Rodzina Whiteoaków - Tom VIII. - We dworze Whiteoaków.doc

(1600 KB) Pobierz

Mazo de la Roche

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rodzina Whiteoakóᶦw

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tom VIII. We dworze Whiteoaᶦków

 

 

Spis rozdziałów:

1. Finch - str. 3

2. Rodzina - str. 11

3. Dom w nocy  - str. 22

4. Finch aktor - str. 31

5. Wpływy Artura - str. 39

6. Durny Janek - str. 48

7. Orkiestra - str. 53

8. Czterej bracia - str. 63

9. Alina - str. 68

10. Przygoda Ernesta - str. 75

11. Takt Ernesta - str. 79

12. Eden  - str. 84

13. Krąg  str. 88

14. Ramiona Jalny - str. 96

15. U Vaughanów - str. 104

16. Spotkania w lesie - str. 110

17. Nocne spotkania - str. 124

18. "Wygrana" - str. 133

19. Jalna w żałobie - str. 141

20. Młody pretendent - str. 146

21. Spadek  - str. 152

22. Wschód słońca - str. 165

23. Renny i Alina - str. 175

24. Powrót  str. 178

25. Pożyczka  str. 185

26. Kłamstwa i poezje - str. 190

27. Ucieczka - str. 197

28. Dzikie kaczki - str. 207

 

 

Rozdział 1. - Finch

 

Do hallu Koloseum prowadził korytarz, udekorowany w białe i czerwone festony. Cementowa podłoga była w tym przejściu wilgotna i zadeptana. W tej chwili niewiele osób szło korytarzem, a wśród nich osiemnastoletni Finch Whiteoak.  Jego płaszcz                     i kapelusz filcowy ociekały deszczem, a nawet gładka skóra na policzkach była mokra          i błyszcząca. Niósł jakiś zeszyt i kilka książek związanych rzemykiem. Starał się ukryć pod nieprzemakalnym płaszczem dowody że był uczniem, ale książki tworzyły                        tak odrażającą wypukłość z jednego boku, że wyjął je niezdarnie i znowu wystawił                 na widok publiczny. W hallu zmieszał się z tłumem ludzi, spacerujących alejkami pomiędzy okazami najwspanialszych kwiatów: przepyszne, olbrzymie, różnobarwne złocienie o postrzępionych płatkach, piękne, różowe róże, które zdawały się wzruszać swoją doskonałością, bezwolne, czerwone róże, ociężałe swoim zapachem                                   i soczystym kolorem. Finch wędrował pośród nich z trwożnym uśmiechem.                                Ich subtelność, ich delikatność w zestawieniu z żywością barw, budziły w nim uczucie szczęścia. Żałował, że było tam tyle osób. Najchętniej przechadzałby                                                 się sam pomiędzy kwiatami, wchłaniając ich piękno. Ładna, młoda kobieta, starsza                    od niego o jakieś dziesięć lat, pochyliła się nad wielkim pomponem złocienia, płonącego pomarańczowo i musnęła go policzkiem.

- Czarujący kwiat - szepnęła, spoglądając z uśmiechem na niezdarnego wyrostka, stojącego obok niej.

Finch wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale poszedł dalej. Po chwili, gdy ona odeszła, zawrócił i jął wpatrywać się w złocień, jakby szukając na nim śladu kobiecej pieszczoty.

Ogłuszył go dźwięk męskiego głosu, krzyczącego przez megafon, że zawody konne                         są już wtoku. Spojrzał na zegarek. Za kwadrans czwarta. Nie mógł pokazać się jeszcze w pobliżu areny. Urwał ostatnią godzinę w szkole, żeby zobaczyć wszystko, co było godne zobaczenia w Koloseum, zanim nadejdzie pora konkursów, w których miał wziąć udział jego brat. Renny wiedział, że zobaczy go wtedy, lecz Fincha spotkałaby wielka przykrość, gdyby starszy brat zauważył, że opuścił jakąś lekcję.                                      Finch "obciął się" przy egzaminie maturalnym w ubiegłym roku i jego stosunek                          do brata był pełen pokory.

Udał się do sekcji samochodowej. Gdy przystanął przed wspaniałym wozem turystycznym, zbliżył się do niego sprzedawca i jął zachwalać zalety maszyny.                      Finch był zakłopotany, ale też zadowolony, że go traktują tak poważnie. Rozmawiał chwilę z bardzo godną miną, ukrywając książki. Następnie poszedł dalej.                                   Nie zatrzymał się przy kiosku z jabłkami ani przy złotych rybkach w akwarium.  Pomyślał, że warto by zobaczyć srebrne lisy. Szło się do nich po schodach. Wysoko pod sklepieniem mieścił się inny świat, woniejący środkami dezynfekcyjnymi, świat błyszczących spojrzeń, spiczastych pysków i wspaniałych futer. Wszystkie uwięzione za mocnymi prętami klatek. Zwinięte w kule, rozgrzebujące świeżą słomę, starające się uciecz tego więzienia, stojące na tylnych łapach z pogardliwymi pyszczkami                               w okratowaniu. Finch pragnął otworzyć wszystkie klatki. Wyobrażał sobie te dzikie harce po jesiennych polach, to rycie jam w ziemi, gdyby puścił je na wolność.                             Dać im swobodę, żeby biegały, ryły, kryły się w ziemi! Zdawało się, że od klatki                                  do klatki szły wieści, przyszedł ktoś, kto je wyzwoli. Gdzie tylko zwrócił oczy, pytające spojrzenia wbijały się w niego. Małe lisy ziewały, przeciągały się, drżały                            z podniecenia. Czekały. Rozległ się głos trąbki.

Finch oprzytomniał. Pobiegł ku schodom, odwracając się od więźniów. Przy schodach, obok klatki z kanarkami, stał starszy mężczyzna z bardzo smutną miną. Zaczepił chłopca, proponując mu bilet na loterię.

- Tylko dwadzieścia pięć centów za bilet, a wygrać można kanarka, który jest wart dwadzieścia pięć dolarów. Najpiękniejszy okaz! Co za upierzenie i jak śpiewa!                                Co za upominek nagwiazdkę dla mamy, kawalerze! A święta prawie za pasem.

Finch pomyślał, że gdyby żyła jego matka, to byłby to naprawdę piękny prezent dla

niej. Wyobrażał sobie siebie ofiarującego kanarka w ślicznej, złoconej klatce delikatnej, uroczej, mniej więcej dwudziestopięcioletniej matce. Mruknął                                          coś niewyraźnie i jegomość wręczył mu bilet.

- Proszę, oto numer trzydziesty pierwszy, nie zdziwiłbym się, gdyby to był szczęśliwy

numer. A może pan weźmie dwa bilety?

Finch potrząsnął głową i dał dwadzieścia pięć centów. Schodząc po schodach robił sobie wymówki: miał tak mało pieniędzy, dlaczego wyrzucił dwadzieścia pięć centów.

Renny nie dałby się naciągnąć na kupno biletu. Wobec tego nie kupił już programu                    na konne konkursy. Tańsze miejsca były tak wypełnione, że był zmuszony usiąść                          w głębi. Mężczyzna siedzący obok niego był mocno podchmielony. Trzymał pod nosem gruby program obejmujący rozgrywki całego tygodnia i mruczał:

- Idiotyczny program, jedna strona głupsza od drugiej.

Sędziowanie odbywało się na środku areny. U wejścia stali mężczyźni, trzymając konie za uprząż. Trzej sędziowie z notesami w rękach chodzili od konia do konia, naradzając się ze sobą od czasu do czasu. Pobudzający zapach tianiny i końskiej skóry unosił się w powietrzu, które wciąż jeszcze było świeże, pomimo tłumu widzów. Mężczyzna przy megafonie ogłosił wyniki. Rozdano wstęgi zwycięzcom. Zagrała orkiestra.

- Idiotyczny program, - zabrzmiało w uszach Fincha - nic nie rozumiem.

- Może ja panu pokażę - rzekł chłopiec, pragnąc zajrzeć do programu.

- Sam sobie kup program, paniczu. A nie zaglądaj do cudzego - huknął sąsiad.

Bliżej siedzący widzowie zaczęli się śmiać. Finch wyprostował się, purpurowy                                   i upokorzony. Na szczęście orkiestra witała głośnym tuszem "Muzyczną Paradę". Przyglądając się połyskującym stworzeniom na których jechali żołnierze z baraków czuł się znowu szczęśliwy. Przyglądał się z zachwytem zawiłym ewolucjom. Dawał                   się nieść zmysłowej harmonii dźwięków, ruchu i barw. Światła zawieszone wysoko pod sklepieniem, przesłonięte kolorowymi chorągiewkami drżały lekko, rzucając metaliczne blaski.

Następnym numerem programu był popis pań na damskich siodłach.                                         Było ich piętnaście, a wśród nich Fezant Whiteoak, bratowa Fincha na Jedwabnej Lady. W Finchu wezbrała duma, gdy ujrzał Lady sunącą zwinnie i lekko po arenie. Podobne uczucie dumy wzbudzała w nim Fezant.  W brązowym żakiecie,                                                w bryczesach, z krótko przystrzyżonymi, falującymi włosami, robiła wrażenie smukłego chłopca. Dziwne, że wyglądała tak młodo, po tym wszystkim, co przeszła.         Ta historia z Edenem tak ciężko zaważyła na jej współżyciu z Piersem, ale teraz                            ona i Piers byli szczęśliwi. Twardy człowiek ten Piers, musiał dać się jej we znaki. Dobrze, że zaginął wszelki ślad po Edenie . Dosyć nieszczęść ściągnął na dom był,               złym bratem dla Piersa, złym mężem dla Aliny. Wszystko już minęło!

Finch skupił uwagę na arenie. Tęgi mężczyzna w mundurze pułkownika dyrygował jazdą pań. Galopowały to prędzej, to wolniej, wokoło areny. Blada twarz Fezant zaróżowiła się. Przed nią kłusowała tęga, przysadzista dziewczyna w nienagannej angielskiej amazonce i prześlicznej dżokejce. Jakiś wyrostek siedzący obok Fincha powiedział mu, że przyjechała z Filadelfii. Miała pięknego konia i wspaniałe siodło. Sędziowie zauważyli to. Serce Fincha ściskało się boleśnie, gdy amerykański koń płynął rytmicznie po arenie. Gdy panie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin