017 - Stanisław Goszczurny - Sylwestrowa noc.docx

(2748 KB) Pobierz

 

Stanisław Goszczurny


image1


Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...

Stanisław Goszczurny

SYLWESTROWA NOC

image2

ISKRY • WARSZAWA -19 7 0


Okładkę projektował
MARIAN STACHURSKI

image3

PRINTED IN POLA ND

Państwowe Wydawnictwo „Iskry” Warszawa 1970 r.
Wydanie I. Nakład 100.000 + 257. Ark. wyd. 4,1.
Ark. druk. 3. Papier d.m. kl. VII, 60 g, Bi. Druk
ukończono w lutym 1970 r.

Wrocławska Drukarnia Dziełowa
Zarrs. nr 3228/A — OC-5              Cena zł. 6.—


 

 

Dyżurny komendy dzielnicowej w No-
wym Porcie spojrzał w okno i z trudem
stłumił ziewnięcie. Cholerna pogoda —
pomyślał i sięgnął po papierosa.

Na dworze, padał drobny, uparty, mo-
kry śnieg. Mrozu prawie nie było, więc
płatki topniały na szybach i spływały
wolnymi strużkami. Niebo bure, więc choć
godzina nie tak późna, panował półmrok,
jakby już zapadał zmierzch. Z ulicy nie
dolatywały żadne odgłosy, tylko czasem,
nawet przez podwójne szyby, wdzierał się
przeciągły głos syreny okrętowej. W ko-
mendzie panował spokój. O tej porze nie
było jeszcze ruchu. Patrole krążyły gdzieś
po ulicach, dzielnicowi wypełniali swoje
obowiązki, a plutonowy siedział sam za
biurkiem i czuł, że ogarnia go coraz więk-
sza senność.

Zanim jednak zdążył pstryknąć zapal-
niczką, usłyszał nieco nieśmiałe pukanie
do drzwi.              ^

              Proszę — krzyknął głośno i z za-
ciekawieniem patrzył, kto o tej porze
przychodzi. W drzwiach ukazał się młody
mężczyzna w ciemnej jesionce, zbyt lek-
kiej jak na styczeń, i kapeluszu z podwi-
niętym rondem. Podszedł do barierki dzie-
lącej pokój na dwie części i oparł się o
nią rękami. Widać było, że czuje się skrę-
powany. A plutonowy poczuł nagle złość,
że ten intruz przerywa mu leniwy błogo-
stan, i zmarszczywszy groźnie brwi mruk-
nął obracając nie zapalonego papierosa
w palcach:

              Proszę zdjąć kapelusz, jesteście w
miejscu urzędowym. — Wskazał na orła

wiszącego nad biurkiem. Przybysz skwap-
liwie zdjął nakrycie głowy, machinalnie
strzepnął z niego wodę na podłogę i za-
czął:

              Chciałem zameldować... — urwał,
jakby dalsze słowa przychodziły mu z
trudem.

              No więc meldujcie — popędził go
plutonowy, ale już nieco łagodniej niż
poprzednio. Patrzył teraz uważniej na
mężczyznę. Spostrzegł, że ma nie ogoloną
twarz i mocno podkrążone oczy. Złożone
na barierce ręce drżały.

              Chciałem zgłosić, że zaginęła mi żo-
na — wyrzucił z siebie mężczyzna, jakby
się wstydził tego wyznania. Plutonowy
już teraz nie spuszczał wzroku z jego twa-
rzy. Mężczyzna pod tym spojrzeniem jak-
by się speszył, sięgnął do kieszeni i wy-
ciągnąwszy paczkę giewontów zapytał: —
Można zapalić?

              Można — zgodził się plutonowy i
sam włożył do ust papierosa, którego do
tej pory trzymał w palcach. Przybysz,
przechylając się przez barierkę, podał mu
ognia.

              Jak to zginęła? — dociekał plutono-
wy, wydmuchując kłęby dymu. — Prze-
cież żona to nie zegarek ani sto złotych...

              No nie ma, nie przyszła do do-
mu... — mruknął mężczyzna niezbyt wi-
dać zachwycony żartobliwym tonem dy-
żurnego. Milicjant jednak już spoważniał
i teraz pytał rzeczowo:

              Wyszła z domu, czy może nie wró-

ciła z pracy? I w ogóle jak dawno jej nie
ma?             

5


 

              Już dziesięć dni — mężczyzna odpo-
wiedział na ostatnie pytanie.

Teraz plutonowy był już zupełnie po-
ważny. Jego oczy stały się czujne, na-
strój senności uleciał. Jeszcze nie notował,
tylko pytał nadal.

              W jaki sposób zniknęła?

              Byliśmy razem na zabawie sylwe-
strowej. Od tej pory nie wróciła.

              To jak, byliście razem i ona wam
zniknęła?

              Jak wyszliśmy, to gdzieś poszła.

              Pokłóciliście się?

              Trochę.

              Co znaczy trochę? Była awantura?
Może uderzyliście?

— Nie. Pokłóciliśmy się, jak to nieraz
bywa. No i zniknęła.

              Może pojechała do rodziców?

              Nie. Pisałem do nich. Szukam jej od
tego dnia i nigdzie nie ma... Może by
nadać komunikat przez radio albo co?
Przecież nie mogła tak zniknąć bez śladu...

              Jak będzie trzeba, to zrobi się i ko-
munikat — z odcieniem wyższości oznaj-
mił plutonowy i zdusił papierosa. Sięgnął
po blok, pstryknął długopisem i poinfor-
mował: — Przyjmę zawiadomienie o za-
ginięciu pańskiej żony.

Mężczyzna skinął głową na znak zgody
i pochylił się nad barierką, jakby chciał
widzieć, co notuje plutonowy. A ten py-
tał:

              Nazwisko i imię? Adres?

              Zofia Soja — odparł mężczyzna,

              A wasze?

              Adam Soja. Nowy Port, ulica Krzy-
wa osiemnaście, mieszkania trzy.

              Miejsce pracy? Wasze i żony.

              Ja pracuję w stoczni remontowej.
Jestem spawaczem. Żona była, eee, to
znaczy jest łaborantką w klinice położni-
czej.

Plutonowy skrupulatnie zapisał wszyst-
kie dane, a potem podniósł głowę i powie-
dział:

Teraz proszę opowiedzieć wszystko

szczegółowo o tym zaginięciu. Jak to by-
ło, kiedy i gdzie zaginęła...

              Trzydziestego pierwszego poszliśmy
na zabawę sylwestrową do Domu K iltury
na Oruni. Koleżanka żony. miała zapro-
szenie. Poszliśmy razem z nią i jej mężem,
znaczy we czwórkę.

              Jaka koleżanka? Jak się nazywa,
gdzie mieszka?

              Marta. Chyba Zawada. Pracuje tam,
gdzie żona.

              Dobrze, co dalej?

              Bawiliśmy się do jakiejś drugiej po
północy. Trochę wypiliśmy. Zona dużo
tańczyła. Mnie to denerwowało.. Więc się
trochę przemówiliśmy. Potem wyszliśmy
wcześniej. Zawadowie jeszcze zostali. My
poszliśmy na stację kolejową Orunia, bo

0              tej porze nie ma tam żadnego tramwaju
ani autobusu. Na stacji usiedliśmy, żeby
poczekać na pociąg. Ja się trochę zdrzem-
nąłem. Jak się obudziłem, to już żony nie
było. Myślałem, że pojechała sama do do-
mu, ale tam jej nie było. Szukam od te]
pory i nigdzie nie ma.

Plutonowy skończył zapisywanie tych
informacji, a potem przeczytał swoie no-
tatki. Wreszcie podniósł głowę i znów
uważnie popatrzył na mężczyznę, jakby
miał. ochotę zadać mu jeszcze kilka pytań.
A Soja stał przed .nim ze zmartwioną mi-
ną, palił nerwowo" już drugiego papierosa

1              nie spuszczał wzroku. Widząc, że pluto-
nowy się nie odzywa, zapytał:

              Co zrobić? Ja już sam nie wiem,
gdzie szukać. Nawet jak się obraziła, że
jej robiłem wymówki o to, że tańczyła
z innymi, to przecież nie może się gnie-
wać tak długo. Nieraz się sprzeczaliśmy,
ale tak na ogół to żyliśmy w zgodzie...
Boję się o nią. Co robić? Będziecie jej
szukać?

              Zobaczymy — odparł plutonowy ta-
jemniczo. — Prowadzenie śledztwa nie na-
leży do mnie. Przyjąłem wasz meldunek,
podpiszcie zeznanie i sprawa potoczy się
dalej.

6


              Ale jak?             

              O wszystkim się dowiecie. Teraz już
możecie iść. Aha, chwileczkę, proszę o do-
wód osobisty.

Mężczyzna bez wahania podał doku-
ment, plutonowy uważnie go przestudio-
wał, porównując dane, które zapisał,
z tymi, które były w dowodzie. Oddał
wreszcie dowód mężczyźnie, skinął gło-
i już nieco przychylniej powiedział:

              Możecie iść. O wszystkim was ko-
menda miasta zawiadomi. Meldunek pój-
dzie tam jeszcze dziś. Mogę wam tylko
powiedzieć, że na ogół ten, kto zaginął,
jakoś się znajduje. Bądźcie dobrej myśli.

Kiedy Soja opuścił pokój, plutonowy
przez chwilę patrzył za nim, a potem po-
szedł z meldunkiem do komendanta. Ten
uważnie przejrzał zapiski i mruknął:

              Ciekawe. Zginęła mu żona w noc
sylwestrową, a melduje dopiero dziś, pc
dziesięciu dniach?

              Mówi, że szuka! na własną rękę.,.
Pewnie się wstydził przyznać, że mu ko-
bieta zwiała...

Porucznik spojrzał karcąco na plutonowego za tę uwagę, ale nic nie powiedział.
Zatrzymał tylko meldunek i postanowił,
ze dziś leszcze przekaże go komendzie
miejskiej w Gdańsku

2

Major Wyzga przeczyta! skąpy meldu-
nek i Nowego Portu i wezwał kapitana
Kowala.

— Masz — podsunął mu notatki — przeczytaj i powiedz, co o tym myślisz. —
Kowal bez słowa przebiegi wzrokiem nierówne litery, potem, już uważniej, przeczytał jeszcze ras i podniósł głowę.

              Chcesz mnie tym uszczęśliwić?

              To nie wygląda na zbyt skompilo-
wane — major mówił tak, jakby im to było
postanowione, że sprawę poprawadzić Ko-
wal. — Pokłócili się. może nawet zabił,
więc sobie poszła w świata. Albo może
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin