Mi-kr-ot-yki.pdf
(
625 KB
)
Pobierz
Paweł Sołtys
Mikrotyki
Rodzicom
Znałem faceta
Znałem faceta, który jadł frytki ze śmietaną, wszyscy myśleli, że to majonez, a on
uśmiechał się wysmarowany tą śmietaną jak Święty Mikołaj na komisariacie i puszczał
oko ponad ich głowami, w chmury. Jakby tylko one znały się na jego żartach, same
zrobione ze śmietany, zbrudzone troszkę dymem z kominów. Znałem innego, który
słodził pomidory, szczypał powietrze za tyłkami dziewczyn i umarł na cukrzycę. Znałem
wielu facetów. Znałem Gruzina, który zakochał się w Ance, sprzedawczyni
z warzywniaka na Grochowie. Przeprowadził się dla niej do Warszawy, a to było w latach
siedemdziesiątych, wtedy to nie było fiu-bździu zamienić Tbilisi na Kobielską. Śmiał się
z polskich warzyw i z polskich mężczyzn. I te, i ci wydawały mu się za małe, zbyt mali,
za słabo nasłonecznione, nasłonecznieni, za chude i chudzi w duszach i pestkach.
A potem uśmiech mu spłowiał, jakby jedzenie bladziuchnych pomidorów i wątłych
kabaczków kładło się na nim mazowiecką mgłą. Śpiewał po cichu gruzińskie piosenki,
palił albańskie papierosy i typował kochanków Anki spośród klientów warzywniaka.
I bolało go, że nawet ci kochankowie to jacyś niedofaceci, no bo kto tam przychodził?
Emeryci, renciści i nauczyciele z podstawówki przy Paca.
– Tu nawet nienawidzić nie ma kogo, brat, nie ma kogo opluć.
Ale w końcu wytypował i poszedł siedzieć, i nie wiem, co z nim, pewnie zdechł
bez słońca i czaczy.
Drugiego męża Anki też znałem i widziałem, już wiele lat później, jak syczała do
niego nachlanego na ławce przy skwerku:
– Żebyś ty choć trochę był z Tbilisi, choć jeden palec żebyś miał stamtąd, jeden
włos!
Była już wtedy jak wąż – wychudła i coraz bardziej złotawa, bo na każdą
zmarszczkę kupowała sobie nowy pierścionek albo kolczyki od ruskich na Stadionie.
Znałem faceta, który nie wychodził z domu, i gadałem z nim przez drzwi. Lubił,
jak piłem piwo i opowiadałem mu przez szare, wysmarowane drzwi, jak smakuje.
Najpierw pianka, uderzenie zimna i goryczy, potem bąbelkowany słodkawy środek
i mętnawa, już ciepła końcówka, która woła zawsze: teraz pianka! teraz pianka! I tak się
to toczy. Na tych drzwiach dzieciaki napisały mu: „Wariat”. A to nie był wariat, tylko
nie wychodził.
Znałem jego młodszego brata, który został grafem dzielnicy i który nie odróżniał
pisku opon swojej beemki od pisku dziewczyny, a kiedy poczuł, że słońce zachodzi nad
nim na niebiesko, urwał się gdzieś daleko. Może i do Tbilisi. Czy gdzieś.
Zanim wyjechał, poznał mnie kiedyś z facetem, który robił dowody osobiste, prawa
jazdy i papiery samochodów. Ten wyglądał jak zegarmistrz i palił carmeny. Jak już było
wiadomo, że carmeny znikną, to mu kolesie zorganizowali tira tych carmenów, żeby mu
starczyło do śmierci. I starczyło.
Znałem palących i niepalących, pijaków, abstynentów i tych, co na huśtawce. Tych
omijaj, zawsze mają nóż albo kij bejsbolowy w bagażniku. Taki był Marian. Wielki jak
hala na Wschodnim i rozkołysany jak pelargonie w wichurę. Raz pił, raz nie pił, wszywali
mu bezpieczniki i odtruwali. Ale prawdziwej trucizny nie udało się z niego wypompować.
Nie wiedzieli po prostu, gdzie ona jest, szukali w złych miejscach. Marian handlował
antykami i grał na koniach. Kiedy pił, próbował stawiać na wskazówki starych zegarów
i sprzedawać turystom araby na padoku. Bił swoje kobiety i płakał, gdy ktoś mu przyniósł
piękną szablę albo krzesło. Jemu dzieciaki napisały na drzwiach: „Pojeb”. Bo to był pojeb.
Zapił się. Inny facet, który zawsze łaził z reklamówką, powiedział mi, że tego „Pojeba”
to mu własne dzieci napisały.
Czy to prawda – nie wiem. Bo ten od reklamówki gadał więcej, niż trzeba, mówił
więcej, niż jest, gęba mu się nie zamykała jak rybie, gdy ją z kanałku wyciągniesz za
Wedlem. Był czas, że nocował na Centralnym. Nie wiem, czemu tak daleko, może tu miał
za krzywo wtedy. W każdym razie on opowiedział mi historię o facecie, którego nie
znałem. Na Centralnym zaczął się pojawiać jesienią. Chodził między bezdomnymi i się
rozglądał, i przechodził tym zapachem, którego na raz nie zmyjesz. Myśleli, że tajniak,
ale co mają tajniacy do takich ludzi? A zimą zaczął niektórym dawać forsę. Za nic, za
frajer. Poszły plotki, że pewnie zboczeniec, jeden z wielu, którzy wtedy szukali na
dworcu. Ale to też nie była prawda. Całą zimę dziewięćdziesiątego trzeciego tak
przychodził. Temu dał dychę, tamtemu dwie, i szedł dalej. Ponoć nijaki. Urzędnik
niskiego szczebla z drobnym wąsem i czarnym plecaczkiem. Potem się mówiło, że gość
wygrał w totka i z jakiegoś porywu serca, obietnicy czy czegoś zaczął tę wygraną
rozdawać. Przyjeżdżał tramwajem i buty miał eleganckie, robione na miarę. A resztę już
normalną. Policja go parę razy zaczepiała, ale nie ma paragrafu na faceta, który daje po
kilka złotych tym, co liżą dno. A w lutym trzech młodych wykoncypowało, że jak daje po
dyszce albo dwóch, to w tym czarnym plecaku musi mieć całkiem sporo. A że heroiny
nikt za darmo nie rozdaje, to go pod ruchomymi schodami wzięli w kółko. Scyzoryk mieli
raczej na postrach, ale któryś się zagotował, czy może facet nie chciał oddać plecaka…
Jak było, mój koleżka nie wiedział, ale widział go potem, jak leżał. Na boku, jakby chciał
się przekimać, jakby go zarazili bezdomni tym Centralnym. Dlaczego nie chciał oddać
plecaka, skoro i tak rozdawał pieniądze? Tego żaden facet, jakiego znałem, nie wiedział.
Przez megafony ogłoszono ekspres do Wrocławia, a tamten facet, którego nie znałem,
umarł. I teraz, jak ci to opowiadam, to mogę się przyznać, że szkoda, że chciałbym znać
tamtego faceta.
Plik z chomika:
mund.ocki16
Inne pliki z tego folderu:
Agonia.rar
(3240 KB)
Fracht - Grzegorz Brudnik.rar
(4400 KB)
Mayday - Grzegorz Brudnik.rar
(4170 KB)
Primus.7z
(2222 KB)
Kamerzysta - Marc Raabe.zip
(6037 KB)
Inne foldery tego chomika:
! Szadź
+AUDIOBOOK+
♜- Z CHOMIKA (123)
♜♜ - mobi, epub
♜♜ - pakiety(123)
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin