002 Kazimierz Koźniewski - Sztyletem w serce [1968].pdf

(1484 KB) Pobierz
Zamknęła za sobą już sprzątnięty i uporządkowany na przyjęcie
nowego gościa pokój numer 314. Zapukała do drzwi następnych.
Zapukała mocno – była już dziesiąta i miała prawo nie zważać na
czyjkolwiek sen. O tej porze nie oczekiwała żadnej odpowiedzi, żadnego
„proszę!" lub gniewnego „kto tam?" – przeważnie w pokojach nikogo
już nie było; ci, którzy z powiatów, czy nawet ze stolicy, przyjeżdżali do
biur wojewódzkich, do portu, do stoczni lub do wielkich zakładów
przemysłowych, wybiegali na ogół dostatecznie wcześnie, by najszybciej
załatwić sprawy urzędowe i możliwie dużo czasu mieć potem dla siebie.
Ale pukała zawsze, nauczona doświadczeniem sprzed laty, z samego
początku służby w hotelu, gdy ufając spóźnionej porze, otworzyła
własnym kluczem zamknięte drzwi numeru i wywołała burzliwą panikę
mieszkającej tam akurat małżeńskiej pary. Pukała więc nawet i wtedy,
gdy widziała, jak gość rano wychodził i drzwi za sobą zamykał – mógł
wrócić tak, że go nie dostrzegła. Już piętnaście lat pracowała w tym
hotelu i rytuał codziennych obowiązków i doświadczeń pokojowej był
dla niej zespołem odruchów. Zapukała więc mocno do pokoju numer
315.
Ze środka nikt się nie odezwał. Zapukała raz jeszcze – lżej i
pospiesznie. W pęku kluczy zaczęła dobierać właściwy, by wsunąć do
wąskiej szparki zamku Yale, gdy przypomniała sobie, że przecież w tym
właśnie pokoju, w numerze 315, od trzech dni mieszka pan Koszuch.
Jest chory i niemal nie wychodzi na miasto. Przyjechała do niego żona –
może śpią jeszcze? Wczoraj, gdy zapukała o tej samej porze, usłyszała
dźwięczne, kobiece „proszę", i gdy sprzątała, bardzo powierzchownie,
oboje cały czas siedzieli w pokoju; powiedział jej, że teraz czeka już tylko
na auto ze stoczni, którym wróci do domu...
Ostrożnie zapukała po raz trzeci nikt się nie odezwał. Niech śpi!
Zadecydowała, że pokój oporządzi dopiero na końcu, wróci tutaj raz
jeszcze. Zastukała więc do numeru 316. Nikt nie odpowiedział,
zapukała powtórnie. Pokój był sześcioosobowy o tej porze nikt tam nie
mógł spać, pewnym ruchem przekręciła klucz w zamku.
Po dwóch godzinach – o dwunastej w południe – wróciła pod drzwi
pokoju 315. Zapukała nieco mocniej — cisza. Powtórzyła – cisza.
Zdziwiła się. Ciągle śpią? Może żona wyszła, ale chyba nie? Pracowała
na prostym, szerokim korytarzu trzeciego piętra i nie słyszała, by
ktokolwiek otwierał drzwi tego pokoju, a inne pokoje były puste. Dłużej
już jednak czekać nie mogła – dziś miała imieniny córki i szybciej
kończyła swą dzienną pracę, został jej tylko ten 315.
Zapukała, dla porządku, po raz trzeci – najmocniej – i nie usłyszawszy
żadnej odpowiedzi, wsunęła płaski kluczyk do zamka i przekręciła w
prawo. Lekko otworzył się, nacisnęła klamkę, pociągnęła drzwi ku sobie.
W tym bardzo starym hotelu, pamiętającym wilhelmowskie czasy i
ocalałym z wojennego pożaru miasta, każdy pokój posiadał dwoje drzwi,
oddzielonych od siebie półmetrową przestrzenią, w której znajdował się
wieszak na palta, przez nikogo teraz nieużywany. Wewnętrzne drzwi też
były zamknięte. Za nimi panowała zupełna cisza. Zapukała znowu –
nagle zaniepokojona. Nikt nie odpowiedział. Energicznie nacisnęła
klamkę.
Przed sobą ujrzała widny, jasny pokój, wypełniony południowym
słońcem majowego dnia. Pod prawą ścianą, w foteliku...
Krzyknęła przeraźliwie i osunęła się na podłogę.
Krzyk kobiety zagłuszył warkot odkurzacza. Krzyk – pokojowa poznała
głos Markowskiej! Sprzątająca schody przerzuciła guzik huczącej
maszyny i tak szybko, jak jej na to pozwalały obolałe nogi starszej
kobiety, wybiegła na korytarz ku jedynym szeroko otwartym drzwiom.
Markowska tam była – jeszcze przed chwilą. Co się stało? Krzyk
uprzedził ją i przygotował na najgorsze – zachowała się więc
przytomniej i wyskoczywszy z trzysta piętnastego z powrotem na
schody, zaczęła histerycznie wołać w dół, ku parterowej recepcji:
„Ratunku! Ratunku!" – kroku nie mogąc dalszego uczynić, jakby
dopiero teraz sparaliżowana tym, co ujrzała w pokoju. – „Panie
Stanisławie! Panie Stanisławie! Ratunku!"
Stanisław, portier, skakał po dwa stopnie naraz. Przy jego wieku i tuszy
nie było to łatwe. Jeszcze prędzej wybiegł z pokoju, nawołując tylko
przytomnie, by tam żadna nie wchodziła, by niczego nie ruszały, ani jej,
ani jego. Znał swoje obowiązki i pilnie czytywał powieści kryminalne.
Stoczył się ze schodów do swej portierni. Trzykrotnie wykręcał telefon
dzielnicowej komendy MO – za każdym razem myląc czwórkę z piątką.
Tak strasznej historii jeszcze nie miał w swej hotelowej praktyce, choć w
pokojach działy się już różne rzeczy. Obiecali być za kwadrans. Z
pogotowiem połączył się natychmiast. Hotel huczał spazmatycznym
jazgotem pokojowych – zbiegły się wszystkie na korytarzu trzeciego
piętra, lecz żadna nie miała odwagi zajrzeć do pokoju.
Trzy auta – dwa milicyjne i jedno z pogotowia – równocześnie
zahamowały przed Świtem, dużym, lecz niezbyt eleganckim hotelem,
położonym przy bocznej ulicy śródmieścia. Pięciu cywilów z
mundurowym milicjantem. Młoda lekarka z sanitariuszem.
– Dzień dobry, panie poruczniku! – młoda kobieta uśmiechnęła się do
młodego mężczyzny w cywilnym ubraniu. Ich zawodowe drogi często
się przecinały.
– Pani? zdziwił się porucznik. Po co tutaj? Nasz lekarz wystarczy...
Zadyszany portier wyjaśniał: „Tam przyda się chyba i pogotowie!”
Rozdygotany wskazywał drogę. „Schody!" Przepraszał, że winda akurat
nieczynna. Na widok mężczyzn i lekarki w białym kitlu gromada,
pokojowych rozstąpiła się spod drzwi trzysta piętnastki.
– To tu! – Portier zatrzymał się, przybyłych przepuszczając przed sobą.
– Ona chyba tylko zemdlała, oh... panowie zobaczą sami... Wycofywał
się do tyłu, nie chcąc powtórnie oglądać raz już widzianego. Upewniał:
– Niczego nie ruszaliśmy, nawet jej... Porucznik Lewandowski, oficer
służby śledczej z komendy miejskiej, zatrzymał idących:
– Sekundę! Byle nie gromadą. Wchodzę pierwszy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin