli to zdeprawowani okupacją handlarze i złoczyńcy, szperacze węszący za łatwą zdoby­czą, nachalni kupcy maszyn do szycia, motorów, wirówek, sprze­dawcy fałszywej biżuterii — męty społeczne, żerujące wśród tej ogromnej fali migracyjnej lat 1945—1946. Z tymi ludźmi Grudowie nie chcieli mieć nic do czynienia, gościli ich niechętnie, wymawia­jąc się pracą i nawałem zajęć gospodarskich.

I              oto w trakcie tych zajęć, wśród ciągłego uwijania się między domem, oborą i polem, zrodziło się w nich bohaterskie postanowie­nie, którego nie mieli odwagi wyrazić głośno, a które można by ująć tak: „Damy radę sami. Pokażemy, że tam, gdzie musiało pra­cować sześcioro Niemców, poradzi dwoje Polaków. To będzie coś niesłychanego i za to warto ponieść największe trudy, cierpienia”.

W pierwszych tygodniach ten nawał pracy, ta nieustanna harów­ka sprawiała im radość wielką, upojną. Byli w położeniu człowieka pijanego, który rzuca się we wzburzone jezioro, by przepłynąć do drugiego brzegu, i pełen radosnej siły walczy z falami nie przeczuwa­jąc, że w połowie drogi opadnie z sił i zacznie tonąć.

Wieczorami odczuwali ból w kościach, ale rano rześcy zrywali się do pracy. Gdyby wówczas zjawił się u nich jaki człowiek i ofia­rował im pomoc, przyjęliby go jak natręta, który chce zmącić ich szczęście.

Jeszcze w świadomości ich nie wygasło wspomnienie okupacyj- niej poniewierki i niemieckiego obozu pracy, jeszcze czuli niedosyt jadła i ciepła, i na tle tych wspomnień każdy kęs chleba teraz spo­żywany pachniał im miodem, drzewa w sadzie miały rodzić rajskie owoce, a bydlęta razem z oborą tworzyły świat zamknięty, bezpiecz­ny jak arka Noego. Dom ich, oddalony od wsi o cały kilometr, oraz wielka stodoła i stajnia ustawione były w czworoboczny kompleks budynków o jaskrawobiałych ścianach i czerwonych dachach. Stare jabłonie ocieniały podwórze, a kasztany sięgały swymi kandelabra-

mi ku oknom i świeciły białymi kwiatami, całość zaś pławiła się w soczystej zieleni dookolnych łąk. W pobliżu piętrzył się mroczny, świerkowy las, a w przeciwnej stronie, całkiem w dole, stare liś­ciaste drzewa znaczyły bieg drogi, potoku i wsi.

Każdego ranka, ledwie słońce trysnęło promieniami poprzez szczeliny leśnej kolumnady, Antoni pędził swoje bydło w górę, ku pastwiskom podzielonym na kwatery. Po rosie krowy znaczyły czarne ślady, mlecze jeszcze spały zdrętwiałe od chłodu, ale Antoni wiedział, że za godzinę te kwiaty rozwiną się pyzato i przynęcą ku sobie umorusane żółtym pyłem trzmiele. Wracając do domu, co­dziennie od nowa przeżywał to samo zdumienie na widok przepast­nej doliny ciągnącej się daleko na północ, pełnej słonecznego omże- nia, i wiosek, spośród których wieże kościelne wystrzelały niby wykrzykniki skierowane ku niebu. Czuł się tu jakby zawieszony w powietrzu, a ponieważ nie miał skrzydeł, więc z przyjemnością stą­pał po ścieżce biegnącej zakosem góry i każdym krokiem stwier­dzał, że ma pewny, bezpieczny grunt pod nogami. Żyto już pusz­czało sztywne kłosy, a po wiotkim jeszcze, delikatnym jęczmieniu poranny wiaterek pędził drobne fale. I ziemniaki już powschodzi- ły — prawdziwe przyziemne stworzenia, mocno osadzone w roli.

Tak było w słoneczny dzień, a zupełnie inaczej w pochmurną noc.

Któregoś wieczoru Gruda poszedł do wsi. Gdy wracał, było już tak ciemno, że z trudem rozróżniał koleiny drogi i zarysy poblis­kich wzgórz, więc od czasu do czasu błyskał światłem kieszonkowej latarki. Kiedy się znalazł na grzbiecie pagórka, mimo woli przy­stanął. Nie widział przed sobą ani domu, ani drzew, daremnie wpa­trywał się w czarny olbrzymi kocioł. Gdy nacisnął guziczek latarki, sztywny pręt światła zadrgał na koniczynie, a dalej urywał się, jak­by pochłonięty przez niezgłębioną przepaść.

Nagle na dnie tej przepaści ukazało się samotne światełko — znak, że tam stoi dom, a w nim żyje ludzka istota imieniem Teresa. Niemal równocześnie z głębi tej otchłani doleciało go przeciągłe wołanie:

              Antooś! Prędzej! Prędzej!

Serce zabiło mu mocniej. Oświetlając drogę ruszył pędem ku domowi i wreszcie zdyszany wbiegł na podwórze.

W progu, na tle ciemnej czeluści sieni stała Teresa.

              Co się stało!

Nie od razu odpowiedziała. Chwilę stała nieruchoma i zasłu­chana, jak gdyby się bała przerwać ciszę. Wreszcie powiedziała:

              Nie wiem, nie wiem... Zdaje się, że tu ktoś był.

              Gdzie?

              Nie wiem, nie wiem... Tu gdzieś koło domu, może w stodole. Leda szczekała i szczekała, potem uciekła do kuchni. A ja zgasiłam

światło i stałam tu, i zdawało mi się, że słyszę jakieś kroki. Ale może mi się tylko tak zdawało. Nie wiem, nie wiem.

Antoni obszedł zabudowania wokoło, zaryglował bramę, zamknął stajnię i uspokojony wszedł do kuchni. Tu się czuli bezpieczni i szczę­śliwi w swym osamotnieniu. Okna zasłonięte firankami, jasne światło żarówki, suczka Leda i ogień trzeszczący pod blachą — wszystko to stanowiło dla nich jakby zawieszone gdzieś w górze, unoszące się nie­mal w międzyplanetarnych przestworzach gniazdo.

Podział pracy dokonał się u nich samorzutnie. W ciągu dnia Antoni pracował w polu, a Teresa w domu, rano, zaś i wieczorem wspólnie krzątali się po oborze. Pracowali fanatycznie, zaciekle, wykorzystując do ostatnich granic swoje siły i czas. W południe, kiedy inni ludzie wypoczywali po obiedzie, Antoni zrywał się od stołu i biegł do ogrodu warzywnego, a Teresa natychmiast zmywała naczynia. Inni ludzie jeszcze się wylegiwali na trawniku, a Gruda już z koniem i wołem piął się w górę, do kosiarki zostawionej na łące. Kosił sam, co było uciążliwe, bo musiał często zatrzymywać zaprzęg i odsuwać zwały skoszonej trawy. Słońce dogrzewało mocno, bąki dokuczały zwie­rzętom, a Gruda godzinami całymi chodził obok kosiarki i nic nie widział prócz bydlęcych zadów, i nic nie słyszał prócz jednostajne­go rzegotu noży w kosiarce.

Pewnego wieczoru, gdy wrócił z pola, gdzie obradlał ziemniaki, poszedł do stodoły po sieczkę dla konia. Przypadkowo jakoś spojrzał na młocarnię i coś go uderzyło w wyglądzie tej maszyny. Była inna, niż powinna być, była jakby naga. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że brak przy niej głównego pasa transmisyjnego, a także tych mniejszych, bocznych. Z pośpiechem opuścił stodołę i wszedł do kuchni.

              Tereska! — zawołał od progu — czyś ty schowała pasy od motoru i młocarni?

Teresa podniosła się znad cebrzyka, w którym mieszała ziem­niaczaną bryję dla świń.

              Nie — odpowiedziała, wyciągając przed siebie ręce umazane niemal po łokcie — ja żadnych pasów nie chowałam.

              No to już po nich — rzekł Antoni takim tonem, jak gdyby oznajmił, że całe gospodarstwo przepadło.

              A widzisz! To na pewno wtenczas wieczór, pamiętasz? Wy­raźnie słyszałam, że ktoś chodził. No i co teraz będzie?

              A czy ja wiem! Sam pas od motoru kosztuje piętnaście tysię­cy złotych i nie wiadomo, gdzie go dostać. I akurat drzewa trzeba narząć na cyrkularce, a nie ma czym. Eh, co za draństwo!

Rozgoryczony i zły odwrócił się i wyszedł z kuchni, ale dziw­na rzecz: zamiast myśleć o pasach, niósł w sobie obraz Teresy sto­jącej nad cebrzykiem. I podobnie jak przed chwilą w stodole ude­rzyło go coś w wyglądzie młocarni, tak teraz dostrzegł coś osobli-

wego i niepokojącego w wyglądzie żony. Po raz pierwszy w jej smukłej postaci zauważył coś pospolitego, przypominającego wiejską babę. Ale nie wiedział, w czym ta babskość tkwi: w umazanych po łokcie rękach, w pochyleniu ciała czy w twarzy wyrażającej zmart­wienie, bezradność i coś jeszcze, czego w żaden sposób nie umiałby określić.

II             

W dolinach żniwa trwały już od tygodnia, w Mokrzyskach Gór­nych dopiero się rozpoczęły.

Wczoraj, skoro tylko rosa obeschła, Gruda wyjechał ze żni­wiarką w pole i w ciągu sześciu godzin położył niespełna dwa he­ktary żyta i jęczmienia. Maszyna działała sprawnie, noże rzego- tały w pochwie i cięły słomę, skrzydła wyrzutni zmiatały na bok luźne snopy — za maszyną pozostawała kłująca ścierń i spopiela­ła ziemia. Żyto można już było za żniwiarką wiązać, ale któż to miał robić? Teresa na tle hektarowego pola wyglądała na istotę beznadziejnie samotną i zagubioną wśród snopów. Pomocy zni­kąd nie mogli oczekiwać, bo zboże w całych Mokrzyskach dojrze­wało i osadnicy śpieszyli się ze żniwami, wykorzystując lipcowe upały. Gdzie spojrzeć, wszędzie wrzała mrówcza praca, terkotały żniwiarki, tu i ówdzie błyszczały kosy, kobiety wiązały snopy i usta­wiały „lalki”.

Nie, żadnej pomocy Grudowie nie mogli się spodziewać — z gó­ry prażyło słońce,, na rozgrzanej ziemi leżały kłujące kłosy, a w pobliżu las, milczący i obojętny, sam siebie chłodził i ocieniał.

Dziś rano Antoni z rozpaczliwym pośpiechem skosił żyto i jęcz­mień na małych działkach, a gdy zmęczony i zgrzany przyszedł na śniadanie, napił się tylko mleka, i nie chciał nic jeść.

              Musisz! — krzyczała doń Teresa. — Już i tak schudłeś, wy­glądasz jak tyka od grochu. Wieczór zabijemy królika albo kurę, to będzie mięso. Ja bym to wszystko wybiła, bo tylko żryć i żryfr patrzy, człowiek tylko niewolnikiem przy tych bydlętach!

Chciała pomyć naczynia, ale Antoni jej nie pozwolił.

              Zostaw to wszystko, chodź już! Jakie ty ręce masz, całkiem pokłute. *Owiń sobie starą pończochą.

Wypuścił ze stajni krowy, które już zaczynały ryczeć, i po­gnali je w górę na pastwisko. Do rozpaczy doprowadzała ich Nel- ka. Ta stara krowa kilka razy dziennie przełaziła przez druciane ogrodzenie na zewnątrz kwater, czyniąc szkodę w okolicznych po­lach lub po prostu uciekając do stajni. Najgorsze to, że wymio­na miała stale podrapane od drutu kolczastego, a jeden strzyk tak pokaleczony, że nie sposób było go zdoić.

W pewnej chwili Teresa przystanęła, patrząc w stronę domu

              Antek, leć no i postrasz go! O, nad jabłonią krąży! — wska­zała na jastrzębia kołującego nad sadem.

Antoni niechętnie zawrócił do domu i gwizdaniem, krzykiem odstraszył drapieżcę.

Jastrzębie i lisy w ostatnich czasach stały się plagą, wobec któ­rej Grudowie byli bezsilni. Co pewien czas jakaś kura ginęła i tyl­ko po piórach rozsianych wokoło domu poznawali miejsca, w któ­rych dokonała się kurza tragedia. Były to szkody niewielkie, ale -w połączeniu z innymi działały na Grudę przygnębiająco, zatru­wały mu pracę w polu. Codziennie coś się psuło. Łamały się grabie i styliska od wideł, rwały się łańcuchy u krów i uździenice u ko­nia, ścierały się klocki hamulcowe u wozów i rozsychały dzwo­na u kół, tępiły się kosy, piły i siekiery, pękały nity i gwoździe. Szkody narastały z dnia na dzień, zepsutych narzędzi przybywa­ło, a nie było czasu, by je naprawić. Daremnie Antoni usprawie­dliwiał się pr/ed sobą: „Trudno, nie dam rady, na dwunastu hek­tarach powinno pracować pięcioro ludzi”. Narastające zaległości w pracy dręczyły go, drobne troski niby szczury wyłaziły ze wszy­stkich kątów obory i zabudowań. „Po żniwach wszystko ponapra- wiam” — pocieszał się w duchu, ale równocześnie wiedział, że po żniwach trzeba natychmiast spokładać ścierniska i młócić zboże do siewu, a potem sto innych pilnych robót wykonać.

O              tych drobnych troskach nie mówił Teresie, bo po cóż miał ją martwić, kiedy ona sama grzęzła po uszy w swoich kłopotach, nie mając czasu wyprać bielizny, upiec chleba, ugotować obiadu. Z niepokojem obserwował narastające u niej z dnia na dzień zde­nerwowanie, zgryźliwość, wybuchy niepohamowanego gniewu wo­bec zwierząt, - zwłaszcza krów, które chlastały ją ogonami podczas dojenia. Powoli, niedostrzegalnie stawała się niepodobna do Teresy sprzed paru miesięcy. Coraz częściej używała przekleństw i słów -ordynarnych, coraz mniej przestrzegała czystości przy sporządza­niu posiłków, a na jego pytanie, dlaczego nie myje rąk po pracy -w oborze, odpowiedziała, że tu nie jest miasto, że nie ma tu kla­mek obmacywanych przez tysiące rąk, więc nie ma zakaźnych bakcyli i nie ma potrzeby obawiać się jakiejś choroby. To go za­stanowiło, bo i u siebie stwierdzał coraz mniejszą chęć kąpania sięi mycia rąk i sam się przed sobą usprawiedliwiał, że tu nie ma się czego brzydzić, bo wszystko jest jakby swoje, własnymi rękami dotykane, a ziemia, trawa i słoma — czyste. A zresztą, kiedy się kąpać, gdy o jedenastej kładą się spać, a o czwartej już wstają? Niejasno wyczuwał, że taki stan rzeczy nie powinien trwać dłu­go, bo nie wolno za cenę dobrobytu, gromadzenia zapasów i pie­niędzy, upodabniać się do zwierząt, zatracać wrażliwość na wszy­stko, co dotychczas uważali za piękne, wartościowe. Nurtowały go

wyrzuty sumienia, że nie dopilnował sprawy, nie postarał się o po­moc. A można było. Parę tygodni temu przybyła do Kłodzka grupa ludzi szukających gospodarstw, więc należało tam jechać i spro­wadzić jedną rodzinę jako wspólników. Ale nie chciało mu się, żal mu było stracić słonecznego dnia przy suszeniu siana.

Tu, we wsi, też się błąkał wolny człowiek, niejaki Michał Sa- mostrzelny, ale to był skończony pijak i podobno złodziej, któ­rego ludzie odpędzali od siebie, więc o nim nawet nie warto my­śleć.

A jednak wśród tych kłopotów, lęków i niedobrych przeczuć zdarzały mu się przebłyski nadziei na przetrwanie biedy. Bo niech­że tylko sprzątnie zboże z pola. To przecież najważniejsze. A potem już jakoś przebrnie przez jesienne roboty i w końcu nadejdzie błogosławiona zima, śnieg nakryje pola, dom znów stanie się roz­kosznym, przytulnym gniazdem.

Z takim właśnie przebłyskiem nadziei wrócił na pole i gotów był łagodnie odezwać się do Teresy, ale że ona zbyła go mruknię­ciem, więc i on w milczeniu zabrał się do roboty.

Żar wzmagał się z godziny na godzinę, niebo było beznadziej­nie blade, świat dookolny stawał się obcy, wrogi. Wraz z narastają­cym upałem coraz częściej odzywało się po ściernisku cykanie świer­szczy, tak nieodzowne o tej porze roku i tak złączone ze słonecznym żarem, że Grudowie odnosili wrażenie, jak gdyby owo cykanie od­bywało się w ich mózgach.

Po tamtej stronie wsi, na południowym stoku, który z tej wy­sokości wydawał się niemal pionowy, postacie ludzkie i zwierzęce wbrew prawu grawitacji lazły w górę jak muchy po ścianie — ktoś tam zjeżdżał końmi i żniwiarką w dół i to robiło wrażenie, że się posługuje windą. Wąskie skrawki lasu i kępy brzóz niewie­le dawały cięnia, prześwietlone słońcem ukazywały podłoże bru­natne, spragnione deszczu — polne drogi wiły się w upalnej mę­czarni jak łożyska wyschniętych rzek.

Około godziny jedenastej Grudowie skończyli wiązać wczoraj zaczęte żyto i przeszli do jęczmienia mając nadzieję, że do jutra do południa uporają się z nim, a po południu zaczną pracować na małych działkach. O dojrzałej już pszenicy i dojrzewającym owsie woleliby nie myśleć. Teresa coraz częściej prostowała plecy i spo­glądała na własny cień jak na wskazówkę zegara, czasem zwraca­ła się ku wieży kościelnej w nadziei, że usłyszy zbawczy dźwięk dzwonu, potem na rozległą przestrzeń ścierniska, która teraz uras­tała w jej oczach do pustynnych rozmiarów.

              No, popatrz ty, widzisz ją! — wykrzyknęła w pewnej chwi­li wskazując ręką ku pastwiskom.

Zanim się obejrzał, już wiedział, o czym Teresa mówi. Oczy­wiście o Nelce. Stara krowa szła sobie przez ziemniaczysko, sku­

biąc po drodze młodą nać. Łatwo się było domyślić, że wcale jej na jedzeniu nie zależy, skubie tylko od niechcenia, niejako z krowiego obowiązku. Po chwili zeskoczyła ze skarpy na drogę i ruszyła ku domowi. Zobaczywszy swoich gospodarzy przystanęła na sekundę zastanawiając się, czy zdąży uciec, zanim ci zastąpią jej drogę. Widocznie obliczyła sobie, że wyścig wygra, bo z miejsca ruszyła biegiem.

              A czort z nią — machnął ręką Antoni — niech leci. Ona chce do stajni, bo tam chłodno. Punktualna bestia — dodał sły­sząc odgłos dzwonu z wieży kościelnej.

Oboje przestali pracować, wcale nie czując radości z powodu południowej przerwy. Dzwon dzwonił nieprzyjaźnie, wieszcząc za­wczasu popołudniowy trud i przypominając, że jeszcze wiele skwar­nych dni upłynie, zanim zmieni swój ton.

              Ja pójdę na pastwisko, wydoję Gwiazdochę i Ritę — rzekł An­toni — a ty przygotuj coś do jedzenia. A co dziś zrobisz?

              No cóż, najprędzej może być jajecznica...

              Ach, ciągle ta jajecznica... Kiedy my wreszcie zapzniemy jeść jak ludzie?

Dojenie krów, karmienie świń, przygotowanie obiad...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin