„Krwawe Dorzynki” – sierpień 1943 r. na Wołyniu
Aktualizacja: 2018-08-3 10:33 am
Aby nie było wątpliwości co do słowa zawartego w tytule wyjaśniam, nie chodzi tu o tradycyjne „Dożynki” czyli święto plonów, a zadawanie komuś śmierci: dobijanie, dorzynanie, dziesiątkowanie, eksterminowanie etc., czyli realizację planu OUN-UPA. W piśmie “Do zbroji”, które wydawała UPA, z sierpnia 1943 roku, Bohdan Wusenko pisał: “Naród ukraiński wstąpił na drogę zdecydowanej rozprawy zbrojnej z cudzoziemcami i nie zejdzie z niej dopóki ostatniego cudzoziemca nie przepędzi do jego kraju albo do mogiły”. Dziś fałszerze historii minionego czasu próbują nam wmówić, podobnie jak czynili to ówcześni mordercy , że to wszystko nie jest prawdą. To wtedy miejscowi Ukraińcy zapewniali, że “dobrzy Polacy” tacy jak ich sąsiedzi, nie zostaną (by użyć języka tamtych czasów) “wyrżnięci”. Były to niestety tylko prymitywne podstępy. Jeden z nich przytacza Karol Chwała, który opisuje zagładę wsi Sokołówka gm. Olesk. Jeszcze w lipcu 1943 r. upowcy zwołali zebranie Polaków, mieszkańców Sokołówki i Jasienówki (gm. Olesk), w sąsiedniej ukraińskiej wsi Krać i zapewnili, że Polacy mogą spokojnie pracować, nie bać się o swoje życie, bo nad ich bezpieczeństwem czuwają Ukraińcy. Wieści o mordowaniu Polaków określili niemiecką propagandą. To Niemcy przebierają się za partyzantów ukraińskich i mordują Polaków, chcąc w ten sposób skłócić Polaków z Ukraińcami. Prawda ujawniła się 28 sierpnia: rano wioska została otoczona, a jej mieszkańcy kompletnie wymordowani. Akcją dowodził Mikołaj Dembyćki ze wsi Krać, a wspomagali go chłopi ukraińscy z innych okolicznych wsi, w okrutnych mękach zginęło blisko 200 osób. [ Za: Władysław i Ewa Siemaszko, Ludobójstwo …] Bardzo wielu historyków i badaczy pisze, że „Początek sierpnia był względnie spokojny – prawdopodobnie dano Polakom czas na dokończenie żniw, by można było zagarnąć gotowe zbiory. Do zmasowanej akcji przypominającej atak z 11 lipca tzw. krwawą niedzielę, doszło w ostatnich dniach sierpnia, Ukraińcy zaatakowali wówczas 85 miejscowości, głównie w powiatach kowelskim, włodzimierskim i lubomelskim.” Jak wyglądał ten względny spokój? Opowiadają uratowani świadkowie: Do Leonówki tragedia przyszła 1 sierpnia 1943 r. tuż przed północą. 39-letnia wówczas Apolonia Reszczyńska tak zapamiętała tę noc: “ Moja rodzina, a mieliśmy wówczas z mężem sześcioro drobnych dzieci, postanowiła na noc wyjeżdżać do pobliskiego miasteczka Tuczyn, gdzie wynajęliśmy kwaterę, aby tam nocować. W dzień pracowaliśmy w gospodarstwie domowym w Leonówce, a na noc jechaliśmy konnym zaprzęgiem do Tuczyna. Nasi sąsiedzi z Leonówki nocowali w okolicznych krzakach i zagajnikach. Wszyscy baliśmy się, że śmierć może przyjść nocą. Mężczyźni wieczorami zaciągali straże na rogatkach wsi. W fatalny dzień 1 sierpnia 1943 roku po wieczornej mszy w kościele, trochę uspokojeni, postanowiliśmy nie jechać na nocleg do Tuczyna. Gnana jednak jakimś złym przeczuciem namówiłam swych sąsiadów, rodzinę Łojów, aby przyszli do nas do chaty pomodlić się przy figurze Matki Boskiej z Niepokalanowa. Około godziny 22.00, w czasie odmawiania litanii, usłyszeliśmy strzały i gdy wybiegliśmy z domu, ujrzeliśmy, jak na początku wsi od pocisków zapalających buchnął ogień z kilku krytych słomą chat. Wszystkich ogarnęło przerażenie. W wielkim chaosie, wśród wrzasków, w grzmocie eksplozji karabinowych pocisków, w blaskach krwawych języków ognia bijących w niebo z palących się domów i stodół, chwyciłam swe najmłodsze dziecko, sześciomiesięcznego Romana, i zaczęłam biec na oślep przed siebie w kierunku lasu. Mąż mój pobiegł ze starszymi dziećmi za stodołę w zboże. Świst kul wyzwalał we mnie niespożyte siły. Młodsze dzieci rozbiegły się w różne strony razem ze spuszczonym z łańcucha psem. Nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że wieś jest otoczona przez banderowców. Z Romkiem na rękach biegłam, potykając się między łanami dojrzewającego żyta. Przy mnie był cały czas skomlący ze strachu pies. Gdy byłam już blisko lasu, przede mną jak z podziemia wyrósł potężny Ukrainiec z karabinem w rękach. Poznałam go. Był to Szkul, Ukrainiec z sąsiedniej wioski, który często bywał u nas. Był producentem betonowych kręgów do studni i przed kilku tygodniami na środku naszego podwórka z moim mężem montował te kręgi w nowo wykopanej studni. Był miłym, serdecznym człowiekiem i nawet zaprzyjaźniliśmy się z nim. Teraz ujrzałam go w nowej roli. Z jakimś obłędnym błyskiem w oczach i straszliwym grymasem twarzy bez wahania strzelił prosto w moją głowę. Kula świsnęła mi przy lewej skroni, zrywając przepaskę do włosów i powodując krwotok z przestrzelonego ucha. Runęłam z dzieckiem w zboże, nie tracąc jednak przytomności. Szkul sądził, że mnie zabił. Synka Romka przydeptał butem. W tym momencie usłyszałam rozkaz: “prawe kryło w pered” (prawe skrzydło do przodu). Szkul wykonał polecenie. Przekroczył leżącą we krwi kilka metrów ode mnie Marynię, siostrę mego męża zamężną z Wąsowskim. Obok niej leżał, na szczęście żywy, jej dwuletni syn Stefek, który obecnie mieszka we Wrocławiu. Gdy Szkul poszedł w stronę wioski, by tam realizować morderczy rozkaz, ja podniosłam się, przykryłam swe dziecko snopkiem i w szoku pobiegłam dalej do lasu. Strzelali za mną, ale nie trafili. Gdy zaczęło świtać, Ukraińcy ze wsi ustąpili. Wówczas wróciłam na miejsce, gdzie schowałam dziecko. Znalazłam je całe i żywe. Ale Romek do końca życia miał wgniecioną klatkę piersiową – była to pozostałość po obcasie Szkula. […] Wszystkie domy w Leonówce były spalone. Wśród pogorzelisk leżały dziesiątki trupów. Tylko moja rodzina miała wyjątkowe szczęście – wszyscy przeżyliśmy: mąż i sześcioro naszych dzieci. Drugiej takiej rodziny w Leonówce nie było. W każdej kogoś opłakiwano.” [1]
Regina Owczarzak z futor Pózichowskiego wspomina: „ W niedzielę pierwszego dnia sierpnia 1943 r. dzień był parny i nawet słońce było zamglone. Chodziliśmy na futorze przygnębieni, unikając się nawzajem. Księdza już nie było, więc i do kościoła nie poszliśmy. Wieczorem, jak zwykle, przyszedł do nas sąsiad Ukrainiec Aleksander Fedosiuk. Brat mój Wacław w rozmowie z nim powiedział, iż czasy są niespokojne, lecz my nikomu krzywdy nie zrobiliśmy, więc gdyby nam groziło niebezpieczeństwo – to przez wieloletnią przyjaźń – Aleksander nas uprzedzi, to my wyjedziemy do Polski Centralnej. On to potwierdził, a o 2.00 w nocy przyszedł wraz z uzbrojonym oddziałem bandytów UPA, by wymordować całą moją rodzinę Tragedii nocy z I-go na 2-go sierpnia 1943 r. nie da się zapomnieć. Część mojej rodziny, tj. ojciec, matka, dwie siostry i najmłodszy brat spaliśmy od wielu dni w stodołach i szopach na sianie. Obudziło nas światło latarek i rozkaz w języku rosyjskim, by udać się do mieszkania w celu przeprowadzenia rewizji, bo podobno u nas jest broń. Z uwagi na upały byliśmy w skąpej bieliźnie nocnej, tylko mama wsunęła nogi w buty. Idąc pod eskortą uzbrojonych bandytów ścieżką wśród krzaków malin od budynków gospodarczych do mieszkania, widziałam, że wszystkie okna w domu zostały obstawione przez uzbrojonych ludzi. W mieszkaniu obudzili mego brata Wacława i kazali się zebrać w jednym pokoju, by im nie przeszkadzać w rewizji. Było nas 12 osób, tj. 10 z mojej rodziny i stryj Bernard z żoną. Bandyci cały czas mówili po rosyjsku, podszywając się pod partyzantów radzieckich i dopiero kiedy powiedzieli „bliże k-ścienkie” i „ wychotite samostijnej Ukrainy” (my Polacy) zdaliśmy sobie sprawę kto to jest i że to koniec. Zobaczyłam pobladłą twarz mamy i nawet nie zdążyliśmy odpowiedzieć, gdy od drzwi z przedpokoju padły ze trzy serie strzałów z karabinu maszynowego. Z odległości 2-3 m widziałam błyski w czasie strzałów. Zestrzelone światło lampy naftowej, stojącej na stole przed nami, pogrążyło pokój w ciemnościach i straciłam przytomność. Gdy się ocknęłam – modliłam się. Leżałam na podłodze pod czyimś ciężkim ciałem, które może w ostatnich konwulsjach wciągało mnie pod siebie. Słyszałam jego charczący oddech, jęki konających i kilkakrotny krzyk mojego 14-letniego brata Rysia „Ja tak nie chcę”. Nie bolało mnie nic, a kiedy uniosłam głowę, zobaczyłam na tle światła w pokoju stryja (za przedpokojem), że nikogo nie ma w przedpokoju. Bandyci rzucili się w tym czasie do rabunku u stryja i w budynkach gospodarczych. Chyba instynktem życia wiedziona – wstałam i niemal po kostki brodząc we krwi, prześlizgnęłam się przez drzwi boczne do kuchni. Tam przez tapczan stojący przy oknie wychodzącym na ścieżkę do budynków gospodarczych, nie zastanawiając się. wyskoczyłam i wpadłam w krzaki malin tuż obok tej ścieżki. Na tapczanie do bosych i mokrych od krwi stóp przy kleiła się poszewka z pościeli, a na oczy spływała mi krew z rany głowy. Nic wówczas nic myślałam, bo gdyby działał zdrowy rozsądek, to przecież widziałam wcześniej obstawione okna domu i nie próbowałabym lam uciekać. Wyskakując przez okno, widziałam łunę ognia w stronie zamieszkania rodziny Kozubskich. Byłam jak zaszczute zwierzę. Leżałam odrętwiała ze strachu, gdy nagie usłyszałam biegnących i klnących po ukraińsku bandytów, a równocześnie strzał nad moją głową. W jednej sekundzie pomyślałam, że mnie odkryli i skuliłam się, czekając ciosu, ale oni wówczas zobaczyli dalej moją siostrę Jadwigę uciekającą do krzaków róż i jaśminów. Zabili ją i później podpalili. Po tym fakcie bandyci wrócili do pokoju trupów. Zapalili knot lampy i zabili płaczące w kołysce 8-dniowe dziecko Wacława oraz zdjęli buty z nóg mojej matce, leżącej na tapczanie pod ciałem Wacława, myśląc, że jest ona trupem. Dali jeszcze dwie serie strzałów po trupach i kończąc rabunek odzieży, pościeli itp. w domu oraz maszyn i inwentarza żywego w budynkach gospodarczych – podpalili je i odjechali. Słyszałam pojedyncze detonacje koło płonących budynków magazynu – to była amunicja Wacława, pseudonim „Gołąb”, który był dowódcą organizowanego oddziału AK ale ja o tym nie wiedziałam i myślałam, że jeszcze bandyci działają. Rana na głowie zaschła i tylko coraz bardziej bolała mnie prawa noga, gdyż miałam trzy kule w udzie, które, jak się w Koszlakach okazało, nie naruszyły kości. Komary, czując krew, bzykały nade mną, a kiedy był już dzień, zdecydowałam się wyjść i szukać pomocy. Idąc koło domu, widziałam przez wybite okno ciało zabitego brata Wacława, opartego o ścianę z ranami na skroni, roztrzaskaną główkę 8-dniowego dziecka w kołysce i nikt nie odezwał się na moje wołanie. Widziałam też dopalające się zwłoki mojej siostry Jadwigi leżącej koło jaśminów. Myślałam, że zostałam tylko sama i nie wiedziałam co robić. Kuśtykałam okrwawiona jak upiór w stronę budynków sąsiada Ukraińca, gdy nagle spoza drzew z podwórza sąsiada usłyszałam krzyki i głosy mojej bratowej Marii: „Mamusiu – Giną żyje!” (tak mnie w rodzinie nazywano). Nie da się opisać rozpaczy matki po stracie dzieci i tak dobrego męża. Wyglądała jak nieprzytomna czy obłąkana. Nikt z nas nie płakał, bo z bólu chyba łzy wyschły. Ukraińcy – sąsiedzi z Aleksandrem Fedosiukiem stali ze spuszczonymi głowami, a naprzeciw nich w bieliźnie stały: chora (po połogu) bratowa Maria z wylęknionym półtorarocznym synkiem (w koszu I ince) na ręku. moja mama oraz na ziemi leżała ranna w nogę żona stryja Bernarda. Wyszli oni z pokoju trupów, kiedy mama zawołała: „ Wstawajcie kto Żywy!”. Odezwał się wówczas żyjący jeszcze stryj Bernard i prosił: „Ciągnijcie mnie, ja nie chcę się spalić”. Kobiety z trudem wyciągnęły go przed dom, bo był w stanie agonii i głowa stukała po schodach. Miał wiele ran na piersiach i odstrzeloną za kostką prawą rękę. To on mnie zasłaniał i zagarniał ręką pod siebie, a kula, która mnie raniła w głowę, urwała mu rękę. Zaraz też umarł. W czasie tej masakry nawet niespełna dwuletni synek Wacława, przygnieciony na tapczanie ciałem zabitego swego ojca i leżącej babci, tj. mojej mamy, zaczął płakać, a kiedy ta szepnęła mu: „Nie płacz, babcia jest przy tobie” do końca masakry nie odezwał się, a na wezwanie babci wstał jak duszek blady i przestraszony. Przez wiele tygodni dziecko to nie odezwało się i nie zapłakało. Milczało jak nieme i tylko nie dało od siebie odejść.[…..] . Ci sami bandyci w tę samą noc 2 sierpnia 1943 r. wymordowali rodzinę Kozubskich, zabijając Narcyza, jego żonę Helenę i 18-letnią córkę Emilię. Uratował się tylko najmłodszy ich syn Apolinary, który słysząc nadchodzących bandytów uciekł i schronił się na drzewie. Nie odezwał się on, kiedy na polecenie Ukraińców ojciec go wołał. [..] Z wielu rodzin polskich nikt nie ocalał, a majątek ich Ukraińcy zrabowali i zniszczyli.” [2]
Zdzisław Kraszewski lat 9: „W dniu 12 sierpnia 1943 r. w godzinach rannych przez naszą kolonię[Stanisławów, gm. Olesk, pow. Włodzimierz Wołyński] przejechało kilkanaście furmanek z uzbrojonymi Ukraińcami w kierunku Stężarzyc [gm. Korytnica, pow. Włodzimierz Woł.], gdzie mieścił się posterunek Samoobrony Polaków. (…) Wieczorem tego pamiętnego dnia (…) przyszedł zaprzyjaźniony Ukrainiec, bardzo wystraszony i oznajmił, że gdy ci Ukraińcy będą wracać ze Stężarzyc, to wszystkich Polaków wymordują. Zapakowaliśmy więc na furmankę trochę lepszej odzieży, żywności i cenniejszych rzeczy i wyjechaliśmy z domu. Trzy dni koczowaliśmy w lesie. Bydło i małe stado owiec zostawiliśmy w naszym lesie, a sami urządziliśmy obozowisko w lesie sąsiada ok. 200 m od naszego gospodarstwa. Do nas dołączyła samotna sąsiadka, pani Stefania Olobra oraz 18-letni kuzyn Roman Kraszewski. W dniu 15 sierpnia 1943 r. odwiedzili nas Ukraińcy z miejscowości Janin Bór [gm. Olesk], przekonując rodziców, że nic nam z ich strony nie grozi i że powinniśmy wracać do domu (dokonali rozeznania i zwiadu). My jednak zostaliśmy nadal na miejscu. Dnia 16 sierpnia 1943 r. około godz. 14.00, kiedy kuzyn Roman wyszedł w celu rozpoznania sytuacji, zauważyliśmy ośmiu Ukraińców zbliżających się w naszym kierunku od strony naszego gospodarstwa. Najstarszy funkcją Ukrainiec, dobrze uzbrojony, podszedł do ojca i powiedział, że powinniśmy wracać do domu, ponieważ nic nam nie grozi i nie ma powodu uciekać. Dopytywał się również, gdzie jest kuzyn Roman, ponieważ chce go wraz z rodzicami przesłuchać i poprosił ojca, żeby odszedł z nim w głąb lasu. Ojciec zgodził się i odeszli tak, że nie było ich widać, ani słychać rozmowy. Po kilku minutach wrócił i zabrał mamę. Kiedy tak staliśmy w wielkim strachu, otoczeni przez pozostałych siedmiu bandytów, nagle usłyszeliśmy krzyk mamy „Oj, serce!”. Wówczas pomalutku zaczęliśmy oddalać się, bo przez moment tych siedmiu bandytów zainteresowało się zawartością wozu. W tym momencie przybiegł Ukrainiec, który wyprowadził rodziców i zaczął krzyczeć, dlaczego nie robią z nami porządku. Sąsiadka pani Olobra uklękła przed Ukraińcem i zaczęła go błagać o litość, żeby zostawili ją w spokoju, na co ten dowódca przebił ją bagnetem umocowanym na karabinie, mordując na naszych oczach. Wtedy zaczęliśmy uciekać w kierunku naszego lasu i pozostawionego tam bydła. Najmłodszy brat Tadeusz uciekał najwolniej, a kilku bandytów biegło za nim i tak dobiegł do owiec i schował się za pasącego się barana. Baran, widząc biegnącego naprzeciw człowieka, rozpędził się i z całą siłą uderzył bandytę, który aż się przewrócił, a kiedy chciał go uderzyć drugi raz, wówczas bandyta podniósł się i zastrzelił barana. Tymczasem brat Tadeusz uciekł w zarośla i tak zostało uratowane życie 7-letniego dziecka. Ja i mój starszy brat uciekliśmy w zarośla i krzaki. Jak się okazało, mama, chociaż bardzo ranna, pokaleczona bagnetem, będąc w szoku, zdołała uciec z miejsca tego mordu. Bandyta, kiedy ją wyprowadził w krzaki, kazał zdjąć sukienkę, ponieważ była wełniana, po czym uderzył ją kolbą w głowę, a kiedy zasłoniła się ręką, wówczas bagnetem zranił rękę, a następnie dwukrotnie zranił klatkę piersiową. Wtedy mama wydała ten pamiętny okrzyk „Oj, serce!”, co (…) nas uratowało. Bandyta tymczasem uznał, że mama już tam umrze, zabrał sukienkę i pobiegł do furmanki.” [3]
15 sierpnia 1943 r. kierownictwo UPA usankcjonowało grabieże, wydając dekret o przekazaniu Ukraińcom całej ziemi polskich kolonistów. Spowodowało to, że miejscowa ludność chętnie i tłumnie uczestniczyła w zbrodniach, które traktowano jako akt sprawiedliwości dziejowej i historyczny odwet za wieki upokorzeń, krzywd i poddaństwa. Dramat Wołynia znajduje swoje odzwierciedlenie w raportach wysyłanych do rządu w Londynie przez gen. Tadeusza Komorowskiego ,,Bór’’. Dowództwo Armii Krajowej doskonale wiedziało o zbrodniach popełnianych na ludności polskiej przez Ukraińców co jest widoczne w wysyłanych na Zachód raportach. Warto zatem ocenić raport gen. Komorowskiego z 19 sierpnia 1943r. aby mieć pojęcie jak ludobójstwo na Wołyniu widziało dowództwo AK. Raport zaczyna się od przedstawienia dramatycznej sytuacji na Wołyniu od marca do maja 1943r. Dowódca AK pisze, że ofiarą morderstw padło, wtedy już trzy tysiące osób, zaś pięć tysięcy wywieziono do Rzeszy. W swym raporcie generał bez ogródek nazywa tę zbrodnią ,,rzezią’’ co zresztą jest zgodne z prawdą. Raport wspomina o fakcie, że Niemcy nie panują nad tym terenem, zaś polska obrona polega na skupieniu się w większych miastach i wsiach. Generał Komorowski opisuje całą zbrodnię chronologicznie, zaznaczając, że fala zbrodni przerzuciła się z północnego wschodu na południe województwa wołyńskiego. W raporcie czytamy: ,,Stłoczeni w miasteczkach uciekinierzy musieli zgłaszać się na wyjazd do Rzeszy…’’ co pokazuje dramat ludzi, którym udało się uciec przed okrutnym ludobójstwem. Dowódca AK zauważa również, że po scentralizowaniu polskiej obrony wzmogły się ataki UPA. Czytamy, że 11 i 12 lipca ,,wycięto’’ 60 polskich wsi w powiatach Horochowskim i Włodzimierskim. Obecnie wiemy, że 11 lipca ,,wycięto’’ nie 60 polskich wsi, lecz znacznie więcej. Tego dnia UPA zaatakowała 99 miejscowości, które były zamieszkiwane przez ludność polską. Dalej czytamy o polskich ośrodkach samoobrony, które często nie mają szans obrony, a, mimo to walczą np. Huta Stepańska, która odpierała ataki UPA aż do wyczerpania zapasów amunicji. Generał Komorowski pisze, że w tym okresie rzezi ludności polskiej Niemcy wywieźli do Rzeszy na roboty 35 tysięcy uciekinierów szukających ratunku w miastach. [….] Analizując treść raportu uwidacznia się obraz zbrodni wołyńskiej widzianej oczami dowódcy AK tj. gen. Komorowskiego. Co prawda niektóre dane są niespójne, to jednak przedstawiony w raporcie obraz sytuacji odpowiada prawdzie. Zauważa się fakt, że wydarzenia na Wołyniu ze względu na swój charakter są nazywane już w 1943r. – ,,rzezią’’. Ten dramatyczny raport jest świadectwem potwornych zbrodni jakich dokonywano na ludności polskiej Wołynia. [4]
Rodzi się pytanie dlaczego Polacy nadal czekali, żyjąc w tej niepewności? Czytając wspomnienia, jawi się obraz: w sierpniu 1943 roku żywiono nadzieję, że zanim ucieczka stanie się konieczna, uda się skończyć żniwa. Poza naturalną skłonnością ludzi do niewiary w to, co niewyobrażalne, to pozostaje jeszcze zwykłe u rolników pragnienie zebrania plonów, by uniknąć widma głodu. Tymczasem sierpniowa akcja ta została starannie przygotowana przez kierownictwo UPA. Cztery dni przed jej rozpoczęciem organizowano spotkania w ukraińskich wsiach i uświadamiano mieszkańców o konieczności eksterminacji Polaków. Posługiwano się hasłem: „Wyrżnąć Lachów aż do 7 pokolenia, nie wyłączając tych, którzy nie mówią już po polsku” Taktyka nacjonalistów ukraińskich stosowana podczas eksterminacji każdej z polskich wsi była zawsze taka sama. Polegała ona na tym, że oddziały UPA otaczały daną miejscowość tak, aby nikt nie mógł z niej ujść, następnie inne pododdziały wchodziły do wsi, zganiały Polaków na jedno miejsce (np. do stodoły, budynku szkolnego) i tam dokonywały masowego mordu. Po dokonanej masakrze do wsi na furmankach wjeżdżały grupy rabunkowe, złożone głównie z kobiet, i zabierały wszystko co pozostało po zamordowanych Polakach, od odzieży do elementów budowlanych. Po kilku dniach, gdy wszystko się uspokoiło i niektórzy ocaleli Polacy wracali do wsi, oddziały UPA ponownie atakowały wieś, mordowały Polaków i paliły budynki.”
Wacław Gąsiorowski z Zasmyk: „ W 1943 r. jak zaczęły się rzezie Polaków, matka zachorowała. Pojechałem z nią do lekarza w Budkach Ossowskich, który ją leczył. Miejscowość ta była odległa od Zasmyk o jakieś 25 kilometrów. Przespaliśmy się u jakiegoś gospodarza, znajomego mamy. Nad ranem zostaliśmy obudzeni przez hałas na dworze. Okazało się, że Ukraińcy otoczyli wieś i zaczynają łapać i zbierać Polaków. Wyciągnęli nas na podwórko. Mamusia nie mogła uciekać. Postanowiłem z nią zostać. Jeden z Ukraińców trzymał mnie za rękę, a trzech położyło matkę na ziemi i zaczęło ją przeżynać! Jak bluznęła krew, mama krzyknęła – Wacek uciekaj! – Wyrwałem się tym bandziorom i zacząłem uciekać. Strzelali za mną, ale nie trafili. Twarze ukraińskich morderców , którzy przeżynali mamę piłą, zapamiętałem na całe życie! Wciąż w moich uszach rozbrzmiewa krzyk mordowanej matki. Niektórych ze zbirów zadających jej śmierć w męczarniach rozpoznałem. Jeden z nich Iwan Rybczuk żyje jeszcze i mieszka w Gruszówce. To on przeżynał matkę piłą. Po wojnie wpadł w łapy NKWD i odsiedział w łagrze 15 lat. Teraz jest kombatantem i chodzi w aurze bohatera walczącego o wolność Ukrainy. Ma pewnie wiele odznaczeń i dodatek kombatancki. Ja wtedy przez las uciekłem do Zasmyk. Po jakimś czasie wstąpiłem do oddziału samoobrony. By do niego się dostać, musiałem oszukać „Jastrzębia” i powiedzieć, że jestem starszy. Dzieci bowiem do partyzantki nie przyjmowano. Trafiłem do plutonu, którym dowodził ppor. „Nagiel” czyli Jan Witwicki…” [5]
.Reginy Schab (Kaliniak) : „ Napad na naszą kolonię [ Władysławówkę] miał miejsce w sierpniu i na pewno w samą niedzielę. O ile dobrze pamiętam było to 21 sierpnia 1943 r., około 6.00 rano. Pamiętam, że tej nocy spaliśmy w polu i właśnie wróciliśmy do domu, rozkręcał się normalny dzień, zwykłe zajęcia przy gospodarstwie. Mama udała się zwyczajnie do obory, aby wydoić krowy. Ja z siostrą byłyśmy właśnie na podwórku, gdy mama powiedziała do nas: „Słuchajcie co to jest, że ludzie tak krzyczą i ktoś strzela!” A rzeczywiście gdzieś daleko czasami słychać było co chwilę krzyk i powtarzały się pojedyncze strzały. Mój tato słysząc to powiedział do nas wszystkich: „Wyskoczę na Ewin do brata Antoniego i zobaczę co to się dzieje.” I zaraz pobiegł przez pola. A ja dalej patrzę i nasłuchuję, bo nasze zabudowania były od drogi kawałek. Na raz patrzę, że z drogi głównej jadą do naszego domu na furmance Ukraińcy, a był ich cały wóz 5 może 6. Zaraz skaczę do mamy i krzyczę, że już z drogi skręcili i jadą na naszą posesję. Mama na to rzuciła wiadro z mlekiem, wyskoczyła z obory i od razu wszyscy pobiegliśmy do naszych sąsiadów Ukraińców o nazwisku Kłosowscy. Stali już na podwórku i byli nie mniej wystraszeni jak my, widać było, że też nie wiedzą co się dzieje. Kłosowski mówi do nas: „Jak Ukraińcy biją Polaków to my was przechowamy ale jak wasi biją naszych, to nas wtedy będziecie ratować.” Natychmiast wskazał stodołę byśmy się tam mogli dobrze ukryć. Prędko chowamy się zatem, a ja patrzę przez szparę na nasze zabudowania. Widzę bandziorów wyraźnie jak biegają po całym naszym podwórku i bardzo przy tym krzyczą. Widać jak byli wściekli, że zdążyliśmy uciec. Wyskoczyli z podwórka na pole za stodołą, stały tam kopki zżętego zboża. Może dwóch albo i trzech rozrzucało te kopki, tak wściekle nas szukali, sądzili że tam się ukryliśmy. Z pół godziny nas tak szukali po przeróżnych zakamarkach. Nie mogli sobie podarować, że ta polska rodzina zdołała się ocalić. Następnie wsiedli na wóz i odjechali tak jak przyjechali, my jednak pozostawaliśmy w ukryciu przez cały dzień, aż po zmrok. Tego koszmaru nigdy nie zapomnę, przez cały dzień słychać było strzały i rozpaczliwe krzyki okrutnie mordowanych ludzi. Specjalnie słychać było jęki kobiety, długo się męczyła, może nawet godzinę tak biedna konała, potem wszystko ucichło. Po jakimś czasie Kłosowski powiedział nam, że to Irena Schabowa tak bardzo cierpiała. Przyszedł do nas do stodoły, jeszcze podczas dnia i opowiadał co widział i słyszał. Mówił, że właśnie wrócił z naszej kolonii, chodził tam wraz z innymi czterema Ukraińcami. Nakrywali ciała prześcieradłami, a młodzież ukraińska kopała doły i tak oto zakopywali ciała pomordowanych Polaków. Gdy nastał wieczór i wszystko ucichło zobaczyliśmy z ukrycia, że pojawił się ich syn Wacek. Był bardzo zdenerwowany, rzucił wprost rowerem i chwilę rozmawiał z rodzicami. Następnie razem przyszli do stodoły, a my opuściliśmy kryjówkę wychodząc do nich. Zaraz Wacek powiedział do nas: „Musicie uciekać ponieważ my was nie ochronimy od bandytów Ukraińców, gdyż jutro będą szukać po wszystkich domach ukraińskich, czy aby ktoś tam się nie ukrywa.” Widzieliśmy, że całe jego rzeczy były mocno splamione krwią, nie trudno było się domyślić, że brał bezpośredni udział w rzezi na Polakach. Zaraz też rzekł Wacek do swojej matki: „Idźcie matko do domu Kaliniaków i wyjmijcie z ram Obraz Święty i przynieście tutaj.”, a do nas dodał: „Jak was Matka Boża nie ochroni, to was nic nie ochroni!” I rzeczywiście Kłosowska poszła do naszej chaty, wyjęła Obraz z ram, przyniosła i dała naszej mamie. Następnie, nie zwlekając wyprowadził nas Wacek przez pola w stronę Ewina. Usilnie namawiał naszą mamę by mnie zostawiła z nim ale mama nie zgodziła się. Powiedziała krótko: „Jak zginiemy to wszystkie razem!” Zatem Wacek wrócił się do Władysławówki, a my nocą przeszłyśmy przez Ewin i zatrzymałyśmy się przy domu Antoniego Kaliniaka. Szukałyśmy tam naszego ojca, na podwórku nawoływaliśmy, czy może się tam gdzieś ukrywa, może nas usłyszy ale nikt nie odpowiadał. […] Po jakimś czasie dowiedzieliśmy, że tatuś w tym krytycznym momencie rzezi nie zatrzymał się u brata Antoniego ale z jego podwórka udał się do Swiczówki, gdzie mieszkała siostra mamy Stanisława Kuczek. Była to mała kolonia zamieszkana przez Polaków, rozłożona nad samym lasem Świnarzyńskim. Rodzina Kuczków posłyszała już strzały i wszyscy powychodzili na podwórko, do Władysławówki było może tylko 3 km. Naraz przed ich dom wpada nasz tata i krzyczy by natychmiast uciekali: „Uciekajcie! Ukraińcy mordują Polaków! Zabili Adelę i jej dzieci!” W pierwszym odbiorze myśleli, że tatuś oszalał, a on widząc że wcale nie reagują na jego słowa, skoczył do lasu nic więcej nie mówiąc. W lesie chciał teraz nieco odpocząć, tymczasem na Świczówce właśnie zaczynał się napad banderowców. Kiedy rodzina Kuczków posłyszała strzały i krzyki mordowanych ludzi na ich kolonii zaraz wszyscy skoczyli do lasu i tam spotkali tatusia. W lesie przeczekali całą noc, a rankiem ruszyli do Włodzimierza Wołyńskiego. Na leśnych drogach spotykali wielu Polaków z różnych miejscowości, wiele było takich rodzin, zapamiętałam dramat jednej z rodzin. Małżeństwo z 3 miesięcznym dzieckiem, mąż domagał się natarczywie by matka dziecko pozostawiła na pastwę losu, lecz ona nie chciała o tym słyszeć, więc zostawił ją z dzieckiem i odszedł sam. Potem okazało się, że z tą chwilą ślad po nim zaginął, a ona i dziecko szczęśliwie przeżyli. ” [6]
21 sierpnia 1943 r., w biały dzień, w samo południe, około godziny 14.00 miał miejsce napad na Kisielówkę . Wspomina Czesław Życzko : „usłyszeliśmy strzały w lesie, w tej sytuacji przestraszyliśmy się i rzuciliśmy się do gwałtownej ucieczki w głąb lasu, w kierunku drewnianej Kaplicy hrabiego Szumińskiego. Kaplica stała przy Krzyżówce w lesie i póki co, szliśmy sośniną dość pewnie bowiem las ten znałem od dawna dość dobrze. […] Kiedy zbliżyliśmy się do Kaplicy w lesie, nagle wokół nas zaczęły rwać się pociski moździerzowe, które Ukraińcy miotali gdzieś z lasu Świnarzyńskiego. Widać mieli dość dobry zwiad, bądź po prostu domyślali się, że właśnie tam Polacy szukają dziś swego schronienia. Oczywiście w lesie powstała wielka panika, zszokowani ludzie nie wiedzieli zupełnie, gdzie mają uciekać, gdzie szukać ratunku.[…] Wielu ludzi krzyczało bowiem do nas, by nie iść pod Kaplicę bowiem tam już rozpoczęła się rzeź, Ukraińcy strzelają kogo popadnie oraz rąbią siekierami i widłami kogo się da. Tak więc nie mając wyboru, uciekaliśmy razem z nimi, to były naprawdę straszne chwile. Jakby piekło rozwarło się na ziemi, jeden uciekał i płakał, inny biegł i krzyczał coś tam, może kogoś nawoływał, a może jakiś amok właśnie go ogarnął, dzieci piszczały. Przy czym cały czas słychać było strzały karabinowe, na szczęście przestali strzelać z moździerzy. Dotarliśmy tam po jakiejś godzinie i naszym oczom ukazała się już duża grupa ludzi z różnych miejscowości, w tym z Dominopola, Kisielówki, Augustowa, ale przede wszystkim z Jasionówki oraz polskiej kolonii Czesnówka, która była położona za Czarnym Lasem.[….] Póki co, byliśmy w samym piekle i wspólnie zastanawialiśmy się, co robić dalej, gdzie uciekać i jak się stąd wydostać, z tych nie lada tarapatów. Jak zwykle w takich chwilach zdania były bardzo podzielone, niektórzy chcieli przeczekać spokojnie na tym uroczysku do rana, a potem wrócić do swoich domów, do swojego całego dorobku życia. Takie stanowisko zajęli przede wszystkim ludzie starsi, mówili tak: „My wracamy rano do domów naszych, tam cały nasz majątek, tam nasza chudoba, a to przejdzie i znów będzie u nas spokojnie, będzie znów dobrze. Przecież Ukraińcy to też ludzie, za co oni mają nas bić, przecież my tyle lat przeżyli w zgodzie i w najlepszym porządku”. Inni byli jednak przeciwni, aby wracać do swoich domów uważali, że Ukraińcom po tym, co zrobili nie można już zaufać, ale przeciwnie trzeba koniecznie próbować przedostać się do miasta Włodzimierz Wołyński. Może przynajmniej tam uda się przeżyć i doczekać do końca wojny. ” [ 7]
Krwawy napad na kolonię Kisielówka 21 sierpnia to początek ostatecznej rozprawy z lokalną społecznością, pod nóż poszło 87 osób. W tym samym czasie zaatakowano również: kolonie : Czesnówka, Jaworówka, Bermeszów i Lipnik .
To był straszny poranek opowiada Rozalia Wielosz z Teresina: Niedziela 23 sierpnia 1943 roku była ostatnim dzień beztroskiego życia. Od wczesnego rana mama piekła placki kartofle. Nagle na podwórek wpadł sąsiad Kasperski. Zaczął krzyczeć, że od południowej strony wsi idzie masa ludzi. Wyjrzeli w tamtą stronę. Rzeczywiście w stronę wioski kierowała się szara masa ludzi. Stefan Bojko kazał rodzinie i Kasperskiemu zamknąć się w domu. Zaryglował drzwi. Zatrzasną okiennice. Wziął siekierę i czekał. – Wszyscy byli przerażeni. Półtoraroczna Jania obudzona ze snu zaczęła płakać. Mama tuliła ją do siebie i uspokajała. Uklękliśmy na podłogę. Modliliśmy się. Za oknem usłyszeliśmy hałas. Krzyki. Ktoś zaczął wołać „Otwieraj, otwieraj!” – wspomina pani Rozalia. Brat Edzio po drabinie uciekł na strych. Sąsiad Kasperski ruszył za nim. – Pobiegłam i ja. Edzio pochwycił mnie za ramię i pociągną w kierunku beczki. Chcieliśmy się schować w środku. Stara beczka rozsypała się – wspomina pani Rozalia. Postanowili uciec do piwnicy. Ledwo weszli do środka banderowcy wdarli się do domu. Pamięta, że jeden z nich zwrócił się po nazwisku do babci, tak jakby ją znał od dawna. Zawołał ją na dwór. Co się dalej z nią stało nie wie. Słyszała jak mama błagała o darowanie życie. Prosiła, aby ją puścili, bo jest kobietą, ma małe dziecko. – Siostrzyczka Jania zaczęła głośno płakać. Być może banderowiec wyrwał ją z rąk mamy. Słyszałam jak siostrzyczka nawoływała mnie: „Lula, Lula”. A potem usłyszałam przeraźliwy charkot. Taki, jaki wydaje zabijany człowiek. Niech Bóg broni, taki to był charkot. Mordowali moją mamę – mówi pani Rozalia, ocierając łzy. Jeden z napastników wszedł do piwnicy. Drogę oświetlał sobie zapalniczką. W drugiej ręce trzymał głownię od maszyny do szycia „Singer”, którą ukradł w kuchni. ...
w_karol