Worcell Henryk - O CZYM RZEKA SZEPCZE Z DESZCZEM.rtf

(941 KB) Pobierz

Henryk Worcell

czym rzeka szepcze z deszczem

 

Emancypantki

rej wiosny wysłałem do krewnych listy z zawiadomieniem, że się do nich wybieramy na święta Wielkanocne; spędzimy parę dni tu, parę dni tam. I prosiłem, żeby nam zostawili trochę świątecznego sernika i makowca. Najpierw odezwała się kuzynka Basia, zapraszała nas, pisała, że makowiec i sernik będzie i .jeszcze coś w dodatku” i zaznaczyła tajemniczo. Przekazałem tę wiadomość telefonicznie siostrze Steni i ona po dłuższym namyśle: „Dobrze, jedziemy do Basi”. To znaczy do Kli­kowej pod Tarnowem.

Myślałem, że w Wielki Czwartek nie będzie jeszcze tłoku w pociągach, wybraliśmy ten, który idzie do Przemyśla kwadrans przed północą. I kto by pomyślał, że on jest podstawiany trzy kwadranse przed odjazdem! Gdyśmy weszli na peron, pociąg już stał całkiem zapełniony, mowy nie było o miejscach siedzących. Staliśmy ściśnięci w korytarzu i gdy gdzieś za Opolem przyszedł do nas konduktor, Stenia mocno zirytowana powiedziała:

1 Proszę pana, dlaczego w okresie świątecznym nie doczepiacie więcej wagonów? Gdybym wiedziała, że muszę stać w takim tłoku, to bym wcale biletu nie kupiła.

Na to konduktor bardzo grzecznie:

-              O, proszę pani, służba bezpieczeństwa u nas czuwa.

A jednak ta służba niedobrze czuwała, bo mieliśmy w torbie małego pieska, Baciara, jako pasażera na gapę, i żadna służba go nie zauważyła. Dopiero w tydzień później, w drodze powrotnej inny konduktor jakoś go wyślepił i musiałem zapłacić za pieska 180 złotych, to znaczy pół biletu i karę. Później siostra robiła mi wyrzuty, że takie przewożenie pieska na gapę to jest nieuczciwość i w dodatku kompromitacja w oczach pasażerów, przykro jej było przy mnie, skompromitowanym, sie­dzieć. Na to ja: „Kobieto!” - i chciałem jej przypomnieć, że sama nale­gała ibym biletu dla psa nie kupował, bo takie maleństwo można w kie­szeni przewieźć, ale mi przerwała:

| Nie mów do mnie „kobieto”! Ty zawsze chcesz się wywyższyć, dać do zrozumienia, że jesteś mężczyzną.

Wolałem zmilczeć, bo wiedziałem, że niedawno czytała Drugą płeć Simone de Beauvoir, która boleśnie przeżywa ten fakt, że jest kobietą, czyli „inną”, i podburza wszystkie kobiety, żeby nie były „inne”. Ale to było w drodze powrotnej, a teraz też siostra była nieco dokuczliwa, co było skutkiem długiego stania w zatłoczonym korytarzu. Gdzieś za Gli­wicami zaczęła mówić krytycznie o kuzynce Basi. Znała ją lepiej niż ja.

-              Ja nie wiem, dlaczego upierasz się przy tej Basi. Przecież ona taka skąpa, że nawet chleb mężowi wydziela. Chłop pracuje ciężko, a ona mu chleb wydziela, chodzi wyschnięty jak Gandhi.

| On już takiej budowy, nawet gdyby jadł dużo, pozostanie chudy.

-              Ale on już nie może dużo jeść, bo z tego głodowania żołądek mu się skurczył.

Długi czas milczała i dopiero za Katowicami usłyszałem jej głos:

-              I po co ona buduje domy dla obu synów? Przecież we własnym domu nie będą wiekować. Centusie galicyjskie. No, zobaczymy, jak ona nas ugości.

Pociąg miał już duże opóźnienie, musiał się zatrzymywać, by prze­puścić towarowe, które mają pierwszeństwo przed osobowymi, gdyż one, a nie my, gwarantują przemysłowy rozwój kraju i dobrobyt przy­szłych pokoleń. Ale Stenia nie doceniała tego rozwojowego procesu, iry­towały ją długie postoje przed stacjami, czekanie na sygnał wjazdu. Gdzieś za Trzebinią znowu się przyczepiła do Basi.

| Jej się wydaje, że jak zbuduje domy, to będzie bogata. Ty myślisz, że ona tylko dla synów buduje te domy? Nie - dla siebie! Ona nie chce, żeby fabryka dała im mieszkanie, ona chce mieć swoje domy. Być wła- -ści-ciel-ką. Po-sia-dać. Mieć zapisane na hipotece. Całe życie na to poświęca i właściwie nie żyje, tylko haruje, robi sweterki, oszczędza, męża głodzi, ale domy musi zbudować. Zqbaczysz, jak Albin wygląda. On się wykończy przy tej budowie.

Teraz już pociąg nie zatrzymywał się przed stacjami, wjazdy były wolne, niebo na wschodzie już szarzało, cieszyłem się, że wkrótce, może już za Krakowem, zobaczę rodzinny krajobraz, pączkujące drzewa, łąki zbryzgane kaczeńcami. Tuż za Krzeszowicami Stenia znów się odezwała:

-              Przecież u nich ani jednej książki nie ma, nawet gazety nie kupują. No, cud, że telewizor kupili, ale myślisz, że go oglądają? Tylko wtedy, gdy mają trochę wolnego czasu, a nie wtedy, gdy idzie coś ciekawego, zawody sportowe, dobry film albo teatr. I nigdy dłużej, jak do dziesiątej wieczór, bo trzeba iść spać i wczas rano wstać do roboty. Pracusie galicyjskie.

Już chciałem wykrzyknąć „kobieto”! i powiedzieć jej, że gdyby żyła tak długo i w takich warunkach, jak Basia, to też stałaby się centusiem i pracusiem galicyjskim, ale oto już widać Kopiec Kościuszki i zabudowa­nia dawnych Bronowie, część pasażerów szykuje się do wysiadki, trzeba się przepchać na wolne miejsce. Udało się nam i sam nie wiem, co mnie

więcej cieszyło, te siedzące miejsca czy milczenie Steni. Bo już nic nie mówiła do samego Tarnowa.

Do Klikowej bardzo blisko od miasta, tę wieś, podobnie jak Hyszów i Krzyż, włączono do Tarnowa jako sielskie suburbia. Dom Basi stoi na skraju wsi od strony Hyszowa i ogromnych budowli i kominów „Azo­tów”. Między domem a drogą ogródek z kwiatami i krzakami porze­czek, dalej podwórko ogrodzone drucianą siatką, dalej drugie podwórko z kurnikiem i chlewem, następnie duży ogród warzywny i owocowy, a za nim nowy dom dla żonatego syna Piotra, już na ukończeniu. A jeszcze dalej, w polu, trzeci dom dla kawalera Staszka, a właściwie dopiero ściany bez dachu i sufitu. Gdzie spojrzeć, widać Basiną skrzętność, gos­podarność, bo i króliki skaczą za drucianą siatką. Ale to wszystko zauważyłem dopiero później, gdy psychicznie rozprężony, rozleniwiony, wyszedłem z domu, by się rozejrzeć po otoczeniu.

Chciałem Basię trochę postraszyć, zostawiłem Stenię z Baciarem przy furtce, wszedłem do sieni i tam znalazłem kuzynkę. Tłuściutka, małego raczej wzrostu, ładna jak różowy dzbanuszek - ucałowałem ją serdecznie i mówię:

-              Basiu, zrobiliśmy ci niespodziankę, przyjechało nas czworo.

Momentalnie spoważniała, zrobiła wielkie oczy, ale gdy wyjrzała na

dwór, twarz jej natychmiast pojaśniała. Weszliśmy do pokoju sypialnego i rozgościliśmy się, walizeczki pod ścianę, teczkę na krzesło, gazety na stół. Strasznie lubię zajeżdżać do kogoś w gościnę, bo wiem, że zaraz się mną zaopiekują, coś przygotują, czymś poczęstują, ale tu zaraz sobie przypomniałem, że dziś Wielki Piątek i żadnych frykasów nie będzie.

Basia bardzo nas przeprasza, że nie wszystko jeszcze zdołała przygo­tować, jeszcze ćwikłę musi zrobić, kuchnię uporządkować i coś tam jeszcze. Albin i Staszek wrócą z „Azotów” dopiero po trzeciej, ale oni w niczym jej nie pomogą, bo mają robotę przy budowie. A Pietrek? No cóż, żonaty, też pracuje w „Azotach”, a jak ma trochę wolnego czasu to przychodzi tu i pracuje w swoim domu, urządza wnętrze, koniecznie chce wprowadzić się tu pod koniec roku. Tak, przypominam sobie, gdy byłem tu przed dwoma laty, o niczym innym nie mówiono, tylko o materiałach budowlanych, o cemencie, wapnie, dachówkach, deskach. I że to wszystko drogie, trzeba szukać protekcji i nieraz łapówkę wsunąć, komu trzeba. Wolny handel nie istnieje, towar jest reglamentowany, państwowy, ale między państwem a nabywcą usadowili się pośrednicy- -rozdzielcy i przydzielają temu, kto więcej da. Znaczy się handel istnieje, tylko że nie kapitalista zyski ciągnie, lecz proletariusz, urzędnik państwa socjalistycznego. Pamiętam, przed dwoma laty zapytałem Pietrka, dla­czego nie chce mieszkać w blokach budowanych przez fabrykę. Wyra­źnie się skrzywił.

-              Ee, w bloku jak w kołchozie, człowiek skrępowany, zawsze tam jakieś zatargi, kłótnie z sąsiadami, z dziećmi, a na swoim to na swoim. Niech domek będzie mały jak pudełko zapałek, ale ogrodzony, swój.

Właśnie „swój”. Na wieki w księgach zarejestrowany. Ale Busi jeszcze o coś innego chodziło. Ona sobie nie wyobrażała, jak można żyć bez kawałka pola, bez ogrodu, bez kur, świnki i królików. Od wieków żyliśmy z kurami i świnką, jak teraz żyć bez nich. Mógłbym jej odpo­wiedzieć, że można, bo Stenia i ja żyjemy we Wrocławiu bez kur i świnki, ale czy miałbym rację?

Ciągnęło mnie na dwór, w wiosenne zagrodzie, spojrzałem na Stenię, pomyślałem sobie: ty, emancypantko, posiedź trochę z Basią, przerób ją na mężczyznę, a ja sobie pójdę z Baciarkiem. Ale wiedziałem, że Stenia nie będzie nawracać Basi, bo już znalazła wspólny z nią język, zaintere­sowała się sweterkami. Kuzynka od lat robiła te sweterki i dobrze na nich zarabiała, wyspecjalizowała się w tej włóczkowej robocie, znana jest nie tylko w Klikowej, różne panie przyjeżdżają do niej z Tarnowa, nawet z Żabna i zamawiają sweterki. I Stenia wsiąkła w te sweterki, stała się „inna".

Dawno to zauważyłem, że gdy przyjeżdżam w rodzinne strony, w jakże znane mi okolice, gdy się już przywitam z krewniakami, wyści- skam, wycałuję, a poczęstunku jeszcze nie widać na stole, to przede wszystkim ciągnie mnie na dwór. Wyjść z tego pokoju czy izby, która jest ciasna i jakaś nudna, pospolita jak wszystkie izby, tu nawet szafki z książkami nie ma, tylko jakaś komoda, kanapa, fotografia ślubna, na której panna młoda w nieodzownej aureoli z białego welonu, i słodki obraz świętej Rodziny nad łóżkiem, i wazoniki z pelargonią, i maszyna do szycia nakryta makatką. W takim czymś nie można ani siedzieć, ani czytać, ani pisać - strach człowieka ogarnia na myśl, że musiałby tu przebywać całymi dniami, tygodniami.

Wyszedłem. 1 od razu „Azoty” się przede mną otwarły. Na dole nie­widoczny Hyszów w porannych oparach, a wyżej spiętrzone budowle i kominy „Azotów”. I dymy nad nimi, dymy ciągnące w tę właśnie stronę, na Klikową, Niedomice, Żabno. Potężny kombinat, którego tu za moich gimnazjalnych lat nie było - były tylko pola, drzewa i hyszowskie domy kryte strzechą. A teraz Hyszowa nie widać, brudne opary go zasłaniają, więc i budowle „Azotów” wydają się wywyższone jakby ponad chmury, górują nad całą okolicą, grożą kominami, ogniem, dymem, szczególnie jeden komin, ten największy, wygląda jak wielki palec wystający z ziemi, który nie umie mówić, a jednak wyraża jakieś memento. O nie, nie boję się. widziałem już Turów i Nową Hutę, już się nie boję. A zresztą prze­cież tu, przy mnie, wszystko mniej więcej takie jak dawniej, swojskie. Króliki za siatką. Świnka chrząka w chlewiku, kury na wydeptanym, gołym wybiegu. Kot siedzi na schodkach i czeka na słońce, on wie, że stonce wyjdzie zza mgieł od strony Ilkowic. W ogrodzie grządki już zro­bione, cebulka wsadzona, Basia na pewno już wsiała marchew i pie­truszkę, to widać po równych rowkach wzdłuż grządek. Krzaki agrestu już wypuszczają zielone gwiazdki, na czereśni pąki kwiatowe, a w polu, widzę, tarnina rozkwita. Jeżeli nawet „Azoty” rozszerzą się, wypuszczą

swoje żelbetowe macki, swoje nowe hale fabryczne, to raczej wzdłuż Dunajca, między Hyszowem a dunajeckim wałem - tu, do Klikowej te macki nigdy nie dotrą, tu zawsze świnki będą chrząkać w chlewikach, króliki będą pracowicie poruszać wąsami, kury znosić świeże jajka, ogród zawsze będzie pachniał pietruszką i koperkiem.

Dość długo spacerowałem wokół ogrodu i nie ukończonych domów, potem Stenia się pokazała, szła ku mnie trochę jakby zamyślona. Basia zaprasza nas na śniadanie. Ale Steni o coś innego chodzi.

-              Wiesz, dlaczego ona tak nienawidzi Albina? Nie może mu pew­nych rzeczy przebaczyć i pewnie nigdy nie przebaczy. Bo on się odważył kilka razy tak upić, że stracił przytomność, zwalił się na słomę i spał. Nieraz miał prywatne roboty, zakładał instalacje elektryczne, nieraz go częstowano wódką. I wszystko było w porządku, gdy wracał pod humorkiem i zabierał się do roboty w domu lub w polu. Ale widzisz, kilka razy zdarzyło się, że on uciekł w nirwanę. Całkiem się spił i uciekł spod jej władzy w słomę. I ona mu nic nie mogła zrobić. I tego mu nie może przebaczyć.

-              To dziwne - powiedziałem - bo nasza mama, pamiętasz, zawsze ojcu przebaczała.

-              Bo się go bała! Bo nasz tata to był prawdziwy mężczyzna.

-              Znaczy się, prawdziwy mężczyzna to taki, co gnębi żonę?

-              Głupi jesteś! Nie gnębi, ale nie pozwoli, by żona jego gnębiła. To jest wielka różnica. A Baśka gnębi Albina. Bo on skończony safanduła.

Ruszyliśmy w kierunku domu, jak zawsze miałem ochotę dokuczyć siostruni, powiedziałem:

-              To by znaczyło, że kobietom nie wolno dawać wolności i równych praw, bo zły użytek z nich robią. Toteż mają rację Arabowie, że zamy­kają swoje żony w haremach. Wystarczy wam dać lustro, grzebień, per­fumy i trochę czekoladek i będziecie szczęśliwe zamknięte w salonach.

1 Ha!? - Stenia aż się chwyciła za głowę - właśnie za to teraz poku­tujecie! Za te setki lat, co ja mówię, tysiące lat naszego niewolnictwa! Teraz my górą.

-              Ach, to wy tak chcecie naprawiać świat? Jedno niewolnictwo zastąpić drugim. Starą tyranię nową tyranią. A wiesz, co powiedziała pewna mądra kobieta, Jolanta Jacobi? „Mężczyzna jest zmaterializowa­nym duchem, kobieta jest materią uduchowioną". U-du-cho-wio-ną! A ty chcesz być tylko materią zniewalającą. To do niczego nie prowadzi, bo zawsze będziemy od was jakoś uciekać. Albin ucieka w słomę, a inni w naukę, w literaturę.

Basia już stała w progu, czekała na nas, byłem zadowolony, że nie rozdrażniłem Steni napomykając o jej nieudanym małżeństwie.

-              No chodźcie, chodźcie, trzeba coś zjeść. Pościć trzeba, ale wy po takiej podróży musicie coś zjeść.

Na stole zastaliśmy chleb, chude śledzie i herbatę cienką jakby z owsianej słomy. Ale co Baciarkowi dać? Piesek delikatny, francuski pin- czerek, nawet kiełbasy nie chce jeść, powącha tylko i odchodzi, jakby chciał powiedzieć „nie dla psa kiełbasa”. Na szczęście mieliśmy goto­wane jajka, a że Baciarek nie lubi białka, tylko same żółtka, Stenia wpadła na ten pomysł, by widelcem dobrze pognieść białko z żółtkiem - chcąc nie chcąc Baciarek musiał tę mieszaninę zjeść, bo nie mógł z niej wybrać tylko żółtko. Ale patrzcie, patrzcie na Basię! Z jakim zdumie­niem i zgorszeniem przygląda się tej operacji.

-              To on chleba nie lubi?

-              Nie, nie lubi, nawet z masłem nie lubi.

I No, coś takiego! Ja bym takiego psa nie chowała.

-              Ja ci wierzę. Taka bestia nieproduktywna i jeszcze frykasy żre.

-              A nie dać mu zryć trzy dni, to się przeprosi z chlebem.

1 Oj, nie moglibyśmy patrzeć, jak on cierpi trzy dni.

Następne godziny dłużyły się, Basia miała dużo roboty, Stenia pomagała jej, ja krążyłem po obejściu, czytałem tygodniki. Po południu, po godzinie trzeciej nadjechali rowerami Albin i Staszek. Miała rację Stenia, gdy mówiła, że ten Albin wygląda jak Gandhi. Na niego chyba żadne ubranie nie pasuje, każde jest za obszerne, wisi na nim. Twarz ogorzała, okrągła i pomarszczona jak zleżałe jabłko - dziwne wrażenie robił, gdy się do nas uśmiechał tym pomarszczonym jabłkiem, bo uśmiech jeszcze bardziej go marszczył. Szybko coś tam zjedli w kuchni i zaraz poszli na budowę, musieli jeszcze cementowe pustaki dorabiać. Znowu przyszły mi na myśl słowa Jolanty Jacobi. Ale jakże ten Albin może być zmaterializowanym duchem, skoro tak mało w nim materii. I jak Basia może być uduchowioną materią, skoro jest tylko materią, grubą, okrągłą i różowiutką jak dzbanuszek? Albin w przyszłym roku przechodzi na emeryturę, będzie miał więcej czasu na budowę domu i uprawę kontraktowanej fasoli i ogórków - może mu starczy sił i życia, żeby te dwa domy wykończyć. Znany jest w okolicy jako dobry facho­wiec, zarabia dodatkowo instalując sieć elektryczną w domach, ale już się nie zdarza, by wracał pijany, już nie ma tej odwagi, by uciec przed Basią w niebyt, w słomę. Więc ucieka w pracę. Widać, że chętnie pra­cuje, ta praca jest dla niego jakąś ucieczką. Coś niedobrego stało się z tutejszymi mężami, dawniej, pamiętam, mocni byli w polityce, a w domu gospodarzami pełną gębą, teraz nie mają żadnego głosu, podobni są pokornym psom, które zwijają ogon i czmychają w bok.

Cały piątek i sobotę pościliśmy przykładnie. Zresztą nie mogliśmy nie pościć, Basia dbała o to, żebyśmy nie grzeszyli: śledź, ziemniaki w łupinach i herbatka. Nawet mleka nie wolno pić. W sobotę wieczór Albin i Staszek mieli trochę wolnego czasu, mogliśmy zagrać w karty. W sześćdziesiąt sześć. Początkowo byłem całkowicie tą grą zajęty, bawiłem się. ale wkrótce zauważyłem, że Albin jest jakiś roztargniony, często zerka gdzieś na boki. I często przegrywa. Wprawdzie graliśmy o grosze,

można było przegrać najwyżej dziesięć złotych, ale było mi przykro, że on przegrywa, a ja nie miałem na tyle siły woli czy ofiarności, by celowo robić błędy i przegrywać dla niego. A Basia ciągle krążyła w pobliżu nas, stawała w drzwiach, wchodziła do pokoju i wychodziła. Wreszcie mówi:

-              Jak wy możecie w taki wielki post grać?

I No, nie taki wielki - odpowiadam - w Wielką Sobotę wieczorem ludzie nawet normalnie jedzą, już nie poszczą, bo Pan Jezus wnet zmartwychwstanie.

-              Ale jeszcze nie zmartwychwstał.

I znowu wychodziła do kuchni lub stawała w drzwiach i długo się nam przyglądała i jakby na coś czekała i cierpiała, i Albin znów przegrał dwa złote, i Stenia jakoś wymownie na mnie spoglądała, zdawało mi się, że ironicznie, nawet ze złośliwym uśmieszkiem, wreszcie Basia już nie mogła wytrzymać, musiała się wypowiedzieć:

-              Ja nie rozumiem, jak wy możecie tak grać, jak się wam to nie znudzi.

Zrozumiałem, że trzeba skończyć, bo może być jeszcze gorzej. Prze­szliśmy do telewizora. Jakiś nudny film skończył się przed godziną dwudziestą drugą, potem jakiś reportaż z wielkiej budowy, i znów zauważyłem u Albina roztargnienie i częste zerkanie w stronę kuchni. Już się czegoś domyślałem i wcale się nie zdziwiłem, gdy Basia stanęła w drzwiach.

-              No, może już dość tego, trzeba iść spać. Jutro wczas wstajemy, idziemy do kościoła na siódmą.

Miałem ochotę powiedzieć: wy pójdziecie na siódmą, a my na jede­nastą, ale dałem spokój, bałem się, że może być jeszcze gorzej. Po prostu zaczynałem się czegoś bać. I nie wiem, skąd się to we mnie wzięło, zaczą­łem zważać na własne ruchy, kontrolować siebie samego, czy się prawid­łowo rozbieram, czy nie robię hałasu, czy dobrze wieszam ubranie na poręczy krzesła. Stenia już leżała w łóżku, ja sięgnąłem po „Miesięcznik Literacki” i czytałem, ale przyszło mi na myśl, że niedobrze robię, bo światło się pali na cały pokój. A Basia jeszcze raz weszła do nas, czegoś szukała i nawet odchyliła pierzynę w moich nogach, nic tam nie znalazła i wyszła. Wtedy Stenia nachyliła się ku mnie i powiedziała:

-              Wiesz, czego ona szukała? Sprawdzała, czy Baciarek nie śpi w łóżku.

Zgasiłem światło, bo czułem, że może być jeszcze gorzej, i dopiero wtedy zabrałem Baciarka, który leżał na podłodze przy łóżku Steni, i przyhołubiłem go do siebie.

Następnego dnia wszystko odbyło się tak, jak Basia sobie życzyła. No nie, nie wszystko, bo w pewnej chwili Stenia się jej sprzeciwiła, ale to było później, przy śniadaniu. Przed wyjściem do kościoła Albin nakar­mił świnię, kury, króliki, a Stenia ścieliła łóżka. W pewnej chwili, gdy się mocowała z materacami, podciągała je, wyrównywała, nagle zawołała do mnie głośnym szeptem: „Henryku”! Ale zaraz machnęła ręką i: „Nie, nic, potem ci powiem”. Później tak manewrowała, żeby się szybko ubrać i razem ze mną wyjść na podwórko i tam czekać na Basię, Albina i Staszka.

| Wiesz, co tam znalazłam? Ażem się wzdrygnęła! Taka kupa pie­niędzy! Same tysiączki. Chyba ze sto tysięcy. Dlaczego ona to trzyma w domu, a nie w PKO? Przecież w PKO procenty by jej rosły.

-              Może je musi wydać na dokończenie domu? Ale dlaczego mówisz, że ona, a nie Albin je tam schował?

I Ha! Ale z ciebie psycholog! Ty sobie wyobrażasz, że Albin ma tu coś do powiedzenia? On tu jest kompletne zero przy niej. Ja tak znam psychikę kobiet, każdy odruch, każdą myśl odgadnę.

-              Oczywiście, sama jesteś kobietą, jesteś „inna”, to i łatwo ci zro­zumieć psychikę siostrzanej duszy.

-              A ty jesteś głupi! W swoich książkach piszesz o kobietach i ludzie się dziwią, skąd ty tak dobrze znasz kobiety. To znaczy, że ty jesteś do nich podobny, to twoje siostrzane dusze.

Masz tobie. Nic z tego nie rozumiem. Cała trójka, świątecznie ubrana, wyszła z domu i dołączyła do nas, na drodze widzieliśmy tylko ludzi starszych, którzy dawnym zwyczajem woleli pójść na poranne nabożeństwo, by potem mieć wolny czas na długie świąteczne śniadanie i przyrządzanie obiadu. I właśnie gdy po powrocie z kościoła Basia zabrała się do nakrywania stołu, krojenia wędlin, jajek, ciasta, widzia­łem, że ona to robi bardzo uroczyście, powiedziałbym nabożnie, jajka święcone i chrzan kładzie na stole nie jak jadło, a jakąś świętość czy relikwię. Nie podobało mi się to i w pewnej chwili powiedziałem:

-              Wiesz, Basiu, że to świąteczne obżarstwo, to pozostałość pogań­skich obyczajów? Poganie też tak uroczyście ucztowali, obżerali się dwa- -trzy razy w roku.

Spojrzała na mnie zgorszona i powiedziała:

1 Co ty wygadujesz! Wszyscy się cieszą, że Chrystus zmartwych­wstał, a ty gadasz o pogaństwie. To przecież bluźnierstwo, grzech.

-              A ja lubię grzeszyć, bo wtedy mam za co pokutować, a bez grze­chów, to co chrześcijanin wart?

Znowu spojrzała na mnie surowo, ale już nic nie powiedziała. Zresztą Stenia jej przeszkodziła:

-              Basiu, a gdzie wódka?

-              Jak to? i zdziwiła się kuzynka. - Teraz, do śniadania? Wódkę podaje się dopiero do obiadu, a nie do święconego.

-              No, jak ty nie postawisz, to naszą żubrówkę wyciągniemy z walizki.

I Basia musiała postawić. To było właśnie to, o czym tak tajemniczo w liście wspominała, że oprócz sernika i makowca będzie „coś jeszcze w dodatku”. To znaczy butelka żytniówki. Od razu zauważyłem, że pomarszczona twarz Albina jeszcze bardziej się zmarszczyła w uśmiechu, toteż dbałem o to, by mu nalewać pełne kieliszki, a gdy za bardzo zezo­wał w kierunku Basi, trącałem się z nim i mówiłem: „No, Albinie, za nasze ! Nawet wtedy, gdy Basia zapytywała: „Nie za szybko to”? trąca­łem się z Albinem i mówiłem: „Za nasze! Dq dna”!

Pod koniec śniadania dowiedzieliśmy się, że po obiedzie przyjdzie Pietrek z żoną i dzieckiem. Nie bardzo go pamiętam sprzed dwóch lat, chłopaki przeważnie mają gęby jeszcze nie ukształtowane, bez wyrazu. Za to Stenia była lepiej zorientowana w stosunkach rodzinnych Basi i w stosownej chwili, już po śniadaniu, powiedziała mi zadziwiającą rzecz. Mianowicie, że Basia, jako matka, jest bardzo nieuczciwa. Bo nienawidzi Staszka, natomiast Pietrka uwielbia, darzy go zaślepioną miłością. Aha, pewnie dlatego Staszek jest taki milczący, przytłumiony. Ale dlaczego ona go nie lubi? Ba, kto to może wiedzieć - tu nawet kobieca intuicja Steni zawodzi, będę musiał sam wniknąć w te sprawy moim męskim, literackim węchem.

A druga rzecz: Stenia w czasie śniadania wydała mi się jakaś nabur­muszona, piła bardzo mało i rzadko się odzywała, zapytałem ją, skąd u niej te muchy w nosie. Z kolei ona zapytała:

-              Jak ci smakował makowiec i sernik?

-              Nie bardzo.

-              No widzisz. Tam, pod materacem leży stó tysięcy, a tu masła i jajek żałowała do ciasta. Nie, jak ty chcesz zostać, to zostań, a ja jutro rano jadę do Julci na Kępę Bogumiłowską.

-              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin