Jan Józef
SZCZEPAŃSKI
mija dzień
Miał wrodzoną zdolność zapamiętywania. Bez trudu uczył się wierszy i potrafił recytować je z ekspresją i uczuciem. Ta jego umiejętność była wysoko ceniona w szkole. Podczas licznych akademii i uroczystości stawał na trybunie szkolnej auli, ubrany w śnieżnobiałą koszulę, z czerwoną chustką związaną na piersi w gruby węzeł. „Rżnij karabinem w bruk ulicy!” krzyczał, wymachując pięścią. „Twoja jest krew, a ich jest nafta!” Albo: „Jednostka? Cóż komu po niej? Głosik jednostki cieńszy od pisku!” Huczne oklaski, którymi go nagradzano, wprawiały go w stan radosnego upojenia.
Polonistka, nazywana przez uczniów Dziopą, zachęcała go do czytania poezji, którą uważała za „wielką” i „narodową”. Ale wiersze Słowackiego i Norwida, Lechonia i Baczyńskiego nudziły go. Nie nadawały się do wykrzykiwania z trybuny i przeważnie były niezrozumiałe. Dziopa nie dawała za wygraną. „Dorośniesz do tego” mówiła. „Jesteś inteligentny i zdolny. Zrozumiesz”.
Czy dorósł? Czy zrozumiał? Wolałby zapomnieć
o Dziopie, chociaż była jedną z niewielu osób, które szanował. Właśnie dlatego wolałby zapomnieć. Wolałby nie spotkać jej nigdy w życiu.
Nie była stara, ale sprawiała wrażenie zabytku z innej epoki. Jej przezwisko było podobno pseudo-
nimem z czasu powstania. Mówiono, że na barykadach Starówki dosłużyła się stopnia porucznika i że ma Krzyż Walecznych. Krótko ostrzyżona, w żakiecie przypominającym mundurową kurtkę i w grubych butach na gumowej podeszwie, przypominała istotnie żołnierza — trochę śmiesznego z powodu wydatnego biustu i szerokich bioder. Głos miała niski, zawsze schrypnięty, a ruchy porywcze i kanciaste. Lubili ją. Lubili wybuchy oburzenia i szyderstwa, którymi manifestowała się jej niezależność. Piłując na lekcji nudny podręcznik nagle zamykała książkę z trzaskiem, odrzucała ją na bok jak coś wstrętnego i zdarłszy z nosa okulary gestem pełnym irytacji, mówiła: „Nie notujcie tego, co powiem, ale zapamiętajcie sobie dobrze!” Następowała namiętna filipika przeciwko „biurokratom literatury”. „Pan Tadeusz nie jest wykładem ekonomii politycznej — wywodziła z pasją - lecz wspaniałym poematem. Szukanie w nim informacji na temat gospodarki folwarcznej z początków dziewiętnastego wieku dowodzi kompletnej głuchoty i ślepoty. Nie dajcie się ogłupić tym ponurakom, tym niszczycielom urody świata!”
Ośmieleni jej odwagą, zadawali nieraz pytania nie mające nic wspólnego z programem szkolnym. Niejedna lekcja z Dziopą zamieniała się w ożywioną rozmowę o sprawach obłożonych anatemą. Czy to prawda, że Powstanie Warszawskie było prowokacją przeciwko Związkowi Radzieckiemu? Temat Powstania wprawiał Dziopę w ogromne podniecenie. Niepomna żadnych względów ostrożności, opowiadała o wezwaniach radiostacji „Kościuszko”, o odmowie udostępnienia aliantom radzieckich lotnisk, o wstrzymaniu na Wiśle ofensywy. Nie wahała się nawet obarczać Stalina winą za tragedię Warszawy.
Kiedyś on sam zapytał ją o Katyń. Jak to było naprawdę? Kto to zrobił? Tym razem odpowiedziała po dłuższej chwili namysłu. Ważąc każde słowo, wyjaśniała
jak odczytuje się wiek drzewa. Na zbiorowych grobach posadzono młode świerczki. Komisja Czerwonego Krzyża, nadzorująca ekshumację zwłok, nie zapomniała
o zbadaniu drzewek. Wynik pozwolił ustalić datę zbrodni, bo przyroda nie kłamie. „Więc kto?” nalegał. Spojrzała na niego dziwnie, jakby nie dowierzając jego intencjom. „Każdy może sam sprawdzić” ucięła sucho.
Miał koło piętnastu lat i dziewczęta w klasie wyraźnie zabiegały o jego względy. Jemu podobała się Monika o gęstych, czarnych włosach i niebieskich oczach, podłużnych jak oczy kobiet kroczących w dostojnych procesjach na reliefach egipskich sarkofagów. Nieraz śniła mu się — tajemnicza i łaskawa, wabiąca do intymnych zbliżeń, to znów odtrącająca go z szyderczym śmiechem. Dlatego zapewne w stosunku do niej jednej zachowywał się z nieśmiałą rezerwą.
Przed Pierwszym Maja w całej szkole trwały gorączkowe przygotowania. Nad reżyserią pochodu czuwał pan od wychowania fizycznego, a zarazem opiekun koła ZMP, zwany z niewiadomych powodów Nogą. On to właśnie, w przeddzień święta, zarządził uzupełnienia transparentów i przegląd stanu szturmó- wek. „Alinka i Monika”, zadecydował, wodząc spojrzeniem po klasie. „Może jeszcze który z chłopców?” Podniósł rękę i cała ich trójka, pod wodzą Nogi, udała się do magazynu sprzętu sportowego za salą gimnastyczną. Brakujące hasło miało brzmieć: „Młodzież z Partią”. Noga przyniósł rulon bristolu, klej i nożyczki. Trzeba było rysować litery, wyciąć je i przykleić na wstędze czerwonego perkalu. Dziewczyny zabrały się gorliwie do tej roboty. Rozłożyły bristol na skórzanym materacu do skoków. Przykładały linijki, mierzyły i kreśliły, leżąc na brzuchach i machając w powietrzu nogami. On przebierał i liczył drzewce szturmówek, których wielki snop tkwił w kącie za ćwiczebnym kozłem. Noga opuścił ich wkrótce, przykazując, aby sprzątnęli po
skończonej robocie i zamknęli drzwi wychodząc. Zanim uporali się z transparentem, rozległ się ostatni dzwonek. Słyszeli bieganinę na korytarzach, pełną ulgi wrzawę wyzwolenia. Potem wszystko ucichło. Poczuli się sami w pustym gmachu. Pozostawało umocowanie transparentu na drążkach. „To ja już pójdę” zaproponowała nieśmiało Alinka. „Dacie sobie radę beze mnie”. Czekała na łaskawe zezwolenie Moniki, anemiczna, w drucianych okularach, z żółtymi jak słoma warkoczykami. Monika pomachała jej ręką. „Pa, kochanie! Poradzimy sobie. Spokojna głowa!” Więc już tylko oni dwoje. Monika naciągała materiał na drewno, on przypinał je pluskiewkami. Ich głowy zbliżyły się do siebie. Czuł na skroni łaskotanie jej puszystych, pachnących włosów. Było to przyjemne i niepokojące. Nagle, jakby powodowani jakimś równoczesnym impulsem, wypuścili transparent z rąk. Stali wyprostowani, zwróceni twarzami ku sobie. Oczy Moniki były zwężone, błyszczące, ich błękit pociemniał tajemniczo.
- Dlaczego nigdy nie odprowadzasz mnie do domu? — zapytała. Speszony wzruszył ramionami. - Nie zależy mi — bąknął. Roześmiała się. — Kłamiesz! Widzę jak na mnie patrzysz. Ja ci powiem: Boisz się... po prostu boisz się kobiety — dodała z niepewną emfazą.
— Dlaczego miałbym się bać? — próbował jeszcze stawić opór. Zaśmiała się znowu. — Bo ci się podobam!
Logika tego wniosku oszołomiła go. Nie wiedział co powiedzieć, co zrobić. Ona wiedziała. Poczuł we włosach jej dłoń, bezczelną i czułą równocześnie, obcą 1 i upragnioną. Jej zaróżowiony policzek był tak blisko! Ostrożnie dotknął go ustami, a wtedy Monika przesunęła twarz i jego wargi spoczęły na jej gorących i wilgotnych wargach. Krew odpłynęła mu z serca, słabość ogarnęła kolana. Otoczył plecy dziewczyny ramionami, żeby nie upaść, zamknął oczy. Wtem Monika odepchnęła go od siebie. Nie patrzyła na niego. Z po-
chyloną głową, pośpiesznie, drżącymi palcami rozpinała guziki bluzki. Zrzuciła tę bluzkę na ziemię. Pod spodem miała trykotową koszulkę. Skrzyżowawszy ramiona schwyciła jej dolny brzeg, ciągnęła do góry, aby zdjąć przez głowę. Zobaczył ciemny meszek pod pachą, a potem piersi wymknęły się spod trykotu jak dwa małe zwierzątka — bezbronne i delikatne, z drobnymi, brązowymi sutkami sterczącymi czujnie do góry. Serce biło mu gwałtownie, gardło stało się suche. Wyciągnął ku niej dłonie, spragnione jedwabistej, ciepłej gładkości.
— Co wy robicie?! Co to jest?!
Schrypnięty, kobiecy głos chlusnął na nich jak
strumień zimnej wody. Odskoczyli od siebie, Monika otuliła piersi ramionami. W drzwiach magazynu stała Dziopa. W lichym prochowcu i berecie, z torbą na zakupy pod pachą, zjawiła się jakby znikąd. Nie słyszeli jej kroków w sali gimnastycznej. Jej blade oczy, powiększone grubymi szkłami okularów, wpatrywały się w nich z niedowierzaniem, z przerażeniem. Jej usta drżały.
— Co to ma znaczyć? Co to? Co to... — powtarzała, wzburzona.
Nie wytrzymał. Porwał leżącą na ziemi teczkę, dał nura pod ramieniem nauczycielki, która próbowała zagrodzić mu drogę i pędem, przez salę gimnastyczną, przez korytarz, uciekł ze szkoły. Gnał ulicą, jakby go kto ścigał. Skręciwszy za róg, wpadł do pierwszej bramy. Dyszał z emocji i wysiłku. W uszach brzmiało mu wołanie Dziopy: „Poczekaj! Poczekaj, łobuzie!” To była groźba. Oczywiście: powie dyrektorowi, powie matce, powie wszystkim. Matce! To przerażało go najbardziej. Ostatnio jego stosunki z matką nie układały się dobrze. Nie miała dla synów wiele czasu — do późnej nocy siadywała nad papierami przynoszonymi z Zespołu Tłumaczy Przysięgłych do domu — ale prawie cała jej czułość i troska należały obecnie do Zygmunta. Sprawiła to jego czerwona chustka Zetem-
powca. Nosił ją wbrew jej woli. Ale przynajmniej uczył się dobrze, nie mogła mu nic zarzucić. Teraz, kiedy wyrzucą go ze szkoły, zostanie ostatecznie odtrącony. Przyszłość jawiła mu się jako bezkresna, zimna pustka. Chciałby umrzeć.
Zza rogu wyszła Monika. Zbliżała się chwiejnym krokiem, z opuszczoną głową. Ściskała w garści zmiętą chustkę. Zastąpił jej drogę, bez słowa wziął od niej teczkę. Nie spojrzała na niego. „Wyrzucą nas”, jęknęła, pociągając nosem. Jej niedawne zuchwalstwo rozwiało się bez śladu. Szli obok siebie w milczeniu. Powinien był wymyślić coś, znaleźć jakiś ratunek. „Nie wyrzucą...” zaczął niepewnie. Nagle przyszło olśnienie. „Nie wyrzucą! Zobaczysz”.
Plan wydawał się prosty, ale było w nim coś przerażającego. Nie wiedział, czy potrafi zdobyć się na jego wykonanie. Nie widział jednak innego, sposobu ocalenia. Nogi pod nim drżały, kiedy wieczorem wspinał się powoli na brudne, zdeptane schody starej kamienicy w śródmieściu. Znał adres Dziopy, bo nieraz przynosił jej tutaj zeszyty z klasówkami. Przed drzwiami stał długą chwilę, walcząc z pokusą ucieczki. Na futrynie, nad dzwonkiem, widniały liczne wizytówki. Było to jedno z tych wspólnych mieszkań, gdzie różni ludzie wynajmowali pokoje. Z wahaniem przycisnął guzik — trzy razy, zgodnie z instrukcją. Nasłuchiwał pełen niepokoju. Może jej nie ma? Czekał, miotany na przemian nadzieją i lękiem. Na odgłos ciężkich kroków wyprostował się, wciągnął w płuca głęboki haust powietrza. Otworzyła drzwi. Korytarz poza nią był oświetlony słabą żarówką. Wydało mu się, że go nie poznała. Odezwała się dopiero po dłuższej chwili.
— No co? Masz mi coś do powiedzenia, Alek?
— Tak — szepnął.
A potem z determinacją, jednym tchem, wyrzucił | siebie przygotowane słowa.
— Pani profesor czasem każe nam odłożyć pióra, nie notować tego, co mówi. Ale ja mam dobrą pamięć. Zapisuję w domu. I mam zapisane wszystko. O Powstaniu Warszawskim, o Stalinie, o Katyniu... Wszystko!
Stała nieporuszona, patrząc na niego, jakby w osłupieniu, przez grube szkła. Na jej policzkach, wysoko, pojawiły się ceglaste plamy. Parę razy poruszyła ustami, nie mogąc dobyć głosu. Nagle pochyliła ku niemu głowę i, pokonując jakiś wielki opór, powiedziała cicho:
— Nikczemnik!
Odwróciła się na pięcie.
— Precz! — krzyknęła niespodziewanie wysokim głosem»!^- Precz, łajdaku!
Trzasnęły drzwi. Zbiegał ze schodów wstrząśnięty, upokorzony. Równocześnie jednak wzbierał w nim nerwowy śmieszek. Nie powie! Wygrał. Nie powie!
Nieszczęsna przygoda z Dziopą miała mieć daleki przerzut w przyszłość, jak wiele tego rodzaju zdarzeń, które chciałoby się uważać za jednorazowe incydenty bez konsekwencji. Rzeczywiście nie wyrzucono ze szkoły ani jego, ani Moniki. I matka też nie dowiedziała się
o niczym. Pozornie sprawa poszła w zapomnienie. Na lekcjach polskiego on, Alek, nie był odtąd nigdy wzywany do odpowiedzi, w ogóle przestał jakby istnieć dla Dziopy, co niektórym wydawało się dziwne, bo należał do wyróżnianych przez nią uczniów. Ustały też poza- programowe rozmowy, poprzedzane wezwaniem do odłożenia piór. Był to jednak już koniec roku — myślano
o świadectwach i o zbliżających się wakacjach. W następnym roku szkolnym Dziopa zniknęła. Podobno przeniosła się do innego miasta. Nowy nauczyciel polskiego założył szkolne kółko teatralne. Okolicznościowe sukcesy recytatorskie w auli okazały się niczym w poró
wnaniu z satysfakcjami czerpanymi z aktorstwa. Od początku stał się gwiazdą zespołu. Grali Odprawę posłów greek ich i Śluby panieńskie. Także Zemstę, w której występował na zmianę jako Wacław i jako Papkin. Właśnie owa zmienność wcieleń cieszyła go najbardziej. Mógł być wszystkim: zarówno amantem, jak i tchórzliwym blagierem. Nabierał przekonania, że w życiu, podobnie jak na scenie, chodzi przede wszystkim o dobre zagranie aktualnej w danym momencie roli. Już wtedy, na próbach, w czasie przedstawień (zdarzały się i międzyszkolne konkursy, w których odnosili triumfy) decydowała się jego przyszłość. Ale w postanowieniu, że będzie aktorem, jednym z czynników — może najważniejszym — była nie w pełni uświadomiona nadzieja obrony przed światem za pomocą kostiumu. Możliwość ucieczki w różne osobowości, kamuflażu coraz innym strojem, zgrabnego uniku dzięki retoryce gotowych, a efektownych formułek. Ta nadzieja miała się z czasem okazać boleśnie złudna. Niestety, nie w każdej sytuacji kostium i formułka zapewnić mogą ratunek. Sprawa Dziopy, o której niemal zapomniał, odezwała się po wielu, wielu latach, kiedy miał już za sobą bardzo długą drogę, bardzo wiele doświadczeń i kiedy zdawało mu się, że wybrnął, że uporządkował swoje życie i że wreszcie włada sobą.
Podczas przerwy w obradach Zjazdu w Oliwie zszedł do bufetu na kawę. Był rozgrzany, podniecony radośnie, jak po udanym spektaklu. Zabierał głos w dyskusji i dostał duże brawa, bo efekt spontaniczności wypadł mu bezbłędnie i nawet przygotowane z góry cytaty z Norwida, którymi podparł ten i ów argument, brzmiały naturalnie, jakby przyszły mu do głowy nagle, przywołane oratorskim natchnieniem. Norwidowi nikt się tu zresztą nie dziwił — był opiekuńczym duchem tego zgromadzenia, tego ruchu, wzywanym na świadka zarówno przez profesorów uniwersytetu, jak i przez
odlewników i rębaczy przodkowych. Stał więc w ogonku, odwzajemniając życzliwe uśmiechy, oddając ukłony, otoczony pełnym ożywienia gwarem, uszczęśliwiony widokiem twarzy, które stały się ostatnio sztandarami nadziei. Przed sobą miał jakąś starą kobietę w białym, płóciennym kapelusiku z czerwonym nadrukiem „Solidarność”. Kiedy dotarli do lady i stanęli obok siebie, już o parę tylko kroków od ekspresu, jego uwagę zwróciły okulary o wypukłych soczewkach i coś jakby wojskowego w kroju szarego żakietu ze zgrzebnej wełny. Nie bardzo się zmieniła mimo siwych włosów, mimo pajęczyny sinych żyłek na zwiotczałych policzkach. Doznał uczucia paniki. Uciekać! Ale Dziopa poznała go także. Przechyliwszy ukośnie twarz, przyglądała mu się surowo, jakby w oczekiwaniu. Ukłonił się, z wysilonym uśmiechem.
- — Dzień dobry, pani profesor.
— Pan tutaj? — zapytała swym dawnym, schrypniętym głosem.
- Dojrzałem — odparł po chwili. — Zrozumiałem...
Uśmiechnęła się złośliwie, nieprzyjemnie.
— I notuje pan wszystko?
— Byłem wtedy głupim smarkaczem — wybąkał.
Wydało mu się, że czeka na coś jeszcze. Po
chwili, jakby zawiedziona, odwróciła głowę.
— Mamy oboje dobrą pamięć — rzekła.
wymyy w* »,» * w * t *,
I>1 iwy**
r*.«ą s*«.* u m*,
MlWfl'
f •* ii lAiS
ivśV %«te» l^wWSRiiiil
|%W9 f'%*
¿te»»« •#•*> te* i • f> -dę
SS lii'I* TSsflHM
Jfj* i ■ ■.-s .■■. ¿-«J. ■■ . ■
[ vif §#*■*.* *?* *•*% i Ś i ys5 ?'*
L » «*» *| <| $ t i % Iw * fM 1% **£ włjf
4> ti.nl
ŚVi
«W»"» ,1
| *- Jł jłł J,’. ■ m '"i, * Ja A *; i &
f «<§&# , - ■ ¿mg
W ■ ll'
&yl * S* f ot ¿u *
za reke • •
Urodzinowa zagadka
No tak; to nad Łąkiem. Jezioro Łąkie. Wtedy, kiedy Zygmunt zabrał mnie na ryby. Terapia! Zapomnij
o wódce. Ani kropli. Las, woda, pływanie, wędka. Zapomnij o Agnieszce. O tym całym bajzlu, w którym grzęźniesz. Odżyjesz. Wrócisz jak nowy. Rok sześćdziesiąty szósty... siódmy? W każdym razie prawie dziesięć lat temu. Niesamowite! Dziesięć lat! Dobrze, ale skąd ten dzieciak? Chłopczyk — pięcio, sześcioletni może. Nie było tam żadnego dziecka. Tylko my dwaj. Zygmunt wyrwał się na tydzień z domu: malcy mieli jeszcze szkołę. Tak: tylko my dwaj! Sami. Tak. Znów jakiś jego dowcip. Masz tu zagadkę. W prezencie urodzinowym. Ciekaw jestem, czy potrafisz rozwiązać. Jak zwykle w pośpiechu. Na chwilę. Żebyś wiedział, że pamiętam o starszym bracie. No, trzymaj się. Daj pyska! Lecę. Coś ty, Alek? Kielicha o tej porze?! Mowy nie ma. Zresztą drajwuję. Zawsze „drajwuje”, skurczybyk. Jego błękitny peugeot 407 przy krawężniku pod oknem. Ale pamięta. On jeden. Więc coś dziwnego skombinował. Nigdy nie brak mu pomysłów. Oczywiście fotomontaż. Jak się dobrze przyjrzeć, widać różnicę faktur, ślad retuszu. Świetnie to zrobił, trzeba przyznać. Na pierwszy rzut oka wygląda całkiem naturalnie. Chociaż... dziś nikt już nie strzyże dzieci „w ramkę”.
I ta bluzka z wykładanym kołnierzem, potrójnie obszytym tasiemką. Marynarska. Tak się to nazywało. Musiał przekopiować szczeniaka z jakiegoś starego zdjęcia. Tylko po co? Co to miało znaczyć? Ja tu wyszedłem całkiem nieźle. Kawał chłopa. Gęba opalona. białe zęby, trykotowy podkoszulek uwydatnia muskulaturę ramion i piersi. Dziesięć lat temu! Nawet uwłosienie można było nazwać czupryną. Ależ tak! Pamiętam, kiedy to było! Złowiłem z łódki pięciokilo- wego szczupaka. Stoję na brzegu w dżinsach, w gumowych klapkach na bosych stopach, w lewej ręce wędzis- ko, jak włócznia zwycięskiego wojownika, za mną gęstwina młodniaka z wystającymi tu i ówdzie koronami starych sosen, oświetlonymi niskim już słońcem. W prawej, opuszczonej wzdłuż ciała ręce trzymam rybę. Trzeba uwiecznić ten sukces, mówił Zygmunt, przyciskając aparat do oka. Rzeczywiście wspaniała sztuka. Jej ciężar obciągał mi ramię. Nylonowa żyłka, którą przewlekłem przez skrzela, wrzynała się w dłoń. Duża, srebrnie połyskująca ryba, a nie rączka tego jakiegoś dziecka, przyplątanego nie wiadomo skąd. Z innego czasu. Ale... jakby znajoma ta mordka, przechylona ukośnie ku górze, ku mojej twarzy. W rozszerzonych oczach ni to pytanie, ni to niespokojny namysł. Zaraz, zaraz... Mam! Stary album, ocalony jakimś cudem ze Lwowa, oprawiony w pożółkłe lniane płótno. Zygmunt przywłaszczył go sobie, oczywiście. Samozwańczy strażnik rodzinnej tradycji! Zresztą słusznie, bo cóż ja? W tym. albumie, tak... teraz pamiętam, fotografia z ostatnich, może przedostatnich przedwojennych wakacji. W Kosowie. Ojciec z wędką i ja — pięcio, czy sześcioletni brzdąc. Więc to ja. Ja duży i ja mały. Ja sam z sobą. A między nami niemal trzydzieści lat różnicy. Mógłbym być ojcem tego szkraba. Ojcem własnego ojca. Co za pomysł! Trzymam siebie za rękę. Uścisk naszych — moich — dłoni pieczętuje okres prawie
całego, świadomego życia. Z wojną, ze śmiercią dawnego świata, z wszystkimi nadziejami, złudzeniami, klęskami. Zamknięte koło. To chciał mi dać do zrozumienia? Chyba nie przyszło mu do głowy. Po prostu zachwycił go pomysł. Sztuczka techniczna. Zrobić coś, na co nikt inny nie wpadł. Ulepszyć silnik spalinowy, wykonać niezwykły fotomontaż. Trzeba zajrzeć do tego albumu. Dziś wieczorem. Prosił na kolację. Krysia uwiła jakiś torcik na moją cześć. Nie dadzą nic do picia. Trudno. Album. To jest ważne. Czy ja jeszcze pamiętam, jak wyglądał ojciec? Nie na fotografii. Prawdziwy. Nie znałem go właściwie. Nie zdążyłem poznać.
...
kadorka1