Roman Dmowski - Dziedzictwo.pdf

(1191 KB) Pobierz
1
KAZIMIERZ WYBRANOWSKI
DZIEDZICTWO
Rozdział I.
Na stacji położonej obok powiatowego miasta, ruszało się kilku ludzi ze służby kolejowej w oczekiwaniu Północ-
nego Expresu, który w drodze od granicy do Warszawy zatrzymał się tu dla nabrania wody. Niebo było pochmurne, szare,
ostry wiatr wschodni podrywał garstki śniegu, leżącego w bruzdach zamarzniętej ziemi.
Jedyną nie należąca do służby osobą był przechodzący po peronie mężczyzna atletycznej budowy, barczysty gruby
w karku, z szeroka kanciasta twarzą, z małymi, głęboko osadzonymi oczami, które tej twarzy nadawały prawie dziki wyraz.
Ubrany w przyzwoite palto z futrzanym kołnierzem i w futrzaną czapkę, mógł wyglądać na świeżo wzbogaconego chama,
gdyby nie powściągliwość w ruchach i skromność w wyrazie twarzy, świadcząca o tresurze.
Rozległ się gwizd lokomotywy i pociąg zwolnionym pędem zajechał na stację. Z paryskiego wagonu lekko wysko-
czy wysoki, smukły mężczyzna w wykwintnie skrojonym miejskim futrze, w miękkim, grubym kapeluszu, i zaczął się roz-
glądać po stacji. Z młodzieńczymi jego ruchami stanowiła kontrast blada twarz, zmęczona i oczy badawcze, przenikliwe a
zarazem jakieś niezwykle stare. Przyglądająca mu się służba stacyjna zawyrokowała, że jest cudzoziemcem.
Oczekujący na peronie atleta szybko podszedł ku niemu, zdjął czapkę, wyprostował się i rzekł:
- Grzegorz, służący z Turowa.
- Mamy, zdaje się jechać prosto do kościoła? - zapytał przybysz po polsku, z niedostrzegalnym prawie akcentem
cudzoziemskim, a jednocześnie wbił badawcze oczy w służącego, który musiał uderzyć go swym typem niezwykłym.
- Tak jest, proszę pana - odrzekł Grzegorz i, wziąwszy z rąk konduktora dwie
walizki, poprowadził gościa przez budynek stacyjny na druga stronę.
Przy okazalej limuzynie stal szofer, chłop rosły, fizycznie dobrze rozwinięty, aczkolwiek znacznie lżejszej wagi od
służącego.
- Szofer Marek - przedstawi Grzegorz i zabrał się do lokowania waliz we wnętrzu samochodu tak, żeby nie prze-
szkadzały podróżnemu. Ten mierzy okiem to służącego, to szofera; nie mogło też ujść jego uwagi, ze obaj oni, acz ukrad-
kiem, bacznie mu się przyglądają.
Grzegorz poprosił go, żeby zajął miejsce, oryl mu szczelnie nogi baranicą,
proponował nawet wdzianie dachy, która w zamkniętym samochodzie nie była potrzebna.
- Wiatr jest mroźny - mówił - a mamy przed sobą przeszło półtorej godziny drogi.
Siadł kolo szofera i ruszyli, rozwijając znaczną szybkość pomimo niezbyt równej drogi.
Podróżny przez chwile patrzył w okna na roztaczającą się po obu stronach
jednostajna, szarą równinę, po czym popadł w zadumę.
Jechał na pogrzeb człowieka, którego był synowcem, wychowańcem i spadkobiercą. Jechał prosto z Paryża, gdzie
stale mieszkał. Ze względu na spadek będzie musiał jakiś czas pozostać w Polsce, której prawie nie znał, bo od trzynastego
roku życia wychowywał się, a potem pracował zagranicą. Planów żadnych tymczasem nie robił - musiał przede wszystkim
zorientować się w swym nowym położeniu. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że w życiu jego zachodzi przewrót - jak
wielki tego jeszcze nie mógł przewidzieć.
Stryja swego widywał rzadko i znał mało; spodziewał się teraz więcej o nim dowiedzieć. Postanowił dokładnie
notować sobie wszystko, co by mogło mu rzucić jakiekolwiek światło na tę postać, pod wielu względami dotychczas dla
niego niezrozumiałą. Na wstępie zwrócili jego uwagę ci oto dwaj ludzie, których wygląd świadczył, że stryj jego lubił dobie-
rać sobie do służby atletów. Czy to było tylko upodobanie?..
Obudził się z zamyślenia, gdy szofer zaświecił reflektory. Zapadła wczesna noc zimowa, noc czarna, bezgwiezdna.
Przed oczyma przesuwały się tylko silnie oświetlone pnie drzew przydrożnych. Spojrzał na zegarek, minęła już godzina
jazdy. Za pól godziny pogrzeb. Znajdzie się wśród nowych, nieznanych ludzi, wobec których będzie jedynym przedstawicie-
lem zmarłego. Prawdopodobnie będą tam sąsiedzi i niezawodnie liczni znajomi ze stolicy: stryj musiał być człowiekiem
ustosunkowanym. Nie znal miejscowych zwyczajów i nie bardzo wiedział, jak się trzeba zachować. Na szczęście będzie tam
adwokat stryja Osiecki, który zajął się pogrzebem i w obszernym telegramie do Paryża zawiadomił go, jak ma na pogrzeb
zdążyć. Ten mu udzieli wszelkich potrzebnych wskazówek.
Szofer dal parokrotny przeciągły sygnał. Wreszcie po dłuższej chwili samochód stanął. Grzegorz szybko wyskoczył
i, otwarłszy drzwiczki, pomógł przybyszowi wysiąść.
Panowały nieprzeniknione ciemności. Tylko o jakieś dwadzieścia kroków widać było otwarte drzwi kościelne, z
których płynęła smuga słabego światła aż do samochodu. W tym świetle stał tuż przed nim ubrany w grube futro mężczyzna
średniego wzrostu, dość otyły, z krótko przystrzyżonymi, jasnymi wąsami, z twarzą przeciętnie inteligentną, na której wyra-
żał się stosowny do chwili urzędowy smutek i powaga. Wyciągnął rękę do przybysza ze słowami:
- Jestem Osiecki. Czekaliśmy tylko na pana. Chodźmy do kościoła.
Po kilku słowach formalnego podziękowania adwokatowi za zajęcie się pogrzebem przybysz ruszył z nim do wej-
ścia do kościoła przez szpaler chłopów i bab, zgromadzonych na cmentarzu kościelnym.
Weszli, a za nimi cisnęli się ludzie z cmentarza.
Na środku małego kościołka wiejskiego stal niewysoki katafalk, ubrany w zieleń świerkową, wśród której parę
dziesiątków świec się jarzyło. Na katafalku spoczywała wielka, czarna trumna z krzyżem i obramowaniami z białej blachy,
skromna trumna drewniana.
Przybysz przykląkł przed trumną, po czym stanął i zaczął rozglądać się wokoło.
1220535521.002.png
2
Obok niego stal adwokat a za nim jakiś mały, szczupły człowieczek, siwy z krótko przystrzyżoną bródką, w okula-
rach, z wychudłą zmęczoną twarzą. Dalej paru ludzi wyglądających na oficjalistów i służbę. Poza tym z półtorej setki chło-
pów, przywiedzionych prawdopodobnie ciekawością.
Wiec to tak wygląda pogrzeb stryja? - myślał przybyły z Paryża synowiec. Dlaczego taki ubogi? i czyż nie ma na
świecie ludzi, którzy by mu chcieli towarzyszyć do grobu?..- Nie mógł w żaden sposób zrozumieć, co to wszystko znaczy...
Ukazał się ksiądz w czarnej kapie z organistą u boku i rozpoczął odśpiewywanie egzekwii.
Oczy garści ludzi, zgromadzonych w kościele, spoczywały na przybyszu: nie było w nich ani smutku, ani współ-
czucia, ani nawet przejęcia się obrzędem: było tylko zwyczajne, ordynarne zaciekawienie wobec zagranicznego dziwoląga,
który na tym tle był istotnie niezwykłym zjawiskiem.
On sam w owej chwili przywoływał sobie postać zmarłego stryja, człowieka zamożnego, wykwintnego, zachowu-
jącego się wszędzie na świecie, jak u siebie, i zestawiał swe wspomnienia z tym, co widział teraz przed sobą. Jakiż kontrast!
Jakie to bezdennie smutne!...
Stał, górując nad otoczeniem dużą głową, na której lśniły ciemne, gładko w tył zaczesane włosy, z wysokim i sze-
rokim czołem, przeciętym, dwiema prostopadłymi bruzdami, z dużym prostym nosem, z suchą starannie wygoloną twarzą.
Spod mocnych, prostych brwi, patrzył szarymi, głęboko osadzonymi oczami na to, co go otaczało. Oczy te były zimne, obo-
jętne, jakby trzymały w odległości ludzi, choć nie odpędzały ich, ale raczej przykuwały do miejsca...
Adwokat Osiecki. który co chwila rzucał na niego, ukradkiem spojrzenia, mówił sobie, że takie oczy i takie cienkie
zaciśnięte usta powinien mieć sędzia, ażeby sprawiać wrażenie nieubłaganej, nie kierującej się żadnym uczuciem sprawie-
dliwości i logiki.
Ksiądz skończył egzekwie, zaczęto odstawiać świece i świerczynę. Grzegorz i trzej inni ludzie, widocznie ze służ-
by, wzięli trumnę na barki i ponieśli ją za księdzem.
Przed kościołem czekało sześciu ludzi z pochodniami, przy których słabym świetle pochód ruszył w drogę. Ta
garstka, przedzierająca się z trumną przez ciemności nocne, sprawiała jakieś niesamowite warzenie: wyglądało to tak, jakby
grzebano kogoś ukradkiem, z dala od oczu ciekawego świata.
Kościół stał na krańcu wsi, a blisko niego, tuż za wsią, leżał mały cmentarzyk. Na cmentarzu czekał dół wyrąbany
w zmarzłej ziemi. Ustawiono nad nim trumnę, a ksiądz cichym, jakby zdławionym głosem odśpiewał rozdzierające melodie
obrzędu pogrzebowego.
Trumnę opuszczono w dół i rozległ się głuchy łoskot spadających na nią grud ziemi.
Jedyny przedstawiciel rodziny zmarłego stał nad dołem z pozornym spokojem, ale z poczuciem, że się dzieje coś
sprzecznego z normalnym porządkiem rzeczy, coś nie zrozumiałego, cos nie wytłumaczonego. Naprzeciw niego stal Grze-
gorz. Oczy atlety, patrzące nieruchomo w przestrzeń, miały jakiś straszny, morderczy wyraz. Gdy trumnę opuszczono w dół,
oczy te za nią podążyły: w jednej chwili dzika twarz zmiękła, a spod powiek popłynęły grube łzy, w których zamigotał blask
pochodni. Obserwujący Grzegorza synowiec zmarłego poczuł w tej chwili dla niego wdzięczność: te łzy były jedynym
uświetnieniem przygnębiającego obrzędu. Ale zachowanie się służącego nad grobem zaniepokoiło go i zwiekszalo zagadkę
tego pogrzebu.
Mowy pogrzebowej nie było.
Przy świetle dogasających pochodni organista zdjął z księdza kapę i ściągnął komżę, gdy Osiecki podszedł do
niego z synowcem zmarłego i przedstawił: „Pan
Zbigniew Twardowski, nowy dziedzic Turowa, ksiądz Rybarzewski, proboszcz tutejszy i przyjaciel ś.p. stryja pańskiego”.
Uścisnęli sobie dłonie. Ksiądz ciekawie się przypatrywał nie zwykłemu wyglądem człowiekowi. który mu ceremo-
nialnie dziękował za smutny obrzęd.
Podszedł mały człowieczek z siwą bródką. Adwokat przedstawił go Twardowskiemu jako doktora Zemłę, który
leczył zmarłego.
- Ja tylko byłem pod ręką - prostował doktor - i służyłem w razie potrzeby. Ś.p. stryj pański leczył się u najwięk-
szych powag europejskich. Niestety, na jego serce nie było rady. Chwała Bogu, śmierć miał lekką.
- Tak, śmierć miał lekką -rzekł ksiądz, kładąc nacisk na pierwszy wyraz zdania.
Miał jakby coś dalej mówić. ale nagle urwał.
Twardowski bystro na niego spojrzał. Ksiądz pod tym wzrokiem uczul widocznie potrzebę powiedzenia czegoś, ale
dorzuci tylko:
- Ma już spokój...
Synowiec zmarłego obserwował dalej księdza. Był to człowiek lat pięćdziesięciu, silnej budowy. prosty w zacho-
waniu się, z tarza dość grubą, ale sympatyczną; w jego dużych jasnych oczach widać było pewną głębię i myśli i uczucia.
Ksiądz nagle przybrał swobodny wyraz twarzy i zaproponował wszystkim trzem, by wstąpili na plebanie rozgrzać
się szklanką herbaty. Adwokat pośpieszył z odpowiedzią:
- Jak panowie wiedza, pan Twardowski przyjechał na pogrzeb prosto z Paryża, jest niezawodnie zmęczony. Ja zaś
jeszcze dziś chciałbym pomówić z nim o interesach i odjechać na noc do Warszawy, gdzie od wczesnego rana mam zajęcia.
Zostawili księdza z doktorem, sami zaś wsiedli do limuzyny, czekającej przed cmentarzem. Grzegorz zajął swe
miejsce przy szoferze.
Jechali w milczeniu. Twardowskiemu brzmiały jeszcze w uszach słowa księdza, w których także tkwiła zagadka, i
stał mu przed oczyma ten dziwny w swym ubóstwie, rozpaczliwy w smutku pogrzeb, pogrzeb jakby skazańca. Ksiądz, ad-
wokat, doktor. trochę służby i garstka ciekawego ludu...
Osiecki, jakby odgadując jego myśli, przerwał milczenie.
- Pogrzeb odbył się ściśle według rozkazu zmarłego: zwyczajny dół w ziemi na parafialnym cmentarzu, prosta
drewniana trumna, jeden ksiadz proboszcz miejscowy, żadnych mów, żadnych zaproszeń czy zawiadomień, żadnych nekro-
logów, ani nawet najmniejszych wzmianek w gazetach. Jakby chciał opuścić ten świat niepostrzeżenie, nie zwracając niczy-
jej uwagi.
Twardowski nie odpowiedział. Szukał, jaka myśl podyktowała tę wolę... Szukał
1220535521.003.png
3
na próżno.
Szofer skręcił w wąska drogę, wysadzoną drzewami, i dał przeciągły sygnał. W świetle latarni ukazał się wysoki
trzymetrowy mur z czerwonej cegły. Kiedy samochód podjeżdżał, jakieś ręce rozwierały ciężkie, z grubego drzewa, mocno
okute żelazem wrota, które za samochodem wnet się zatrzasnęły.
- Dziwny rygor - rzekł do siebie Twardowski.
Zatoczywszy wielkie półkole, stanęli przed domem. Lampa elektryczna, oświetlająca z góry wejście, ukazywała
wysmukle kolumny z szarego piaskowca, tworzące zgrabny portyk.
Z otwartych drzwi wybiegł służący, który pomógł im wysiąść i wprowadziwszy do obszernego przedpokoju, zdjął z
nich futra. Grzegorz znikł niepostrzeżenie.
Wnet otwarły się drzwi do wielkiego, dobrze oświetlonego hallu - dom był widocznie zbudowany po angielsku - ze
schodami, prowadzącymi na górę. W ogromnym kominku paliły się z trzaskiem całe szczapy sosnowe.
Na środku stał ubrany w czarny surdut Grzegorz, trzymając w ręku tace z bochenkiem chleba i solniczką. Skłonił
się nisko w milczeniu i podał tacę Twardowskiemu, starym zwyczajem witając nowego pana chlebem i solą.
Twardowski podziękował. Kiedy stawiał tacę na stole, wzrok jego padł na stojącego przy drzwiach dużego psa,
rasowego wilka, który się lekko najeżył, warcząc z cicha. Lubił widocznie psy i znał się na nich, bo stał wpatrzony w piękne
zwierzę.
- Jak się nazywa? - spytał Grzegorza.
- Piorun.
- Piorun ! - powtórzył głośno Twardowski.
Pies ruszył z miejsca powoli, nieśmiało. Zbliżył się do niego, węsząc ostrożnie. Naraz zaskamlał radośnie, stanął na
tylnych łapach, przednie oparł o piersi Twardowskiego i wyciągnął mordę ku jego twarzy. Gdy nowy pan zaczął go głaskać,
przytulił głowę do jego piersi.
Grzegorz stał osłupiały, z otwartymi ustami.
- Nie rozumiem, proszę jaśnie pana, co się stało. Ten pies nie da do siebie dostąpić nikomu obcemu. Chyba mądry,
zrozumiał, że to teraz jego pan.
Twardowski dalej głaskał psa.
- Tyś wcale nie taki mądry, jak Grzegorz myśli - śmiejąc się mówił do zwierzęcia - tylko ty masz nos. Zwęszyłeś
swego prawda?...
Grzegorz kręcił głową: widocznie mówił sobie, że nowy dziedzic ma jakiś tajemniczy sposób zaprzyjaźniania się z
psami. Patrzył na Twardowskiego z podziwem i trochę z obawą.
Osiecki, który się przyglądał tej scenie z boku, zauważył sceptycznie:
- Nie musi to taki być zły pies, jak Grzegorz mówi.
- Niech pan podejdzie - rzekł Twardowski.
Adwokat powoli się zbliżył. Pies nagle najeżył się, warknął groźnie i wystawił nań otwartą paszczę, w białe kły
uzbrojoną. Adwokat się cofnął, a pies warknął drugi raz mocniej i chciał się rzucić za nim, gdy Twardowski krzyknął ostro:
- Piorun!
Pies natychmiast złagodniał i przypadł mu do nóg pokornie, tylko jeszcze warczał z cicha przez chwile, zanim się
całkowicie uspokoił.
- Dobry pies - rzekł Twardowski - On jest już mój.
Nachylił się nad Piorunem, głaszcząc go po karku.
Grzegorz patrzył na niego z coraz większym podziwem, adwokat zaś miał minę zmieszaną wobec niezrozumiałego
zjawiska.
- Pański stryj - rzekł - był dziwny człowiek, ale pan jest jeszcze dziwniejszy.
Twardowski uśmiechnął się, rozumiejąc, że rozsądny prawnik ma go trochę za
wariata.
- No, panie mecenasie - rzekł - tu, przy tym kominku będzie nam dobrze. Usiądźmy i pomówmy, zanim nam jeść
dadzą.
- Obiad może być za godzinę - poinformował Grzegorz.
- Dobrze - rzekł Twardowski - Panu się bardzo spieszy!
- Chciałbym wyjechać za półtorej godziny - rzekł Osiecki - czy mógłby mi pan dać samochód do Warszawy?
To pytanie zorientowało Twardowskiego, że on tu jest gospodarzem i że to jego samochód.
Zwrócił się do Grzegorza:
- Powiedz szoferowi, żeby czekał przed domem za półtorej godziny i pospieszcie się z obiadem. A przedtem przy-
nieś nam tu wermut.
- Słucham jaśnie pana.
Osiecki stwierdził, że dziwak z Paryża bez wahań wchodzi w rolę pana domu na wsi polskiej.
Usiedli w głębokich fotelach, wyciągając nogi ku kominkowi. Piorun ułożył się u stóp nowego pana. Już nie war-
czał na mecenasa, tylko spojrzeniem go zapewniał, że lepiej się nie zbliżać.
W domu panowała cisza, która zakłócał tylko trzask palącego się na kominku
drzewa.
Rozdział II.
- Jak panu telegrafowałem - mówił adwokat - stryj zostawił cały majątek panu.
- Jest niezawodnie testament?
- Nie, nie ma. Wiedział kiedy umrze, i na krótko przed śmiercią wszystko zostało na pana przepisane. Oszczędza to
panu kłopotów spadkobrania. Miałem też wrażenie, iż chciał, ażeby pan wszedl w posiadanie majątku bez rozgłosu.
1220535521.004.png
4
- Dlaczego?
- Nie wiem. Wszystkie papiery znajdują się w mej kancelarii w Warszawie i są do pańskiego rozporządzenia. Spo-
dziewam się wkrótce pana widzieć u siebie.
- W tych dniach - rzekł Twardowski - wybieram się do Warszawy.
- Majątek pański - mówił dalej Osiecki - składa się z następujących pozycji:
przede wszystkim Turów. Jest to posiadłość niewielka - dwadzieścia parę włók, ale ślicznie zagospodarowana; jak pan widzi
dom jest piękny; zbudowano go przed dwudziestu laty. Odległość od Warszawy automobilem niecałe dwie godziny. Następ-
nie, dom w Warszawie, a w nim wygodnie i ładnie urządzone mieszkanie. Stryj pański mówił mi, że pan je zna, gdyż leżał
pan tam ranny w czasie najazdu bolszewickiego. Wreszcie główny majątek stanowią kapitały, ulokowane wszystkie w ban-
kach francuskich i angielskich. W przeliczeniu na nasza walutę wynoszą one około sześciu milionów złotych. Wszystko to
dziś jest złożone na pańskie imię.
- Nie sądziłem, że to taka duża suma - wtrącił spadkobierca tonem prawie obojętnym.
- Stryj pański był pierwszorzędnym finansistą. Zlikwidowawszy przed siedemnastu laty swe interesy, polokował
kapitały tak, że podczas wielkiej wojny nic nie stracił; a choć żył na wysoką stopę, to jednak wydawał tylko część dochodu i
majątek rósł z procentów. Jest wiec pan człowiekiem zamożnym, z majątkiem którego administracja nie zabierze panu wiele
czasu.
- Tak - rzekł sucho Twardowski - Czy stryj nie zostawił dla mnie żadnych poleceń?
- Tylko to - odrzekł adwokat, wyciągając z kieszeni i podając mu niewielką kopertę, zapieczętowaną czerwonym
lakiem.
Twardowski przeczytał swe imię i nazwisko, wypisane ręką zmarłego stryja, obejrzał pieczęć z rodzinnym herbem i
otworzył kopertę.
W środku była tylko pożółkła kartka papieru z wypisana na maszynie wskazówka, jak otwierać kasę ogniotrwałą.
Nic więcej.
- Może w kasie jest jakie pismo dla mnie? - zapytał.
- Na pewno nie ma. Przed śmiercią stryj pański pokazał mi jej zawartość: podręczną gotówką, trochę kosztowności,
wreszcie klucze od szaf i szuflad.
Z wyrazem zawodu na twarzy Twardowski zamilkł na chwile, po czym przeszedł na inny przedmiot.
- Stryj mój miał niezawodnie duże stosunki w kraju?
- Niegdyś tak. Jeszcze niespełna dwadzieścia lat temu pan Alfred Twardowski był w Warszawie znaną i popularną
osobistością. Od chwili wszakże zlikwidowania swych interesów zerwał wszelkie stosunki: nigdzie nie bywał, nikogo nie
przyjmował. Proboszcz, doktor i ja byliśmy jedynymi ludźmi, których widywał u siebie.
- Czy wie pan dlaczego?
- Nie wiem.
- Kiedy pan został jego adwokatem?
- W roku 1911.
- Przedtem go pan znal? - Nie, ale wiele o nim słyszałem. Miał reputacje człowieka mądrego, przedsiębiorczego, a
jednocześnie bardzo honorowego. Mówiono o nim tylko dobrze. Widocznie atoli zrobił sobie potężnych wrogów, gdyż w
krótkim czasie stanowisko jego się popsuło. Jako jego adwokat mogłem stwierdzić, że nie było do tego żadnych podstaw.
Wątpię, aby w świecie przemysłu i finansów można było znaleźć bardziej prawego człowieka.
- Cóż mu zarzucano?
- Do mnie nic określonego nie dochodziło. Wiedziałem tylko, że otacza go jakąś atmosfera niechęci. Może to wła-
śnie wpłynęło na wycofanie się jego z interesów. Zresztą miał dosyć pieniędzy, a że był nieżonaty i bezdzietny, nie miał
bodźca do robienia ich więcej.
Twardowski posępnie się zamyślił. Rozmowa z adwokatem utwierdziła go w przekonaniu, że w przeszłości stryja
tkwiła jakaś wielka zagadka, ale mu nie dała klucza do jej rozwiązania. Ta zagadka już go zaczęła dręczyć: w ostatnich latach
bardzo zbliżył się ze stryjem - tyle mu zawdzięczał. Z tą zagadką wreszcie mogło się wiązać pochodzenie majątku, który
obecnie dziedziczył. Majątek to był niespodziewanie wielki. Twardowski widział w swym życiu bogaczy, posiadających
fortuny, wobec których jego kilka milionów były drobiazgiem. Ale te fortuny były uwięzione w rozmaitych przedsięwzię-
ciach i nakładały na ich właścicieli zobowiązania, które czyniły ich niewolnikami posiadanego bogactwa. Tymczasem on,
człowiek o skromnych potrzebach materialnych, wolny, bez żadnych obowiązków względem kogokolwiek, dostał znaczne
pieniądze, z którymi może robić, co mu się podoba. Uważał więc siebie za bogatszego od tamtych. Jego pieniądze mogą się
stać wielką siłą, o ile użyje ich umiejętnie. To może być bardzo ciekawe...
Nowa myśl przemknęła mu przez głowę.
- Czy ktokolwiek poza panem wie, jaki majątek stryj pozostawił? -zapytał adwokata.
- Na pewno nikt. Wiedzieć będą, ma się rozumieć o Turowie i o domu w Warszawie. Kapitały wszakże mógł
wszystkie straci, jak wielu innych podczas wojny.
- Więc i dalej nikt nie będzie wiedział i nie będzie się ich domyślał, dobrze?
Adwokat, nieco zdziwiony, kiwnął głową na znak, że rozumie.
Wszedł Grzegorz, wnosząc na tacy wermut i wódkę z zakąskami. Osiecki napił się wódki i zabrał się do zakąsek,
Twardowski poprzestał na kieliszku wermutu.
- Długo pan zabawi w Polsce? - zapytał adwokat .
- Nie robiłem jeszcze żadnych planów. Dziś myślę, że nie wrócę do Paryża, dopóki...
- Dopóki?- zapytał Osiecki - widząc, że gospodarz urwał nagle.
- Dopóki nie zorientuję się w nowym położeniu - odparł wymijająco.
Przeszli do sali jadalnej, dużej, kosztownie i ze smakiem umeblowanej. Na środku jej stał mały okrągły stół z
dwoma nakryciami.
- Najlepsze świadectwo - rzekł Osiecki, wskazując na stół - że przyjęć w tym domu nie bywało.
1220535521.005.png
5
- Jeszcze przed wielka wojną - rzekł Grzegorz - duży stół owinęliśmy słomą i wynieśli na górę.
Przez cały obiad prawie wyłącznie mówił Osiecki - o polityce, o stosunkach warszawskich, o różnicach między
ludźmi dzisiejszymi a przedwojennymi. Twardowski słuchał z zainteresowaniem, od czasu do czasu wtrącając krótkie, lako-
niczne zdanie. . .
Wypili kawę przy stole ze względu na pospiech adwokata.
Odprowadziwszy gościa do czekającego przed domem samochodu, Twardowski zatrzymał się w hallu i stał, grze-
jąc się, przy kominku, gdy podszedl do niego Grzegorz.
- Przygotowałem pokój nieboszczyka pana. Ale gdyby pan nie chciał, jest gotowy pokój gościnny.
Twardowski zauważył, że służący, zostawszy z nim sam na sam, stracił uroczysta sztywność i przestał go tytułować
"jaśnie panem". Widocznie był to zwyczaj domu.
- Zamieszkam od razu w pokoju stryja - rzekł po krótkim zastanowieniu.
- Tak mi się zdawało - odrzekł służący. - Pewnie pan zmęczony i nie będzie teraz domu oglądał, może to lepiej
jutro po dniu zrobić. Chciałbym tylko panu pokazać bibliotekę, gdzie nieboszczyk pan najwięcej przesiadywał i gdzie oddał
Bogu ducha.
- Chodźmy.
Drzwi do biblioteki prowadziły prosto z hallu. Była to wielka sala o trzech oknach, cała zrobiona z dębu, z dębo-
wym belkowanym pułapem. W środkowej ścianie mieścił się duży, marmurowy kominek, stary, widocznie z Włoch pocho-
dzący, na którym także palił się suty ogień. Kilka obrazów i parę rzeźb dobrze świadczyło o znawstwie gospodarza. Poza tym
ściany były zajęte przez półki, zastawione do pułapu książkami. W dwóch miejscach wprawione były szafy. Dwie zbroje
stały po obu stronach kominka. W jednym końcu sali, bokiem do okna, stało drze biurko, w drugim ogromna otomana, na-
kryta dywanem perskim. Miękki dywan smyrneński pokrywał podłogę całej sali. Umiejętne, nie rażące oświetlenie elek-
trycznym pająkiem, zawieszonym po środku, i lampami umieszczonymi po bokach dawało wrażenie wielkiej powagi, a
jednocześnie wykwintnego smaku.
Grzegorz podprowadził Twardowskiego do otomany.
- Tu pan umarł - rzekł zdławionym, niemal łkającym głosem.
Twardowski bystro na niego spojrzał: w oczach siłacza znów łzy świeciły.
- Jak to było? - zapytał.
- We wtorek koło trzeciej po południu pan zadzwonił na mnie. Siedział w fotelu przed kominkiem, kazał sobie
trochę wcześniej przynieść lekarstwo, którego stale zażywał. Gdy wróciłem z lekarstwem - za dwie, najwyżej trzy minuty -
leżał na otomanie. Podszedłem do niego - już nie żył...
Po dłuższym milczeniu dodał:
- Rano tego dnia był ksiądz proboszcz. Pan się wyspowiadał, przyjął święte
Sakramenta. Widać spodziewał się śmierci.
- Powiadasz, że stryj zwykle przebywał tu, w bibliotece. Cóż robił?
- Czytał książki. A najwięcej chodził. O tak, tutaj, z końca w koniec, z końca w koniec... Z parę mil dziennie chyba
wychodził. Ostatnie dwa tygodnie dużo siedział i pisał.
- Co? - zapytał żywo Twardowski.
- Nie wiem. Coś dla pana...Bo gdy skończył, wlozyl to wszystko w dużą kopertę, zapieczętował i powiedział: "Po
mojej śmierci oddasz to panu Zbigniewowi".
- Gdzież jest ta koperta?
- Nie ma jej. W wilię śmierci zastałem go, jak siedział przy kominku, koperta była rozdarta, a papiery jeden po
drugim szły w ogień. Spojrzał na mnie i powiedział tylko te słowa: „Po co mu moje kłopoty, będzie miał dosyć własnych....
Twardowski zaczął wielkimi krokami chodzić po pokoju. Co mógł zawiera ten rękopis stryja?.. Dlaczego go znisz-
czył?.. W szukaniu odpowiedzi na te pytania nie miał nawet od czego zacząć.
Myśli jego przewal głos Grzegorza:
- Tak samiuteńko nieboszczyk pan chodził po pokoju.
Twardowski uczuł potrzebę zostania sam na sam ze sobą.
- Ja tu trochę posiedzę - rzekł do służącego. - Zadzwonię przed pójściem spać.
- Czy mam przynieść herbatę?
Twardowski spojrzał na zegarek - było pól do dziewiątej.
- Kolo dziesiątej - rzekł. - A gdzie Piorun?
- Zjadł kolację i hula teraz z psami po ogrodzie.
- To macie więcej psów?
- Jest wyżeł do polowania i cztery duże, bardzo złe psy do pilnowania domu w nocy. Chodzą z nocnym stróżem po
ogrodzie.
Zauważywszy zdziwienie nowego pana, dodał:
- Okolica tu spokojna. Ale obawiamy się gości z dalszych stron.
Twardowski zaliczył sobie w myśli te ostrożność do szeregu zagadek domu i zapytał tylko:
- To i Piorun zostaje na noc w ogrodzie?
- O, nie! Dotychczas było tak, że koło dziewiątej wracał do domu i przychodził do pana do biblioteki. Potem szedł
za panem na górę i nocował przy jego pokoju. Teraz, jak pan każe.
- Niech i teraz tak będzie.
Służący widocznie był zadowolony z tego zarządzenia. Wziął od pana kluczyki od waliz i polecenie przygotowania
kąpieli.
Twardowski po jego wyjściu podszedl do okna, chcąc wyjrzeć na świat. Odsunąwszy wszakże firankę, stwierdził
że okna są zabezpieczone ciężkimi, żelaznymi okiennicami.
Pokręcił głową i usiadł w fotelu przed kominkiem.
1220535521.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin