Worcell Henryk - OPOWIADANIA NAJNOWSZE - 1978(1).rtf

(288 KB) Pobierz

Worcell Henryk

OPOWIADANIA NAJNOWSZE 

1978

 

 

STUKNIĘTA DZIEWCZYNKA

W marcu dostałem zaproszenie na wieczór autorski do domu wy­poczynkowego „Ondraszek” pod Szyndzielnią. Zawdzięczam to moim przyjaciołom, małżeństwu Ziarkowskim, którzy tam przebywali na wczasach, oni właśnie podpowiedzieli kierownikowi domu moje na­zwisko, gdy się zastanawiał, którego pisarza zaprosić.

W pierwszej chwili takie zaproszenie sprawia przyjemność. Wia­domo, że w domach wczasowych frekwencja na wieczorach autor­skich jest zapewniona, ludzie chociażby z nudów przyjdą posłu­chać, co pisarz ma do powiedzenia. Tu dla mnie dodatkowa atrak­cja, bo nigdy jeszcze nie byłem w tamtej okolicy. Przed wyjazdem zajrzałem do mapy: Szyndzielnia, 1026 m n.p.m., na południe od Bielska. I te liczne Beskidy. Nie wiedziałem, że aż tyle ich jest. Beskidy Wschodnie i Zachodnie. Beskid Mały, Niski, Średni, Wy­soki. Beskid Śląski, Sądecki, Makowiecki, nawet jakiś Wyspowy. Dobrze. Może i wieczór będzie jakiś ciekawy, czasem w takich do­mach, gdzie ludzie mają dużo czasu na myślenie, zadają kłopotliwe pytania. Na przykład: „Dlaczego w swoich książkach nie piszecie pełnej prawdy o naszym życiu, dlaczego pomijacie pewne tematy,

o              których przecież mówimy codziennie?" Albo jeszcze tak: „Dlaczego wasze powieści polityczne, takie interesujące, jak na przykład Pu­tramenta, mówią o tym, co się działo dwadzieścia, trzydzieści lat temu, a nie o tym, co się dzieje dziś?" Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Przecież nie mogę odpowiedzieć, że babcia mi nie pozwala. Ale nie, nie, tu nie będę odpowiadał na takie pytania, bo w „Ondraszku” nikt mi ich nie zadawał.

Później jednak, gdy już się wybieram w drogę, nachodzą mnie pewne niepokoje. Oto nagle uświadamiam sobie, że państwo Ziar- kowscy już dwukrotnie byli na moich wieczorach autorskich, a teraz będą po raz trzeci. Tacy świadkowie wcale nie są pożądani. Wiem coś o tym, bo gdy jedna i ta sama bibliotekarka towarzyszy mi na dwóch wieczorach, to już ze względu na jej obecność wysilam się,

by na drugim wieczorze nie powtarzać się, by mówić coś nowego. Nie każdy jest Żukrcwskim lub Pauksztą, którzy na dziesięciu ko­lejnych wieczorach potrafią mówić na dziesięć różnych tematów. Więc w czasie podróży koniecznie muszę obmyślić coś dla państwa Ziarkowskich. Nie dla stu dwudziestu mieszkańców „Ondraszka”, tylko dla tej parki małżeńskiej.

Tu muszę od razu powiedzieć, że ten wieczór w „Ondraszku” nie miałby dla' mnie znaczenia, nie utkwiłby mi w pamięci, gdyby nie pewne fakty z nim związane i tak mocno od siebie uzależnione. Bo gdyby ten wieczór nie odbył się w tej pięknej i zarazem złowiesz­czej okolicy, pewna dziewczynka, prawdę mówiąc nieznośna smar­kula, nie zachowałaby się tak, jak tam się zachowała. Ale tam prze­cież były inne dziewczynki i dlaczego one nie krzyczały, tylko właśnie ta Żydóweczka? Ktoś może powiedzieć: czysty przypadek. A ten pan w pociągu wjeżdżającym do Bielska, to też czysty przy­padek? Może i przypadek, ale nie mogę powiedzieć, że „czysty”.

W dolinach już zupełne roztopy, ale góry, które widziałem z po­ciągu, Klimczok i Szyndzielnia, dobrze jeszcze ośnieżone, lasy na zboczach — istne Fałaty z granatowym błękitem i bielą. W prze­dziale siedział ze mną starszy pan, chudy, z resztkami siwych wło­sów; nie rozmawialiśmy z sobą, dopiero w pobliżu stacji ośmieliłem się zapytać go o komunikację między Bielskiem a Szyndzielnią. Prosta sprawa, odpowiedział mi, co pół godziny autobus sprzed dworca kolejowego.

              Ja też z tamtych stron — dodał patrząc na okoliczne góry, na zalesione stoki Klimczoka.

Nie był rozmowny i nawet gdy mówił, nie zwracał twarzy ku mnie, wydał mi się ponury ze swymi głęboko zapadniętymi oczami. Po raz drugi odezwał się, gdy już wjeżdżaliśmy na szerokie toro­wisko bielskiej stacji.

              To tu — wskazał twarzą za okno. — Kłębili się jak robaki. Co to z ludźmi robili!

              O kim pan mówi? — zapytałem.

              Żydzi. Kłębili się, nikt nie uciekał. A przecież wiedzieli, gdzie jadą. Głowy to mieli, ale głową muru nie przebije, nogi były po­trzebne.

Pociąg stanął przed budynkiem stacyjnym, powoli wyszedłem za starszym panem. Wiedział, że idę za nim, w pewnej chwili zatrzy­mał się na peronie.

              Wszystko w tamtą stronę — powiedział, wskazując ręką na północ. — Innej drogi nie było. Błoto, śnieg i te wagony. Głową muru nie przebije, ale i nogami nic nie poradzi. Tylko ta jedna droga była, wszystko w tamtą stronę — znów wskazał ręką na pół­noc takim ruchem, jakby chciał przeskoczyć ponad dachami Bielska i widniejącymi w oddali górami. Wiedziałem, co on ma na myśli,

a ten jego ruch, ta ręka wskazująca na północ miała w sobie coś makabrycznego, coś takiego, co mi zamroczyło, sponurzyło całą tę okolicę razem z Bielskiem i jego dymiącymi fabrykami. Do licha z jego wskazywaniem, z jego gadaniem, nie podoba mi się to, po­wiedziałem do niego tonem nieco ostrym:

              I po co o tym myśleć? To już dawno minęło, już tego nie ma.

Spojrzał na mnie spod kapelusza.

              Nic nie minęło. Panie, jak już raz coś było, to zawsze będzie. Tu będzie — stuknął się w czoło.

No tak, stuknięty. Coś mnie odstręczało od tego osobnika z opza- mi jakby chorymi, zbyt głęboko zapadniętymi, uchyliłem kapelusza na pożegnanie i wmieszałem się w dworcowy tłum, czując coś jak­by wyrzuty sumienia, że tak prędko pozbyłem się tego człowieka. Ale po co się truć, po co gadać o jakimś błocie, śniegu, po co wska­zywać gdzieś tam na północ od Bielska. Tu świat normalny, auto­busy odjeżdżają punktualnie, nawet to błoto jest miłe, zapowiada wiosnę na Klimczoku i Szyndzielni.

Jestem na miejscu. Wysoko na zboczu Dębowca, pod koronami drzew czteropiętrowy „Ondraszek” z wichrowatym dachem. Wszyst­ko w porządku. Mój impresario, pan Skrobisz, wskazał mi pokój na poddaszu, kolacja o godzinie dziewiętnastej, mój wieczór autor­ski o dwudziestej. Państwo Ziarkowscy? Nie ma ich, jeszcze nie wrócili z popołudniowej wycieczki. Oni codziennie włóczą się po okolicznych górach, po śniegu, zawsze wracają zmęczeni.

              Oni się | przyjemnością męczą — dopowiedział pan Skrobisz tonem poufnym. — Są już w tym wieku, kiedy trzeba ciułać mło­dość, im się wydaje, że najwięcej uciułają takimi męczącymi wy­cieczkami. „Patrzcie, co my jeszcze potrafimy, jacyśmy młodzi!”

Parę minut przed kolacją zszedłem do jadalni, pobrzękując klu­czem przytwierdzonym do potwornie wielkiej drewnianej gruszki. Kłopotliwy to mebel, nie wiadomo co z nim robić, w kieszeni się nie mieści, na stole zawadza, na krześle nie ma dla niego miejsca.

Starsza pani, kierowniczka jadalni, wskazała mi miejsce przy stole zajętym przez trzy osoby, dwie panie i dziewczynkę z jasnymi loczkami i niebieską kokardą. Skłoniłem się, usiadłem, zdawało mi się, że dziewczynka jest niezadowolona z mego towarzystwa, jej buzia jakby nadąsana. Wokoło nas pensjonariusze zasiadali do sto­łów, sala mieściła około stu dwudziestu osób, kelnerka już zbierała kartki kolacyjne, wiedziała, że ja tu jestem na wyjątkowych pra­wach, dostanę kolację bez karteczki. Rozglądałem się za Ziarkow- skimi, jeszcze ich nie było, tymczasem dziewczynka, jakby czymś zdenerwowana, kołysała nóżkami trącając mnie w łydki. Łatwo do­myśliłem się, która pani jest jej matką, to była brunetka o suchej, smagłej twarzy, nachyliła się ku dziewczynce i zapytała:

              Chcesz teraz chlebuśka z masełkiem?

Dziewczynka potrząsnęła głową przecząco, a druga pani odezwa­ła się do niej:

              Proszę cię, nie trącaj mnie nogami!

Nareszcie Ziarkowscy. Są. Stoją przy wejściu do jadalni, w wia­trówkach, spodniach i butach narciarskich. Zerwałem się z krzesła i pospieszyłem ku nim, by się przywitać. Oczywiście na szczycie Szyndzielni byli. Pieszo oczywiście, nie kolejką. Już trzeci raz tam byli i zawsze inną trasą. Zmęczeni, radośni, o niczym innym nie mogą mówić, kolekcjonują swoje wyprawy, „ciułają młodość”; nie wiem, dlaczego pana Skrobisza to ciułanie jakoś irytuje; jutro oczywiście idą na Klimczok. Nie, dopiero pojutrze, bo na jutro za­powiedziano wycieczkę autobusem do Oświęcimia. A teraz idą się przebrać i zaraz zejdą na dół.

Wróciłem do stołu w chwili, gdy kelnerka stawiała półmisek ze zrazami, kaszą hreczaną i sosem. Dziewczynka pierwsza wbiła wi­delec w zraz, ale widać nie' spodobał się jej, bo natychmiast ze­pchnęła go paluszkiem z widelca i wtedy druga pani powiedziała ostro:

              No, jak już dotknęłaś palcem, to sobie weź ten zraz!

Dziewczynka cofnęła się nadąsana i znów zaczęła huśtać nogami.

              To ja już wezmę ten kawałek — powiedziała matka — a ty, Ireczko, masz ten — i położyła jej na talerz inny zraz, po czym zwróciła się do drugiej pani;

              Widzę, że pani nie lubi dzieci.

              Nie lubię rozkapryszonych dzieci — odpowiedziała druga pani.

Milczenie zaległo przy stole, jakieś niedobre milczenie, które

trwało do końca kolacji, jeśli nie liczyć tych zdrobniałych zwrotów matki do córeczki: „Zjesz chlebuśka z masełeczkiem, może sereczka trochę?” Tak zdrobniale mówiła do niej, tak pieszczotliwie, a ta ciągle, jakby nastroszona, to potrząsała głową, to fikała nóżkami pod stołem. Ładna dziewczynka, o miłej buzi, tylko że taka nadą­sana, grymaśna. Druga pani kilkakrotnie w ciągu kolacji spoglą­dała ku mnie, jakby chciała stwierdzić, czy solidaryzuję się z nią, a ja nie wiedziałem, jak się zachować, siedziałem sztywny, jakby skrępowany, i jadłem w sposób sztuczny, a raczej sztucznie wy­tworny, jak gdyby wszystkie oczy były ku mnie zwrócone. Do dia­bła z tym skrępowaniem, przecież za pół godziny mam występ pu­bliczny, wtedy rzeczywiście wszystkie oczy będą na mnie zwrócone. Skąd nagle u mnie takie zaaferowanie sobą, przecież nie jestem czystym introwertykiem, zwijającym się pod dotknięciem ludzkich spojrzeń. Nawet nie stać mnie było na to, na co miałem ochotę — skończyć z tym jedzeniem i odejść od stołu. Nie, nadal siedziałem sztywny i czekałem nie wiadomo na co.

Odprężenie nastąpiło z chwilą, gdy matka zdecydowanym ru­

chem zawinęła w serwetkę kanapkę z serem ł odeszła z córeczką od stołu. Wtedy ta druga pani powiedziała do mnie:

              Wie pan, one mają to do siebie, że tak rozpieszczają swoje dzieci. Okropnie rozpieszczają.

Nie powiedziała „Żydówki”, tylko „one”. Safanduła ze mnie, jakoś nie chciałem jej zaprzeczać, chciałem być grzeczny, a prze­cież przyszło mi na myśl, có nasze słowiańskie mamusie wyrabiają, jak one psują swoich synalków, wychowują ich na wałkoni. Mógł­bym też powiedzieć, że rozpieszczanie dzieci przez żydowskie matki może być uwarunkowane wiekami życia w diasporze, więc instynk­tem samoobrony, zaś rozpieszczanie dzieci przez polskie mamusie może być uwarunkowane grozą życia w okupacjach i też dykto­wane instynktem samoobrony.

Jak już powiedziałem, ten wieczór w „Ondraszku” nie utkwiłby mi w pamięci, gdyby nie pewne okoliczności uboczne, jeśli ktoś chce, niech powie, że przypadkowe. Ponad sto osób zebrało się w sali telewizyjnej, wśród nich widziałem moje dwie towarzyszki od stołu kolacyjnego, ale dziewczynki nie było. Grzeczniutka to była publiczność, bardzo dla mnie przychylna, jeszcze w jadalni łowiłem życzliwe spojrzenia i uśmiechy i wiedziałem, z góry wiedziałem, że wszystko będzie dobrze. Za bardzo dobrze. Nikt mi tu nie za­dawał kłopotliwych pytań, nikt nie stawiał w trudnej sytuacji, nie wymuszał odpowiedzi na trudne pytania. Tylko o literaturze mówi­liśmy, o literaturze niejako samej w sobie, nie związanej z żadną sytuacją społeczną czy polityczną, o czystym procesie twórczym mó­wiliśmy, o tajemnicy talentu i warsztatu pisarskiego. Dawno już nie miałem tak miłego audytorium, można by powiedzieć, że wszy­scy się tu zmówili, by mnie jak najlepiej usposobić, bym mógł na­tychmiast usnąć, gdy przyjdę do pokoju i położę się do łóżka.

Ale patrzcie no, moi kochani, patrzcie na państwa Ziarkowskich. Siedzą sobie w pierwszym rzędzie, tacy życzliwi dla mnie, tacy uśmiechnięci, przytakujący mi lekkim ruchem głowy, widać bardzo zadowoleni, że wszystko tak dobrze idzie. Ależ tak, to ich robota. Później uświadomiłem sobie, że ta grzeczna publiczność to ich ro­bota, bo mówili mi, że mnie tu bardzo reklamowali. Tyle o mnie dobrego mówili, w takim dobrym świetle mnie przedstawiali dziś i wczoraj, i może przedwczoraj, i oto skutki ich dobrej roboty. Być może mówili komu trzeba, że nie jestem takim zawziętym komuni­stą, a komuś innemu, że nie jestem zaślepionym katolikiem, i oto skutki ich dobrej roboty: mogę z czystym sumieniem pójść do łó­żeczka i zaraz usnąć.

Ale przedtem musiałem jeszcze z nimi porozmawiać, okazać im wdzięczność za dobrą robotę, wysłuchać ich opowieści na temat odbytych już wycieczek i tych planowanych na najbliższe dni. Bo

■oni o tym tylko mogli mówić i pewnie dlatego pan Skrobisz nie chciał się przyłączyć do naszego towarzystwa. Więc dobranoc, do­branoc, do miłego zobaczenia jutro przy śniadaniu.

Dobrze mi się spało na czwartym piętrze, sumienie miałem czy­ste po tym wieczorze, nic złego mi się nie śniło, zbudziłem się wczas rano, zdziwiony białością pokoju i świata. Śnieg. Pełno śnie­gu na drzewach, na dachach, na ziemi. Na ławkach w parku grube poduchy, gałęzie świerkowe obwisłe pod ciężarem białych okiści, Szyndzielnia i Klimczok zamieniły się w jakieś Białogóry. I ten bezruch drzew, ta czarna struga wody w potoku, ta cisza jakby otulona watą, cały „Ondraszek” jeszcze śpi.

Ruch zaczął się dopiero, gdy pierwszy autobus nadjechał z Biel­ska. Ale jaki tam ruch, dwie, może trzy osoby wysiadły z wozu, bo to był końcowy przystanek, dalej, na Szyndzielnię, można było jechać tylko kolejką linową. Uwagę moją zwrócił drobny mężczyz­na w kurtce i kapeluszu, podobny był do tego, co wczoraj tak jakoś drapieżnie wyciągał rękę daleko, daleko, gdzieś za Bielsko. Ale tu dolina była zamknięta, otoczona, górami, musiałby nie wiem jak daleko rękę wydłużać, żeby sięgnąć aż tam, gdzie on chciał. Stuk­nięty był, pewnie trzydzieści lat stukało mu w głowie, i oczy miał głęboko zapadnięte.

Zszedłem na dół, mebel z kluczem oddałem portierowi i posze­dłem do jadalni na śniadanie. Wkrótce i moje panie nadeszły, i dziewczynka z niebieską kokardą, i państwo Ziarkowscy zajęli miejsca przy swoim stole, z daleka wymieniliśmy ukłony. Wiado­mo, że po śniadaniu pojadą na wycieczkę, będę miał czas pożegnać się z nimi przy autobusie, potem jeszcze z panem Skrobiszem po­rozmawiam i odjadę do Bielska.

              Czy panie też jadą do Oświęcimia? — zwróciłem się do moich towarzyszek.

Tak, pani z córeczką jedzie, ale ta druga nie.

              Jeszcze by mi tego brakowało! — odpowiedziała szorstko. — dość tej makabry widziałam w filmach. Właściwie nie rozumiem ludzi, którzy tam jadą. Cudzoziemcy, owszem, niech jadą, niech zobaczą, co tam się działo, ale my? Dziękuję za taką przyjemność.

I spojrzała na mnie jakby w oczekiwaniu, że jej przytaknę, że jestem po jej myśli, a ja wcale nie byłem po jej stronie; znowu, podobnie jak wczoraj, zapadło przykre milczenie, dziewczynka, jak­by czymś zdenerwowana, huśtała nóżkami pod stołem i trącała mnie w łydki. Gdy matka wlała jej na talerz dwie chochle płatków owsia­nych na mleku, dziewczynka jakoś niecierpliwie, nawet łapczywie nabrała trzy albo cztery łyżki cukru i wtedy ta druga pani znów -się odezwała:

              Po co tyle tego cukru sypiesz? Znowu przesłodzisz i znowu

nie zjesz!

Teraz już nie wiedziałem, co robić z oczami, na kogo patrzeć, zauważyłem, że dziewczynka cofnęła się w krześle, nie chciała teraz tknąć jedzenia.

              No, Ireczko — zachęcała ją matka — papusiaj, papusiaj, pła- teczki dobre.

Tak pieszczotliwie, tak zdrobniale do niej przemawiała i w koń­cu udobruchała dziewczynkę, ale co prawda, to prawda, przesło­dziła sobie kaszkę i nie mogła jej zjeść. Potem jeszcze „bułeczka, masełeczko, sereczek” — tylko patrzeć, a ta druga pani znowu się wtrąci, znowu coś powie, wolałbym już odejść stąd, ale nie mogłem tego zrobić, bo jak nie jedna, to druga pani poczytałaby mi to za nietakt. I co mnie tu szczególnie zastanawia, ta matka wydała mi się jakaś żałosna, godna pożałowania. Z tą swoją miłością do córki i zawziętym milczeniem przy zaczepliwości i uszczypliwości tej dru­giej pani. Być może to uczucie litości uświadomiłem sobie dopiero później, po tej scenie, jaką jej urządziła ta nieznośna dziewczynka. Zapamiętałem spojrzenie matki, to było. spojrzenie wszechwiedzące i zarazem tak udręczone, że do dziś dnia nie mogę się przed nim opędzić. Nie wiem, gdzie ta pani teraz przebywa, gdzie mieszka, może ona już nie pamięta tego incydentu w „Ondraszku”, a mnie ciągle jej spojrzenie prześladuje. I teraz nie dziwię się temu stuk­niętemu panu z pociągu w Bielsku, musiał on coś widzieć, coś ta­kiego, co mu stuka w głowie od trzydziestu lat.

A w „Ondraszku” wszystko spowodował komunikat ogłoszony pod koniec śniadania.

              Uwaga, uwaga! Dzień dobry państwu! Panie i panowie, któ­rzy zapisali się na wycieczkę do Oświęcimia, proszeni są do auto­busu, który zajechał przed budynek. Odjazd punktualnie o dzie­wiątej. Przypominamy, że dzieciom do lat trzynastu wyjazd do Oświęcimia niedozwolony. Dzieci te mogą pozostać w bawialni pod opieką pani Sokołowskiej.

Widać dla matki tej sześcioletniej dziewczynki wiadomość ta była zaskoczeniem, bo jakoś zesztywniała, przez moment patrzyła nieruchomo, wreszcie powiedziała:

              Jak to? Przecież wczoraj nikt tego nie ogłaszał. Dlaczego dopiero dziś?

              Nieprawda — powiedziała druga pani — ogłaszał w południe* ale pani jeszcze nie było w jadalni.

Matka pogłaskała dziewczynkę po włosach.

              No widzisz, Ireczko, nie możemy pojechać.

              I słusznie — odezwała się znów druga pani — bo jak można dzieciom coś takiego pokazywać! Czy pani nie wiedziała, że to nie jest Disneyland?

Oho, coś z Ireczką niedobrze. Patrzcie, teraz ona zesztywniała. Nie wiem, co się tam w jej główce działo, dłuższą chwilę siedziała

naprężona, nagle zerwała się z krzesła, przyłożyła piąstki do oczu i głośno, na całą salę:

              Mamo, ja chcę do Oświęcinjia! Mamo, ja chcę do Oświęcimia!

I wierciła tymi piąstkami w oczach, i buzię płaczliwie wykrzy­wiała, nagle znowu usiadła i zaczęła nóżkami bić w nogi krzesła, i znowu głośno, na całą salę:

              Mamo, ja chcę do Oświęcimia! Mamo', ja chcę do Oświęcimia!

Teraz matka zerwała się z krzesła, ja też wstałem, na sali zro­biło się cicho, wszystkie twarze zwrócone ku nam jakby ku scenie teatralnej, państwo Ziarkowscy też patrzą, ale ja widzę tylko twarz matki, widzę jej oczy pełne zdziwienia i jakby prośby o pomoc. A cóż ja tu mogę zrobić, ja też czekam, żeby ktoś coś zrobił, cisza na sali, wszyscy się gapią, a ta rozwydrzona dziewczyna jeszcze bije nogami o krzesło i krzyczy, krzyczy, że chce do Oświęcimia, bo co ona wie, doprawdy stuknięta dziewczyna.

COŚ NIEZWIERZĘCEGO

Skandal był tym głośniejszy, że zupełnie nieoczekiwany. Bo kto by pomyślał, że profesor zdobędzie się na taki brutalny wybuch. To musiało długo trwać, zanim ten dynamit się w nim nagroma­dził, a ja tylko dzięki przyjaźni pani profesorowej mogę sobie od­tworzyć przebieg wydarzeń. Już wiem, że pewne ludzkie doświad­czenia są nieprzekazywalne, każdy musi je przeżyć — że tak po­wiem — na własną rękę. Ostatecznie nie można się dziwić mło­dym, którzy dopiero wchodzą w życie, ciągle od nowa odkrywają Amerykę, ale jak nazwać starych, którzy popełniają znane im błę­dy? Przecież profesor sam opowiadał mi, że w swoim czasie od­wiedzał rodziców na wsi, widział, jak narzeczona brata wypełniała dom swoją pracowitością, skrzętnością, myła nogi chorego ojca, uśmiechnięta, zawsze chętna, życzliwa, i zbyt późno dowiedział się, że już kilka miesięcy po ślubie brata matka musiała o suchym chlebie tyrać całymi dniami w polu, a ojciec głodny, na wpół spa­raliżowany leżał w łóżku. I pani profesorowa też dużo w życiu wi­działa, i sąsiedzi ostrzegali j...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin