Górska Gabriela - Kontakt.txt

(327 KB) Pobierz
Gabriela Górska

Kontakt

Data wydania polskiego 1986
To chyba byłoby wszystko - zakończył wreszcie komandor McAllister.
Nacisnšł biały wyłšcznik i wielka lampa kosmiczna zaczęła blednšc, rozpływać się 
błyskawicznie, a potem ekran zgasł, nie różnišc się już niczym od pozostałych 
cian niedużej 
sali odpraw. Przebywali tu przeszło godzinę: Perry, komandor i ten trzeci, 
siedzšcy od 
poczštku rozmowy w jednym z niewygodnych, zbyt twardych fotelików, jakie kto 
kiedy 
zaprojektował do prawie wszystkich pomieszczeń Galactic-Navy; siedział tak 
nieruchomy, 
odwrócony do Perryego lewym profilem, milczšcy i jakby nieobecny. McAllister 
dotknšł 
innego przełšcznika i jasne wiatło bezcieniowych emitorów zalniło szklicie na 
cianach 
wyłożonych dwiękoszczelnš foliš. Patrzył przez chwilę na Perryego badawczo. 
Zapytał:
- Czy wszystko jasne, kapitanie Carey?
Perry poruszył się na swoim fotelu - nogi mu cierpły, aluminiowa poręcz 
wrzynała 
się w plecy.
- Tak jest - stwierdził zwięle.
- Dalsze instrukcje otrzymacie przy starcie. Aż do tej chwili musi wystarczyć 
wam to, 
co usłyszelicie tutaj.
- Rozumiem.
Komandor zszedł teraz z podium, stanšł przed Perrym, niewiadomie przybierajšc 
klasycznš postawę spocznij.
- To jest zadanie wykonywane wspólnie przez Navy i przez Centralny Orodek Badań 
Kosmicznych. Dlatego ustalono, że załogę Redbirda stanowić będš 
przedstawiciele obu 
tych instytucji. Pan i pracownik Centralnego Orodka.
Dopiero teraz tamten, siedzšcy wcišż pod cianš, odwrócił wolno głowę. Perry 
zobaczył smagłš i szczupłš twarz, inteligentnš, starannie wygolonš, przystojnš: 
czarne i 
proste brwi lekko zronięte nad nosem, szare oczy, których tęczówki wyglšdały, 
jakby zostały 
zrobione z okruchów różnych metali - matowych i srebrzystych - przemieszanych i 
sprasowanych ze sobš. Pomylał z odrobinš zazdroci: Dziewczyny muszš za nim 
latać 
nieprzytomnie. Mężczyzna wstał: był smukły i wietnie zbudowany - co 
podkrelało jeszcze 
ubranie z czarnej, połyskujšcej imitacji skóry i o pół głowy wyższy od 
Perryego. Umiechnšł 
się; miał białe, równe i bardzo piękne zęby.
- Panowie się nie znajš - powiedział McAllister. - Major Thornton z Centralnego 
Orodka Badań Kosmicznych... Carey, kapitan żeglugi pozasystemowej.
Thornton wycišgnšł rękę. Perry, czujšc jej krótki i mocny ucisk, stwierdził: 
Mogło 
być gorzej. To chyba niezły facet. Major odezwał się niskim, ciemnym i 
dwięcznym 
głosem:
- Bardzo mi miło.
Znów się umiechnšł i Perry zauważył, że umiech wcale nie zmienia jego oczu, że 
sš 
- jak przedtem - skupione i czujne. Patrzyli na siebie uważnie, starajšc się 
oszacować 
nawzajem, ocenić w jednej chwili możliwie najdokładniej człowieka, którego stałš 
obecnoć 
każdy 7, nich będzie musiał znosić przez cztery lata lotu - jeli nie liczyć 
dzielšcych >je 
okresów hibernacji - w ciasnej przestrzeni przebywajšcego próżnię zwiadowczego 
gwiazdolotu. I włanie wtedy Thornton zrobił jaki nieznaczny ruch, półobrót w 
stronę 
przyglšdajšcego się im milczšco komandora. Perry zobaczył na jego prawym 
ramieniu 
zielony trójkšt Strażnika. Zbyt póno powcišgnšł gwałtowny odruch niechęci i 
zaskoczenia, 
to jakie mimowolne żachnięcie, jakie zawsze, we wszystkich ludziach, wywoływało 
niespodziewane zetknięcie z każdym z nich. Udało mu się nie cofnšć i nie wykonać 
żadnego 
wyraniejszego gestu, będšcego przejawem tej lękliwej odrazy. Ale to, co 
odczuwał, musiało 
być widoczne, bo tamten to zauważył. Nic nie zmieniło wyrazu szczupłej, 
opanowanej, 
bardzo przystojnej twarzy, lecz Perry poznał po jego oczach - chociaż właciwie 
także się nie 
zmieniły - że Thornton dostrzegł wrażenie, jakie wywołał. Ale umiał panować nad 
sobš w 
sposób nieomal doskonały, albo po prostu przyzwyczaił się do reakcji, jakš 
budziła odznaka, 
którš nosił, bo nie okazał niczego. Uprzejmie umiechnięty, spokojny, powiedział 
tym samym 
co poprzednio tonem:
- Słyszałem wiele o panu i akcji ratunkowej Almagesta. Nikt wtedy nie wierzył, 
że 
uda się go odnaleć i uratować załogę.
W tych słowach nie było nawet cienia pochlebstwa, rzeczowy ton wykluczał 
podejrzenie o grzecznociowy komplement. Thornton po prostu informował o tym, co 
było 
mu wiadome, w tej beznamiętnej formie wyrażajšc swoje uznanie. Perry powinien 
odwzajemnić się w jaki sposób, ale żadna właciwa wypowied nie przychodziła mu 
do 
głowy; nigdy nie słyszał o majorze Thorntonie, jak zresztš o żadnym z 
pracowników 
Centralnego Orodka. Nikt chyba o nich nie słyszał. Byli nieznani, tak doskonale 
anonimowi, 
jak gdyby nie istnieli. Nawet prasa, której czasem udało się wyszperać 
informację na temat 
prowadzonych tam badań, nie podawała nazwisk. Perry podejrzewał, że te 
komunikaty były 
przygotowywane do publikacji przez sam Orodek, w tej włanie wypranej z 
jakichkolwiek 
sensacji, lakonicznej formie. Stał nieruchomy, niezręczny i milczšcy, wciekły 
na siebie za tę 
własnš niezdarnoć. Na szczęcie McAllister pospieszył mu z pomocš:
- Jest jeszcze jedna sprawa, którš pozostawiłem na. koniec. Zdecydowano zostawić 
panom wybór, którego z was - pana, majorze, czy kapitana Careya - mianuje się 
dowódcš 
wyprawy. Panowie rozumiecie: ani Galactic-Navy, ani Centralny Orodek nie 
chciały się 
wypowiedzieć, żeby nie wyglšdało, że którekolwiek z nich narzuca kandydaturę 
swojego 
przedstawiciela. Rozstrzygnięcie tej kwestii należy więc do panów.
To było zdumiewajšce; Perry przez całe życie nie słyszał o choćby jednym 
przypadku 
podobnego załatwienia tej sprawy. I znowu Thornton był lepszy. Owiadczył 
zdecydowanie:
- Zupełnie oczywiste, że może być nim tylko kapitan Carey. Ja nie mam 
wystarczajšcego dowiadczenia na kosmolotach dalekiego zasięgu - w lotach 
międzygwiazdowych wylatałem zaledwie siedem i trzy dziesište parseka...
Komandor kiwnšł głowš.
- A więc tym razem to już naprawdę wszystko. Wszystko, co miałem panom dzisiaj 
do 
powiedzenia. Spotkamy się pojutrze w Centrum Medycyny Kosmicznej, a teraz muszę 
was 
już pożegnać. Panowie mi wybaczš - mam bardzo wiele spraw...
Ze swojš godnš, trochę już starowieckš galanteriš, która Perryemu przypominała 
lata siedemdziesište poprzedniego stulecia, odprowadził ich do drzwi sali. 
Stojšc w progu 
dorzucił spiesznie, jakby chciał to mieć poza sobš jak najszybciej:
- Zgodnie z regulaminem ma pan prawo odmówić, kapitanie... Może pan 
zrezygnować, w cišgu dwudziestu czterech godzin powiadamiajšc mnie o tym, 
jeżeli... jeżeli 
który z elementów wyprawy uważa pan za nadto ryzykowny... albo zbyt ucišżliwy. 
- Nie 
patrzył na Thorntona, starał się nie spojrzeć na ten zielony trójkšt na czarnej 
skórze rękawa i 
to mu się udało. - Proszę się zastanowić. Jeżeli pan odmówi, to będzie także w 
porzšdku, 
Carey... - I nagle, niespodziewanie ciepło: - Będę czekał tu, w Navy, na twojš 
decyzję, 
Perry...
- Dziękuję, nie skorzystam; - Patrzšc w zmęczonš, szczupłš i poznaczonš 
zmarszczkami twarz, pomylał: Jestem od niego młodszy, chyba dwukrotnie, choć 
urodziłem 
się znacznie wczeniej niż on - Nie skorzystałem z tego przepisu nigdy. To 
można sprawdzić 
w moich aktach, panie komandorze. I nigdy jeszcze nie było mi potrzeba owych 
dwudziestu 
czterech godzin. Decyzję podjšłem raz - wtedy, kiedy wybrałem zawód pilota 
statków 
międzygwiazdowych.
Tylko że nigdy jeszcze nie dano ci takiego towarzysza - przypomniało w nim co 
zawzięcie, z tš samš co poprzednio odrazš, niechęciš czy nieufnociš, której nie 
umiał 
przemóc. Teraz on także nie patrzył na Thorntona, także postarał się na niego 
nie patrzeć, 
czujšc przez cały czas, że tamten to dostrzega - nazbyt inteligentny, by nie 
rozumieć 
wszystkich tych niedomówień. Komandor McAllister stał cišgle nieruchomo i Perry 
miał 
wrażenie, że jego skšpy umiech znaczy mniej więcej tyle, co znaczyłyby słowa: 
Trzymaj 
się, chłopcze. Bywało przecież gorzej. A potem drzwi zamknęły się bezgłonie i 
został w 
pustce jasnego korytarza z człowiekiem, który nie tylko był pracownikiem Orodka 
Badań 
Kosmicznych (od lat istniały animozje między tš instytucjš a jego własnym 
Galactic-Navy), 
ale w dodatku Strażnikiem. Poczuł się całkowicie bezradny; nie wiedział nawet, o 
czym 
mógłby z nim mówić.
Thornton przyglšdał mu się swymi szarymi oczami - nie wyzywajšco, tylko po 
prostu 
uważnie i czujnie (przez cały czas robił wrażenie kogo ani na chwilę nie 
przestajšcego się 
kontrolować: napięty mimo pozornego spokoju, przygotowany na wszystko). Sięgnšł 
do 
górnej kieszeni kurtki, odsunšł zamek błyskawiczny i wyjšł paczkę papierosów. 
Zapraszajšcym gestem wycišgnšł jš do Perryego.
- Dziękuję, ja nie palę - mruknšł Perry, niebotycznie zdumiony. Od kiedy 
wynaleziono 
szczepionkę przeciwrakowš, paliło wielu ludzi, ale nigdy i nikt z tych, którzy, 
choćby 
nieczęsto, brali udział w lotach. - Nie próbowałem nawet. Przecież tak trudno 
przerwać, jeli 
się człowiek do tego przyzwyczai... - Patrzył jak tamten, już z papierosem w 
ustach, pochyla 
głowę nad małš zapalniczkš; mruży oczy, zacišga się głęboko. Było widać, że 
sprawia mu to 
przyjemnoć. - A pan... jak pan z tym sobie radzi w kosmosie?
- Ja mogę przestać palić w każdej chwili, jeżeli zechcę.
- To nie jest dla pana przykre?
- Nie.
Wsparł się ramieniem o cianę i palił dalej, spokojnie, bez popiechu. Nie 
wyglšdało 
na to, żeby miał zamiar ruszyć się stšd gdziekolwiek, przynajmniej tak długo, 
póki nie 
skończy papierosa. Perry wahał się chwilę; nie wiedział, czy ma na niego czekać, 
czy też 
pożegnać się i odejć. Wtedy zobaczył, że Thornton przyglšda mu się znowu, z tš 
samš co 
poprzednio uwagš, patrzšc na niego przez sinš strużkę dymu. Kiedy podnosił rękę, 
zielony...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin