Jack LONDON OPOWIECI Mórz POŁUDNIOWYCH Szeryf Kony Trudno nie zakochać się w tym klimacie. To niepodobieństwo - powiedział Cudworth wysłuchawszy mego panegiryku. Pod adresem okolic Kony. - Osiemnacie lat temu wylšdowałem tu po raz pierwszy jako młodzik wieżo po uniwersytecie i zamieszkałem na stałe. Od tego czasu rozstaję się z Konš tylko na krótko. Jeżeli masz pan na ziemi jakie ulubione miejsce, strzeż się, nie marud u nas, bo przekonasz się, że Kona stanie ci się droższa. Skończylimy włanie kolację podanš na przestronnej werandzie - lanai - po północnej stronie domu. Słusznie, weranda miała północnš wystawę, ale zastanawianie się nad takš lub innš wystawš w podobnie uroczym klimacie nie ma właciwie sensu. Zgaszono wiece. Smukły, biało ubrany Japończyk zjawił się jak duch w smudze księżycowego blasku. Wręczył nam cygara i roztopił się w mrokach nie owietlonego domu. Przez zasłonę bananów i drzew lehua spojrzałem w dół na gšszcz krzewów quava i leżšce o tysišc stóp niżej spokojne morze. Przed tygodniem zszedłem z małego przybrzeżnego parowca i zamieszkałem u Cudwortha. Od tej chwili wiatr nie pofałdował ani razu zwierciadlanej tafli wodnej. Prawda, zdarzał się powiew, ale był to zawsze najłagodniejszy z zefirów, jakie wiać mogš poród wysp wiecznego lata - nie wiatr, lecz westchnienie, długie, balsamiczne westchnienie wiata pogršżonego w słodkiej drzemce. - Kraina marzeń - powiedziałem. - Gdzie dni nie różniš się od siebie. Każdy jest wizerunkiem raju - dodał Cudworth. - Nigdy nic się nie dzieje. Ani za goršco, ani za zimno; zawsze tak włanie, jak trzeba. Czy pan spostrzegł, że lšd i morze oddychajš regularnie, na zmianę? Tak, zauważyłem to rozkoszne, rytmiczne oddychanie. Każdego rana lekki powiew od morza powstawał jak gdyby niedaleko brzegu i z wolna przybliżał się coraz bardziej, nadpływał ku ziemi łagodnymi, wonnymi falami ozonu. Igrał nad wodš, subtelnie cieniował jej powierzchnię, a tu i ówdzie rysował niezliczone lustrzane pasy ciszy - ruchliwe, żywe, zmieniajšce kształty od kaprynych pocałunków wietrzyka. Każdego wieczora powiew ów zamierał w niebiańskiej ciszy, a tchnienie lšdu delikatne torowało sobie drogę poród drzew kawowych i araukarii. - Kraina wiecznej ciszy - powiedziałem. - Czy dmie tu kiedy tak naprawdę? - Rozumie pan, o co mi chodzi? Cudworth zaprzeczył ruchem głowy i wskazał rękš ku wschodowi. - Jak może dšć za takš barierš? Olbrzymie masywy górskie, Mauna Kea i Mauna Loa, sterczały tam niby wieże przesłaniajšce połowę wygwieżdżonego nieba. Dwie i pół mili nad nami wznosiły głowy białe od niegów, których nie roztapiało podzwrotnikowe słońce. - Trzymam zakład, że o trzydzieci mil stšd dmucha teraz czterdzieci mil na godzinę. Umiechnšłem się niedowierzajšco. Cudworth podszedł do umieszczonego na lanai aparatu telefonicznego. Wzywał kolejno Waimeę, Kohalę i Hamakuę. Urywki rozmów dowodziły, że wiejš tam wichry. - Zamiata w tę i w tamtš, hę?... Od kiedy?... Co, dopiero od tygodnia?... Halo, Abe... To ty?... Aha, aha... Uparłe się sadzić kawę na wybrzeżu koło Hamakui... Rozwie lepiej wiatrochrony... Ha! Szkoda, że nie możesz zobaczyć moich drzewek... Szkoda! - Prawie huragan - zwrócił się do mnie odłożywszy słuchawkę. - Zawsze nabijam się z Abego i jego kawy. Ma pięćset akrów plantacji. Czyni cuda, by uchronić jš od wiatru, nie mam jednak pojęcia, jak utrzymuje korzenie w ziemi. Czy tam dmucha. Pewnie! Po stronie Hamakui dmucha nieustannie. Z Kohali dowiedziałem się o jakim szkunerze, który ze zwiniętymi żaglami miotał się w cieninie między Hawai i Manui. Psia pogoda! - Nie do wiary - bšknšłem. - Czy żaden boczny podmuch nigdy tutaj nie zbłšdził? - Nigdy! Nasz wietrzyk jest zjawiskiem zupełnie odosobnionym, bo rodzi się po tej stronie Mauna Kea i Mauna Loa. Widzi , ziemia stygnie prędzej niż woda i dlatego w nocy lšd oddycha w kierunku morza. Za dnia ziemia jest cieplejsza niż woda i dzieje się odwrotnie. Niech pan posłucha! Włanie cišgnie powiew od lšdu, górski wiatr. Istotnie, słychać było, że się zbliża, szemrze cicho poród drzew kawowych, porusza korony araukarii, wzdycha między laskami trzciny cukrowej. Na werandzie panowała jeszcze absolutna cisza. , niebawem jednak nadpłynšł, dał się odczuć ów górski wiatr - subtelnie balsamiczny, przesycony korzennymi woniami i chłodny, rozkosznie, jedwabicie chłodny, upajajšcy niby studzone wino - chłodny tak, jak potrafi być tylko górski powiew na tym rajskim wybrzeżu. - Dziwi się pan, że osiemnacie lat temu Kona podbiła moje serce? - podjšł gospodarz. - Za nic nie mógłbym stšd wyjechać. To byłoby straszne. Umarłbym chyba. Ale znałem człowieka, który tak samo kochał Konę. Sšdzę nawet, że mocniej, bo urodził się tutaj, na tym rajskim wybrzeżu. To był niezwykły człowiek, najbliższy mój przyjaciel, więcej niż brat. Cóż, rozstał się z Konš i nie umarł. - Miłoć - zapytałem. - Kobieta? Cudworth pokręcił głowš. - I nie powróci nigdy, chociaż sercem zostanie w Kailua. Paliłem bez słowa. Czekałem. - Kochał się już... we własnej żonie. Miał także troje dzieci; uwielbiał je. Sš teraz w Honolulu. Syn, idzie na uniwersytet. - Może jaka zbrodnia? - zapytałem po chwili, trochę już zniecierpliwiony. Cudworth znów pokręcił głowš. - Nie popełnił przestępstwa i nikt mu go nie zarzucał. Był synem Kony. - Uparł się pan sypać paradoksami - powiedziałem. - Może się tak wydawać - przyznał. - W tym włanie tkwi całe piekło. Przez czas pewien spoglšdał na mnie bystro, póniej nagle podjšł opowieć. - Był trędowaty. Nie, nie urodził się z tym. Nikt się z tym nie rodzi. Zaraził się. Ten człowiek... Cóż, nie będę robił tajemnicy... Nazywał się Lyte Gregory. Każdy kamaina* [Kamaina - tubylec] zna jego historię. Był czystej krwi Amerykaninem, ale zbudowanym tak, jak dawni wodzowie hawajscy. Mierzył szeć stóp i trzy cale. Bez ubrania ważył dwiecie dwadziecia funtów, w czym każda uncja to koci i mięnie. Silniejszego mężczyzny nie widziałem w życiu. Był kolosem, atletš, półbogiem. Był moim przyjacielem. Serce i duszę miał równie wielkie, równie wspaniałe jak ciało. Ciekawe, co by pan uczynił, gdyby pan spostrzegł, że najbliższy przyjaciel, brat, zelizguje się po stromym zboczu przepaci, że jest coraz niżej i niżej. A pan nie jest w stanie mu pomóc. W takiej włanie znalazłem się sytuacji. Nie było rady! U Boga Ojca, cóż mogłem robić, człowieku? Złowróżbne, nieomylne piętno tej ohydy plamiło czoło przyjaciela. Nikt tego nie widział, tylko ja, dlatego zapewne, że bardzo kochałem Lyte'a. Nie miałem zaufania do własnych oczu. To było zbyt potworne, zbyt nieprawdopodobne. A przecież było! Na jego czole, na uszach. Oglšdałem, obserwowałem miesišcamii słabš - och! - prawie niedostrzegalnš opuchliznę muszli usznych. Wbrew rozsšdkowi podsycałem w sobie resztki nadziei. Póniej czoło nad obydwiema brwiami pociemniało mu tak lekko, jak gdyby od promieni słońca. Sšdziłbym niewštpliwie, że ta opalenizna, gdyby nie ledwie dostrzegalny połysk; rozumie pan, zdawać się mogło, iż na powierzchni skóry nikłe wiatełko zapala się na sekundę i zaraz ganie. Próbowałem wierzyć, że to opalenizna, ale nie mogłem. Wiedziałem swoje! Nikt oprócz mnie nic nie zauważył. Oprócz mnie i Stephena Kaluny, lecz o tym dowiedziałem się znacznie póniej. Ale ja patrzyłem od poczštku, jak nadcišga piekielna, niewymownie grona zmora. Nie chciałem myleć o przyszłoci. Bałem się. Nie mogłem! Po nocach płakałem z rozpaczy. Lyte Gregory był moim przyjacielem. Razem łowilimy rekiny w zatoce Niihau. Razem tropili dzikie bydło na stokach Mauna Kea i Mauna Loa. Ujeżdżalimy konie i cechowali młode byczki w Carter Ranch. Polowalimy na kozy koło Haleakala, Lyte uczył mnie nurkować i pływać, aż wreszcie prawie mu dorównałem, chociaż on w wodzie radził sobie lepiej od przeciętnego tubylca. Sam nieraz widywałem, jak szedł w głšb piętnacie sšżni* [Sšżeń - ok. 180 centymetrów] i wytrzymywał pod wodš dwie minuty. Był stworem ziemnowodnym, a zarazem górskim. Wspinał się na urwiska dostępne jedynie kozom. Nie bał się niczego. Kiedy rozbiła się "Luga", przepłynšł trzydzieci mil po wzburzonym oceanie. Trwało to trzydzieci szeć godzin. O, Lyte potrafi torować sobie drogę poród grzywaczy, które pana albo mnie zgniotłyby na galaretę. Niezwykły, wspaniały człowiek! Półbóg! Razem przebylimy rewolucję, obydwaj po stronie romantycznych lojalistów. Dostał dwie kule, a póniej wyrok mierci. Ale był za wielkim człowiekiem, żeby republikanie mogli go zabić. miał się z nich. Rychło wrócili mu honor, ba! mianowali szeryfem Kony. Był to człowiek nieskomplikowany, chłopiec, co nigdy nie dorasta. Mózg miał zdrowy, wolny od szarpaniny i zboczeń przy procesach mylowych. Szedł do celu prostš drogš, a dostrzegał tylko jasne cele. Oczywicie był sangwinikiem. Nie znałem nigdy człowieka równie ufnego, równie szczęliwego, zadowolonego ze wiata. Nie pozostało nic, czego mógłby pragnšć. Życie nie miało wobec niego długów: wszystko wypłaciło z ...
ZuzkaPOGRZEBACZ