Żabiński Jan - Z ŻYCIA ZWIERZĄT - TOM 4.rtf

(749 KB) Pobierz

Żabiński Jan

  Z ŻYCIA ZWIERZĄT

TOM 4

 

 

INiie, proszę państwa, to nie omyłka, to nie nowela z czasów rewolucji francuskiej, tylko po prostu opo­wieść o lwie.

Doświadczenie nauczyło mnie, że olbrzymią większość ludzi interesuje przede wszystkim 'kwestia królewskości lwa, a znacz­nie mniej jego zwyczaje, środowisko czy też psychika. Idąc więc za gustami większości spróbuję omówić zagadnienie, czy lew jest monarchą zwierząt, czy nie.

Zastrzegam, że nie czuję się autorytetem w stu procentach kompetentnym dla rozstrzygnięcia tej sprawy. Wiem co prawda coś niecoś o lwach, bo w każdym razie skoro około sześćdzie­sięciu pięciu sztuk tych zwierząt urodziło się i wychowało w warszawskim Zoo pod moją opieką, więc już pewne wiado­mości, choćbym i nie chciał, pozostały mi w głowie — lecz za to absolutnie nie znam się na królach i charakterystycznych ce­chach „gatunkowych” tego zawodu. Dlatego też ocena moja może być zupełnie niemiarodajna.

Gdybym słowa te drukował przed pół wiekiem, wtedy z przy­jaźni dla zwierząt może starałbym się przypisywać lwu atry­buty królewskie, wówczas bowiem byłoby to dlań niewątpli­wie pochlebne. Dziś jednak obawiam się, że korona — nawet zwierzęca — nie jest czymś tak bardzo ponętnym, aby lwi przyjaciele mieli mi specjalnie za złe, że mu jej zbyt ¡Skwap­liwie nie przypisuję. Wolę więc opowiedzieć o istotnych cechach lwa, pozostawiając decyzji czytelnika rozstrzygnięcie, czy ten kot to monarcha, czy też nie.

Bez względu na to, jak my się w tej sprawie wypowiemy, lew był władcą co najmniej dwa tysiące lat. Ezop, La Fontai- ne, Goethe, Kryło w czy Krasicki ani razu nie mówią o lwie

inaczej niż król, a ich pióro z całą pewnością łatwiej kształtuje pojęcia ludzkie aniżeli pióro Selouis& czy Steinhardta, którzy wprawdzie znali lwa afrykańskiego dużo lepiej, jednak forma ich opowieści wybitnie ustępuje dziełom poprzednio wymienio­nych mistrzów słowa.

Mnie wypada nieco odbrązowić naszego bohatera. Jak wia­domo powszechnie, mieszka on w Afryce, prowadząc tryb życia włóczęgi. Rzadko spotykany na północ od Sahary — żyje głównie w stepach, zarówno na południe, jak i na północ od pasa dziewiczych lasów zwrotnikowych. Zazwyczaj widuje się go w niewielkich rodzinnych stadkach po kilka, najwyżej kilkanaście sztuk, chociaż niekiedy trafiają się i samotnicy. Gdyby nie zasłaniający go przed złą opinią nimb królewskości, lew mógłby być przysłowiowym przykładem lenia; nie rusza się bowiem zasadniczo z miejsca, do włóczęgi pobudza go jedy­nie głód.

Sądzę, że ktoś, komu zdarzyło się ujrzeć lwa na stepie, też nie odniósł wrażenia spotkania z majestatem. Przede wszystkim ta wspaniała, przez tylu artystów na posągach, em­blematach i tarczach herbowych stylizowana grzywa sam­ców jest cechą zwierząt z klatki menażeryjnej lub z ogrodów zoologicznych. Afrykański tubylec, choćby już nawet przekro­czył czwarty rók życia, kiedy tó grzywa powinna pięknie po­krywać szyję, barki i głowę zwierzęcia — zaledwie kilkoma kępkami na ciemieniu i policzkach różnić się będzie od zwykłej, bezgrzywej lwicy. Piękna ta ozdoba bowiem podczas przedzie­rania się wśród1 krzaków i zarośli uiega wyszanpaniu.

Ale co jeszcze ważniejsze — cała postawa zwierzęcia jest antytezą dostojności. Nisko zwieszona głowa, jak gdyby wciś­nięta w sterczące ramiona, spojrzenie spode łba, ogon opusz­czony — oto cechy nie władcy, ale raczej kopniętego psa. Z chwilą kiedy nas zwietrzył, podnosi na moment łeb, spogląda ponuro, a następnie lekkim kłusem, pomrukując — półzdecydo- wanie, aby zanadto nie rozwścieczyć przeciwnika, ale również, aby pogróżkami pokryć nieco sromotę ucieczki, wycofuje się z terenu spotkania.

Tak postępuje każdy przeciętnie szanujący się lew. Ale sły­szy się przecież o strasznych ludojadach, które urządzają zasadzki przy wioskach, codziennie biorąc daninę spośród prze­rażonych mieszkańców. Bardzo żałują, że nie mogę pokazać czytelnikom takiego bohatera! Te słynne ludojady są to zawsze stare, zreumatyzowane, nieszczęśliwe i wygłodniałe lwy, któ­rych nie stać na cichutkie podkradnięcie się przy wodopoju i wykonanie sześciometrowego skoku na grzbiet ofiary. Nawet zwykła zebra obroni się przed takim lwim „dziadostwem” cio­sami twardych kopyt. Dopiero ostateczny głód doprowadza

podobnych nieszczęśników do heroicznej decyzji: opanowują wówczas wrodzony strach, jaki czują przed człowiekiem, i rzu­cają się na „pana stworzenia”. A wtedy przekonywają się, zapewne ze zdziwieniem, że ta straszna istota w rzeczywistości jest dosyć bezbronną i łatwą zdobyczą. Co prawłda doświadcze­nie to służy im tylko na bardzo krótki czas, bo już po kilku takich ludożerczych występach tubylcy organizują wielkie po­lowanie, zapraszając kilku białych uzbrojonych w palną broń, i zazwyczaj jest to kres steranego życiem rozbójnika.

Co prawda w pewnych przypadkach podstarzałe lwy nieko-

niecznie muszą się uciekać do tej ostateczności, albowiem nasz dostojny monarcha zwierzęcy jest w istocie nieapetycznym padlinożercą. Ot, zupełnie w tym samym stopniu, co tak pogar­dzana hiena. Znany był bowiem przypadek, gdy lwy przez dwa tygodnie żywiły się mięsem padłego słonia. Jeżeli weź­miemy pod uwagę afrykańskie słońce, każdy może sobie praw­dopodobnie wyobrazić, jak ta potrawa wyglądała już w dzie­siątym dniu uczty.

W ostatnich czasach lwy w olbrzymich afrykańskich rezer­watach przyjęły nową rolę, rzeczywiście na obecne czasy dość symptomatyczną: biegają całymi stadami wzdłuż dróg za każdym autem w nadziei, że litościwa ręka rzuci jakiś ochłap do zjedzenia.

Z tego, co już powiedziałem, nietrudno wywnioskować, że nadmierną odwagą lew nie grzeszy. Tchórzliwie ustępuje

z drogi słoniowi i człowiekowi. Nigdy nie ośmiela się atakować żyrafy, a szybko zmyka, gdy znajdzie się na trasie stada likao- nów — dzikich psów afrykańskich, polujących zbiorowo wilczą metodą, ale trzykrotnie bardziej od wilków zaciekłych. Co prawda lew potrafi stać się niebezpieczny. Bywa to jednak ty­powy odwet tchórza, przyznajmy — inteligentnego tchórza. Walczy bowiem rzeczywiście dzielnie i zaciekle, ale tylko wtedy, gdy zostanie raniony lub gdy nie ma żadnej możliwości ucieczki. Dlatego to nie samo polowanie nań, ale tropienie ran­nego zwierza może przede wszystkim drogo kosztować, zagra­żając zdrowiu lub życiu myśliwego.

Od łowców dowiedzieć się możemy o stosunkach małżeńskich naszej królewskiej mości. I te opinie nie przedstawiają się dlań zbyt pochlebnie: radzą oni przy spotkaniu pary zwierząt Strzelać raczej samicę, gdyż wówczas jej małżonek albo uciek­nie, albo zatrzyma się niezdecydowanie. W przeciwnym nato­miast wypadku — ranienia lub zabicia samca — lwica zazwy­czaj niezwłocznie staje w obronie swego małżonka i energicz­nie atakuje.

A teraz pozostawiam czytelnikom ostateczną decyzję, czy pozbawić lwa korony, czy też ma on ją w dalszym ciągu nosić, obok czterech karcianych i dwóch szachowych królów.

Historia niniejsza dotyczyć będzie, jak to się łatwo domyślić — kangura. Wszyscy zapewne wiedzą, że samice kangura noszą swoje dzieci w workach, tj. w głębokich, kiesze- niowatych fałdach skórnych. Na pewno jednak niewielu czytel­ników orientuje się w tym, że poza kangurami zwierząt w po­dobny sposób wychowujących dzieci jest.bardzo dużo. Nie sta­nowią one jednego gatunku, jak na przykład pies, koń czy żubr, lecz grupę systematyczną, w skład której wchodzi całe mnóstwo gatunków i rodzajów.

Zanim opowiem o różnorakich kangurach, pragnę słów parę poświęcić właśnie dnnym workowcom. W tym celu zagłębimy się w nieco nudną co prawda, ale bardzo ważną gałąź wiedzy zoologicznej, tj. systematykę.

Zwierzęta owłosione, których samice karmią swoje młode wydzielinami specjalnych gruczołów, noszących nazwę mlecz­nych, zwiemy ssakami. Najniższe spomiędzy nich — dziobak

i              kolczatka — składają jeszcze jaja, tak jak gady (np. żółwie czy krokodyle), pozostałe żyworodne rozpadają się na dwie wielkie grupy: workowce i łożyskowce. Do łożyskowców należą najbardziej znane nam rzędy, jak gryzonie, drapieżniki, kopytne roślinożerce, małpy i parę innych, mniej popularnych. Otóż proszę sobie wyobrazić, że wśród workowców występuje nie­malże analogiczna rozmaitość. Nie umiemy sobie tego wpraw­dzie wytłumaczyć, ale faktem jest, iż istnieją ssaki workowate, zupełnie przypominające zewnętrznym wyglądem dopiero co wspomniane grupy ssaków łożyskowych. Jeżeli więc kangury można Wy w pewnym stopniu uważać za odpowiednik roślino- żerców kopytnych, powiedzmy saren czy antylop, to ponadto

i

i

pierwotnych prób, to pozostawiła je niby na pamiątkę w ol­brzymim rezerwacie — Australii i pobliskich wyspach. Dla ścisłości zaznaczmy, że parę gatunków workowatych spotkać można jeszcze w Ameryce Południowej.

Na czymże polega istotna różnica między workowcami a ło­żyskowcami? Łożysko jest miejscem ścisłego skontaktowania naczyń krwionośnych matki i dziecka w jego okresie zarodko­wym, dzięki czemu maleństwo otrzymuje pokarmy dla dalszego wzrostu. U workowców kontakt taki z reguły nie istnieje. Za­rodek, rozwijający się w łonie matki, odżywiać się może za­

znamy wilki workowate, złośliwe drapieżce, które widząc na obrazku, a nawet wypchane w muzeum, na pierwszy rzut oka zaliczylibyśmy na pewno do rodziny psów. Prócz nich istnieją: workowate myszy, workowate szczury, wiewiórki, workowate kuny i wydry. Koala — jedno z najzabawniejszych zwierząt na świecie — typowy, jakby cudem ożywiony miś pluszowy, jest też, mimo swego podobieństwa do niedźwiedzi, właśnie wor- kowcem.

Nie chciałbym, żeby to, co powiem, brane było dosłownie, ale przeglądając w gablotach czy w szafach muzeum te wszy­stkie workowate gatunki, trudno oprzeć się takiemu nieprzy- rodniczemu wrażeniu, jak gdyby natura najpierw, niby tytułem próby, zaczęła wytwarzać przeróżne postacie ssaków — wszyst­kie na zrębie budowy workowatych, a później dopiero prze­rzuciła się na typ łożyskowy, by w nim teraz powtórzyć wy­próbowane na workowcach warianty. Co się zaś tyczy tych

20

ledwie wydzielinami ścianek macicy, które to wydzieliny ¡prze­siąkają prawdopodobnie do jego krwi wprost przez skórę.

Dla każdego chyba jasne będzie, że w tych warunkach zbyt wielkie zarodki wyżywić się nie będą w stanie. Jakże skąpe bowiem ilości materiałów odżywczych przesiąkać mogą przez powierzchnię ciała w porównaniu z ciągle w nowe pokarmy zasobną, stale podpływającą do łożyska krwią matki, skąd przez pępowinę dążą one ¡bezpośrednio do układu naczynio­wego zarodka. Z góry więc można przypuszczać, iż rodzące się zarodki u workowców ibędą niezwykle małe. I tak jest w isto­cie.

Dla przykładu porównajmy człowieka, którego dziecko w chwili narodzenia ma przeszło 50 cm długości i waży około 3 kg, z kangurem tzw. wielkim (w pozycji stojącej przewyż­szającym nawet wzrost ludzki), którego płód w chwili rodzenia się jest wielkości akurat dużego ziarnka fasoli, a waży kilka­naście gramów. U mniejszych form noworodki są odpowiednio jeszcze drobniejsze.

Zjawiając się na świat w kilkanaście do kilkudziesięciu dni po okresie godowym rodziców, noworodek jest jeszcze absolut­nie niewyksżtałcony i niezdolny do przeciwstawienia się trud­nościom, jakich każdej istocie żywej nie szczędzi otaczająca rzeczywistość. Nie mówiąc już o innego rodzaju niebezpieczeń­stwach grozi takiemu maleństwu ciągle utrata ciepła bądź wilgoci, co w równej mierze pociąga za sobą śmierć, a czemu organizm starszy mniej lub więcej skutecznie, ale zawsze jednak się jakoś przeciwstawia. Taki noworodek nie ma nawet dosta-

tecznej siły, żeby samemu odciągnąć sutki piersi matczynej d wypompować z gruczołu mleko potrzebne do nabierania ciała. Wystawiony na wpływy świata zewnętrznego, choćby nawet przy najczulszej opiece rodzicielskiej, prawdopodobnie nie byłby w sianie się utrzymać przy życiu, tym bardziej że między matką a nim jest zbyt duża dysproporcja rozmiarów, aby mocne pazury, szerokie łapy, a naiwet owłosione wargi nie były w zetknięciu z nagą tkanką maleństwa czymś niebez­piecznym i brutalnym. Toteż właśnie ów worek, którego brak u samca, gdyż zdobi tylko samicę, jest idealnym pomieszcze­niem, w którym właściwie kontynuuje się dopiero co przerwa­ne życie płodowe. Suszący wiatr nie dokuczy tutaj maleństwu, gdyż para wodna, itranspirująca z ciała matki, utrzymuje w worku stałą wilgotność. Czy chłodną nocą, czy w upalny dzień w worku ibędzie zawsze ta sama temperatura, ustalana na jed­nym poziomie przez przeróżne regulatory, które w tym celu posiadają wszystkie zwierzęta stałocieplne, zwane dawniej cie- płokrwistymi. Dwa tylko problemy są w danym przypadku za­gadkowe. Jak taki maleńki niezaradny biedak — nie tyle ujrzawszy światło dzienne, gdyż jest jeszcze wtedy ślepy, co pojawiwszy się na świecie — dostaje się do zbawczego worka

i              w jaki sposób się w nim odżywia. A bądź co bądź ta pierwsza podróż u wspomnia­nego gatunku kangu­ra wielkiego wyma­gałaby przewędrowa­nia około 15 cm. Nie do wiary, aby ta bez-

\

postaciowa bryłka mięsa, z ledwo zaznaczającymi się kończyna­mi, była w stanie posunąć się naprzód tak daleko. A jeśliby na­wet nie grała roli kwestia odległości, to samo orientowanie się w kierunku i niezmylenie drogi wydawałoby się tak nie­prawdopodobne, że choć do niedawna narodzin kangura nikt nie widział, to jednak z góry już przyrodnicy uznali, że małe jest zbyt niezaradne i matka musi sama wkładać je wargami do torby. Niezgrabne przednie łapy kangura, opatrzone pię­cioma mocnymi pazurami, w każdymi razie nie nadawałyby się do tego celu.

Jak zwykle jednak w takich wypadkach prorokujący badacze zostali przez przyrodę ukarani. Uczony bowiem musi starać się podpatrywać tajemnice przyrody, a nie wolno mu, choćby to z pozoru było najoczywistsze, twierdzić, że coś odbywa się tak a tak dlatego, że przypuszcza, iż tak właśnie byłoby najlepiej czy najlogiczniej. Inteligentnie patrzeć, a nie spekulować, jest obowiązkiem przyrodnika. Toteż gdy w ogrodach zoologicznych podpatrzono nareszcie pierwsze narodziny kangura, okazało się, że jednak malec sam odbywa pielgrzymkę do worka, co prawda drogą uprzednio starannie przygotowaną przez dobrą matkę. Samica bowiem najpierw kopie sobie płytki, płaski dołek w ziemi, w którym układa się na grzbiecie i zgina tak, żeby trasa, po której ma wędrować jej oczekiwany za chwilę potomek, była możliwie krótka. Następnie zaczyna się długo­trwałe i staranne wylizywanie tej drogi, tak że mięciiuftki i pu­szysty włos kangurzycy przepojony zostaje wilgocią na szero­kości kilku centymetrów od ujścia pochwy do otworu worka, znajdującego się mniej więcej tam, gdzie u innych ssaków znaleźlibyśmy ślad po pępowinie.

Świeżo narodzony malec, nie tyle wywijając krótkimi łapka­mi 00 prężąc i wyginając ciało, czołga się wzdłuż wilgotnej drogi coraz dalej i dalej, natychmiast cofając się z powrotem ńa właściwą trasę, gdy tylko natrafi na suche włosy. I w ten sposób ipo kilkunastu minutach dosięga wreszcie otworu worka, na którego dno spada po pierwszym tak ważnym wysiłku ży­ciowym.

Myliłby się ktoś, kto by sądził, że zjawiska w świecie zwie­rzęcym odbywają się z taką oschłą pedanterią, jak w maszy­nach lub automatach wymyślonych przez ludzi. Opis podany przez nas jest typowy, nie wyklucza to jednak przypadków wyjątkowych, gdy matka, czując widocznie jakąś specjalną niezaradność nowo narodzonego dziecka, językiem podmiata je 'niejako ku workowi. Zasadniczo jednak malec sam jesit aktyw­nym bohaterem dramatu.

Ale cóż dalej? Jak przedstawiają się sprawy ssania? I tutaj też urządzenie „kieszonkowego żłobka” kangurzycy zasługuje na szczególną uwagę. W głębi worka, jak łatwo się było do­myślić, są gruczoły mleczne, zakończone jednak nie brodaw­kami, jakie znamy u licznych innych ssaków, ale cienkimi ruireczkami długości mniej więcej 10 do 15 cm, opatrzonymi na czuibku maleńkimi zgrubieniami. Ostatnim aktem pracy malca musi być pochwycenie takiego guziczka, który natych­miast zaczyna w pyszczku pęcznieć i wylpełnia go tak, że kan- . gurek już wypuścić końca rurki nie może. Jest to jakby rodzaj

pępowiny, z tą różnicą, że prowadzić będzie mleko matki do pyszczka, a nie pokarmy jej krwi wprost do brzuszka maleń­stwa, jak to się dzieje u łożyskowców.

Pozostała nam do rozwiązania już tylko jedna zagadka. Jak się odbywa ssanie za pomocą tej długiej rurki, która w dodatku tak wypełnia pyszczek oseska, że mowy nie ma o wykonywa­niu skomplikowanych ruchów językiem i policzkami. Wysiłek ssania jest szczęśliwemu dziecięciu kangura oszczędzony. Po­nad gruczołem mlecznym matki przebiega bowiem plaski mię­sień, który kurcząc się według jej woli, wstrzykuje jak z pom­pki wprost do gardła malca kropelki mleka.

Po pół roku takiego odżywiania kangurek jest już tak duży, że niekiedy wytyka głowę z torby matczynej, a po dalszych dwóch-trzech miesiącach wychodzi od czasu do czasu rozprosto­wać nogi, pobawić się i pożywić na zielonej trawce. Często jednak nawet dorównawszy wielkością matce potrafi w chwili niebezpieczeństwa pakować się do jej worka, a ta ofiarna istota ucieka wielkimi skokami, obciążona dziecięciem niemal swojej

własnej wagi. Pod tym względem kangury przypominają nieco te jajeczka drewniane, które otwierane ukazują wewnątrz co­raz to nowe, jeszcze mniejsze jajowate foremki.

Znany jest przypadek, kiedy mama kangurzyca wyhodowała sobie już dorosłą córeczkę, pakującą się jeszcze czasami do jej worka, a w każdym razie wtykającą głowę do środka, aby smacznym mlekiem uzupełnić pokarm roślinny. Kiedy zaś zbadano jej własny worek — gdyż było to w ogrodzie zoolo­gicznym — stwierdzono, że u jej sutki wisi już mały nowo­rodek. Tak to babka jednocześnie bezpośrednio karmiła córkę, a pośrednio wnuczkę.

A

i

III. PIJAWKA

Człowiek nie jest istotą wdzięczną, przynaj­mniej w stosunku do niektórych zwierząt. Taką świnię na przykład wykorzystuje w całej dosłownie rozciągłości, od ryja do końca ogona — trudno bowiem w tym przypadku powiedzieć „od stóp do głów”. A jednak nie powie o niej nawet dobrego słowa. „Świnia” to obelżywe wyzwisko, „świństwo” to coś pod każdym względem najgorszego. Nawet o złych pokarmach mówi się właśnie w ten sposób, chociaż w szczególności z ciała świni przygotowujemy sobie mnóstwo kulinarnych specjałów.

Drugim zwierzęciem, które mogłoby się też gorzko skarżyć (gdyby się w ogóle skarżyć potrafiło) na wyraźną niewdzięcz­ność ludzką, jest pijawka. Naturalnie mam na myśli tę lekarską, gdyż w rzeczywistości różnych pijawek jest dosyć dużo gatun­ków. Tymi innymi jednak zajmiemy się później. W tej chiwili tylko stwierdzam, iż „pijawkami” nazywa się złych ludzi żyją­cych kosztem innych; a już niemal każdy, kto zobaczy czołga­jącą się w mule lub wdzięcznie falistym ruchem pływającą so­bie w jakiejś kałuży czy stawku przedstawicielkę tej podgro- mady pierścienic, otrząsa się ze wstrętem, przy czym epitet „obrzydliwe róbaczysiko” będzie jeszcze najdelikatniejszym pod jej adresem wykrzyknikiem.

              Czyżby pan pragnął bronić pijawki, dlatego że używano jej kiedyś w celach lekarskich? — powie ktoś może z przeką­sem. — Przecież to koniec końców żadna jej zasługa. Ona tylko, wzorem każdego pasożyta, chce najeść się kosztem człowieka czy innego ssaka. A że niegdyś lekarze naiwnie uznawali, iż upust krwi jest uniwersalnym środkiem na wszystkie choroby, to chyba nie daje jeszcze podstaw, aby pijawkę — właściwie tylko mechanicznego wykonawcę tego zabiegu — wynosić zaraz

pod niebiosa. Zresztą i tak zastąpić ją można pod tym wzglę­dem pierwszym lepszym, byle czystym, nożykiem.

Ależ oczywiście! O żadnym gloryfikowaniu zwierzęcia mowy być nawet z mojej strony nie może i doprawdy wdzięczny wam jestem za to, żeście tę sprawę poruszyli, gdyż żadne zwierzę, najbardziej nawet pożyteczne dla człowieka, nigdy swych usług nie wyświadcza mu świadomie. Błędem by więc było w ogóle mówienie o jakiejkolwiek uczynności czy szlachetności z jego strony. Niemniej każdy zgodzi się chyba, że z punktu widzenia bezwzględnej sprawiedliwości nie bardzo ładnie jest obrzucać kogoś najgorszymi wyzwiskami, jeżeli — z jego wolą czy bez — czerpie się jednak dla siebie za jego pośrednictweni wy­raźne korzyści.

Mam wrażenie przy tym, że i rozmiary tych korzyści w przy­padku pijawki chcielibyście bagatelizować, ale tu już zupełnie nie macie racji, albowiem — jak się okazało obecnie — efekt skalpela do puszczania krwi i kilku przystawionych pijawek nie jest wcale ten sam.

              O... w to głęboko wierzę — powie ten czy ów z bardziej upartych oponentów — ale oczywiście na niekorzyść pijawki, gdyż ostrze stalowe można dokładnie wydezynfekować, a na pyszczku tego robaka na pewno zawsze jest więcej lub mniej brudu czy zarazków, a nie sposób go wyjałowić.

Jeśli tak stawiacie sprawę, to proszę przyjąć do wiadomości, że w tym miejscu ironia jest całkiem nie na miejscu. Albo­wiem — nie mówiąc o niezwykle małych rozmiarach skalecze­nia, bo to są już sprawy mniejszej wagi — nasze zwierzątko do ranki wpuszcza pewną ilość wydzieliny swych gruczołów ślino­wych, zawierających antykoagulinowy ferment, zwany hiru- dyną.

              Cóż to jest owa antykoagulina?

Koagulować to znaczy galaretowacieć, krzepnąć. Otóż oma­wiany ferment przeciwdziała krzepnięciu krwi...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin