Mazo de la Roche
Rodzina Whiteoakóᶦw
Tom X. Pan na Jalnie
Spis rozdziałów:
1. Najstarszy i najmłodszy – str. 3
2. Stare drzewa – str. 9
3. Wyrąb drzew – str. 20
4. Powrót Fincha – str. 28
5. Pożegnanie z Leighem – str. 37
6. Ojciec, matka i dziecko – str. 44
7. Wakefield i Paulina – str. 48
8. Zaradzanie złu – str. 56
9. Licytacja – str. 74
10. Renny i Paulina – str. 82
11. Sztuka i postęp – str. 89
12. Koncert – str. 95
13. Kto jest wesoły, od tego ucieka troska – str. 105
14. Wakefield i Piers – str. 107
15. Dziesiąty czwartek - 112
16. Święta – str. 125
17. Wigilia – str. 131
18. Śmierć poety – str. 143
19. Zima wśród wiosny – str. 146
20. Pogrzeb – str. 150
21. Nareszcie wiosna – str. 155
22. Łamigłówki – str. 161
23. Odlot Augusty – str. 175
24. Odlot Piersa – str. 179
25. Tamowanie fali – str. 185
26. Przebudzenie się miłości – str. 189
27. Sprzeciw rodziny – str. 193
28. Burzliwa pogoda – str. 202
29. Zerwane struny – str. 207
30. Wrześniowy zmierzch – str. 213
31. Przypływ i odpływ – str. 215
32. Przed odjazdem – str. 227
33. Nareszcie sami – str. 232
Rozdział 1. - Najstarszy i najmłodszy
Renny Whiteoak ze zmarszczonymi brwiami, ale z uśmiechem na ustach patrzył, jak ostrowłosa foksterierka, własność jego brata Piersa, ze skupioną energią kopie sobie drogę do nory jakiegoś małego zwierzątka. Nie była to łatwa praca, ponieważ korzeń srebrzystej brzozy zagradzał wejście do nory. Biała sierść foksterierki pokryta była ziemią i Renny przypomniał sobie, że Piers tego dnia spędził całą godzinę na zmywaniu z suczki śladów jakiejś szczególnie burzliwej potyczki. Wymuskał ją, jak na wystawę, a teraz ona znów zaczęła na nowo! No, ale to czysty brud, uczciwa, dobra ziemia, która gdy wyschnie, sama opadnie ze sztywnej, białej sierści. Foksterierka leżała teraz na boku, zasypując brunatną ziemią swój różowy brzuszek. Szarpała korzeń zębami. Szarpała tak mocno, że drzazgi, które wypluwała, poplamione były krwią. Renny przypomniał sobie, że jest wiosna i że w norze na pewno siedzi mała, wystraszona matka z młodymi. Podniósł suczkę za kark, wsadził ją sobie pod pachę i odszedł. Mała foksterierka zrozumiała, że nie warto się szamotać. Podniosła ku niemu pytającą mordkę, umorusaną ziemią i widząc, że twarz jego nie obiecuje zlitowania, pomachała ogonkiem i dysząc głośno zaczęła już wypatrywać nowej podniecającej przygody.
Renny szedł wśród promieniejącego spokojem czerwcowego dnia. Niebo i ziemia były nieskazitelnie pogodne. Gładka ścieżka pod jego nogami należała do niego. Myślało tym, skręcając po niej do brzozowego zagajnika. Było coś dziwnie osobistego w posiadaniu ścieżki, coś innego, niż w posiadaniu pól, poddających się uprawie, lub lasów, trzymających się na uboczu. Ścieżka oddawała się, rozpościerała się pod nogami, ale się nie poddawała. Prowadziła ciebie tam, gdzie jej się podobało i jeżeliś nie chciał iść za nią, jeżeliś skręcił na bok w krzaki albo między drzewa, ścieżka biegła dalej bez ciebie szlakiem wyznaczonym przez kroki twoich ojców.
Z przyjemnością myślał o tym. Miło mu było pomyśleć, że tę ścieżkę jak wszystkie zresztą ścieżki w Jalnie wydeptali jego przodkowie albo ci, którzy dla nich pracowali. Gdy jego dziad, kapitan Filip Whiteoak, przyjechał tutaj z Anglii, na miejscu tym był tylko gęsty las. Stryj Mikołaj, stryj Ernest biegali tutaj jako mali chłopcy. On sam, cóż, gdyby te ścieżki umiały mówić, mogłyby opowiedzieć o nim wiele. Teraz miał już czterdzieści pięć lat. Lekki uśmieszek, błąkający się na jego wargach, przeszedł w szeroki uśmiech.
Postawił suczkę na ścieżce przed sobą. Popędziła, jak strzała, za czymś, co migało między drzewami. Cóż za mała diablica z tej Biddy! Niepodobna utrzymać jej na miejscu. Jej radość życia rozgrzewała Renny'ego. Tak właśnie trzeba żyć. Skoro nie możesz dostać tego, czego pragniesz, ruszaj całym pędem za czymś innym.
Co go trapiło? Aha, ten rachunek Piersa za obrok. Dzierżawił Piersowi łąki przy farmie i kupował od niego obrok. Piers zawsze punktualnie płacił czynsz, on jednak ostatnio musiał prosić Piersa o zwłokę. Było to upokarzające, gdyż Piers był młodszy od niego i w takich wypadkach patrzył na Renny'ego, jak gdyby się hamował, jak gdyby powstrzymywał się od powiedzenia mu kilku przykrych słów prawdy, które z przyjemnością byłby wypowiedział. Cóż, jeżeli ktoś potrafi wyciągnąć coś z hodowli koni w takich warunkach, jakie zapanowały od dwóch lat, kiedy wszystko idzie coraz gorzej, chciałby to zobaczyć. Uśmiech znikł z jego ust, na czole zjawiła się głęboka zmarszczka i usadowiła się między rudawymi brwiami. Foksterierka znów wybiegła na ścieżkę. Skakała dokoła smukłego, siedemnastoletniego chłopca, który podszedł do najstarszego brata z miną zuchwałą i przymilną zarazem.
- O, jesteś tutaj, Renny! Szukam ciebie wszędzie. Czy idziesz na lisią farmę?
- Hm, możliwe, że tam wpadnę.
- Pójdę z tobą, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
- Dobra.
Renny obrzucił brata badawczym spojrzeniem. Wakefield jakoś zawsze gotów był iść na lisią farmę. Czy to możliwe, żeby zadurzył się w Paulinie Lebraux? To śmieszne, że Wakefield może się w kimś zakochać. Przecież jest jeszcze niemal dzieckiem. A jednak, postronny widz powiedziałby na pewno: "Oto wysoki, diabelnie przystojny chłop. Dziewczęta będą biegały za nim". Ale obcy człowiek nie wiedziałby, jakie z niego jeszcze dziecko, jaki jest niezaradny i nerwowy, chociaż właściwie nie jest już chorowity, prawie z tego wyrósł.
Wyszli na otwartą, porosłą trawą przestrzeń, na którą srebrzystobiałe brzozy rzucały koronkowe cienie. Renny schwycił nagle Wakefielda za ramię i zatrzymał się.
- Czy pamiętasz? - zapytał.
Wakefield spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc.
- Co mam pamiętać?
- Ten dzień, kiedy przeczytałeś mi swój wiersz. Było to na tym właśnie miejscu. To już chyba ze dwa lata temu.
Wakefield uradował się.
- Pamiętasz o tym jeszcze? Cóż, ja już całkiem zapomniałem. Nie pamiętam nawet tego wiersza.
- Dzięki Bogu! Bałem się, że wyrośniesz na drugiego Edena. Zdradzałeś wtedy wszelkie tego objawy.
- To był tylko taki okres. Wyrosłem już z tego zupełnie.
Oczy starszego brata zaświeciły zadowoleniem. Wakefield spostrzegł to i uznał, że nadeszła odpowiednia chwila.
- Szkoła wydaje uroczysty obiad dla profesora Ralstona – powiedział - i ofiarowuje mu prezent. Muszę dać składkę na jedno i na drugie. I myślę, że powinienem sobie sprawić frak. Jestem jednym z najwyższych w szkole i czułbym się bardzo niezręcznie w zwykłym ubraniu. Czułem się bardzo głupio na ostatnim wieczorku i przypuszczam, że wyglądałem tak samo, jak się czułem.
Niepodobna było wyobrazić sobie, że Wakefield czuł się skrępowany albo wyglądał niezręcznie, gdy się widziało, jak stoi w słońcu, prosty i smukły, niby młoda brzoza. Renny rzekł:
- W szafie na strychu wisi ubranie Edena. Smoking. Myślę, że pasowałoby na ciebie. Jesteś mniej więcej tej samej budowy, co on był wówczas.
Na twarzy Wakefielda odmalowało się przerażenie.
- Co, to stare ubranie? Wyglądałbym w nim jak nieszczęście. Nawet Finch nie chciał go nosić.
- Finch nie mógł go nosić, bo ma za długie ręce. Ale myślę, że na ciebie będzie akurat dobre. W razie potrzeby można by je przerobić.
Wakefield odwrócił głowę.
- Dobrze, Renny - powiedział z pełną smutku godnością - mogę nie pójść na ten obiad. Nie zależy mi na nim tak bardzo. Zależy mi przede wszystkim na tym,...
Sylfon1