Jerzy Kosiński Diabelskie drzewo 0 0 l128 3 0 0 l128 3 Wydawnictwo Da Capo 0 0 l128 3 Warszawa 1993 0 0 l128 3 0 0 l128 3 Producent wersji brajlowskiej: 0 0 l128 3 Altix Sp. z o.o. 0 0 l128 3 ul. W. Surowieckiego 12a 0 0 l128 3 02-785 Warszawa 0 0 l128 3 tel. 644-94-78 0 0 l128 3 0 0 l128 3 Od autora 0 0 72 0 0 1 0 0 l128 4 Poczštkowo, kiedy pisałem tę powieć, czułem się skrępowany, że jej fabuła tak bliska była rea liom i zdarzeniom z ostatnich dziesięciu lat mojego życia. Stšd pewne niedomówienia w pierwszej wersji powieci. 0 0 l128 3 Teraz, po latach w tym uzupełnionym i rozszerzonym wydaniu, pozwoliłem sobie przywrócić wszystkie dodatkowe elementy wišżšce Jonathana Jamesa Whalena z tymi, których kochał. 0 0 l128 3 Jerzy Kosiński 0 0 2 1 5 1 74 1 l128 26 l128 27 Katherinie oraz pamięci mojej matki Za mękš i bólem istnienia skrywa się najważniejszy składnik autorefleksji: wiadomoć drogocennoci własnej egzystencji. Dla mojej duszy moja egzystencja jest czym wyjštkowym, bezprecedensowym, bezcennym, niezmiernie drogocennym, i nie dopuszczam myli, że mógłbym zagubić jej znaczenie. Abraham Joshua Heschel "Kim jest człowiek?" Tubylcy nazywajš baobab "diabelskim drzewem", ponieważ wierzš, że niegdy diabeł zaplštał się w jego gałęzie i ukarał drzewo odwracajšc je do góry nogami. Według tubylców korzenie baobabu sš teraz gałęziami, gałęzie za - korzeniami. Chcšc upewnić się, że nie będzie już więcej baobabów, dia beł zniszczył wszystkie młode drzewa. I dlatego, twierdzš tubylcy, zostały tylko dorosłe baobaby. Jerzy Kosiński "Diabelskie drzewo" 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Jonathan Whalen oparł się o stalowš balustradę na końcu ulicy i spojrzał w dół na błyszczšcš w jasnym słońcu rzekę. 0 0 l128 3 Zapamiętany przez niego widok Nowego Jorku na tle nieba wydawał się niezmieniony, mimo niedawno wybudowanych drapaczy chmur. Daleko, po drugiej stronie rzeki, odrzutowce startowały z lotniska La Guardia, zostawiajšc za sobš cienkie smugi spalin. Z bliższego brzegu wzbił się w powie trze helikopter, zawisł nad wodš, po czym skręcił, rzucajšc cień na rzekę. Inny zniżył lot, dotknšł ziemi i podrygujšc zatrzymał się na lšdowisku. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Whalen ruszył w stronę lotniska helikopterowego, gdzie na platformie stała wieżo pomalowana maszyna. Olbrzymi napis zachęcał: "Executive Heliways Inc. Zobacz Manhattan z lotu ptaka. Oferu jemy tanie wycieczki". 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Kiedy wszedł do kasy, bileter zmierzył go wzrokiem od stóp do głów. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Chciałbym obejrzeć Manhattan - odezwał się Whalen. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Wsišd pan w metro - poradził mu bileter taksujšc wzrokiem starš koszulę, znoszone spodnie i zdarte buty Whalena. 0 0 l128 3 - Z metra nie zobaczę Manhattanu. 0 0 l128 3 - No to wsišd pan w autobus. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Za wolny. Czemu nie mogę przelecieć się helikopterem? 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Bileter przechylił się przez ladę. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Słuchaj no, to sš Executive Heliways, a nie linie darmowe. Rozumiesz? 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Rozumiem - odpowiedział Whalen. Wycišgnšł kilka zmiętych banknotów, dokładnie tyle, ile według wywieszonego na cianie cennika kosztował półgodzinny lot. - Wystarczy? 0 0 l128 3 Przestępujšc niepewnie z nogi na nogę, bileter wpatrywał się w pienišdze. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Zapytam pilota - wymamrotał, znikajšc na zapleczu. Po chwili był z powrotem w towarzystwie mężczyzny w szarym mundurze. 0 0 l128 3 - To ten facet, który chce się przelecieć - wyjanił. Pilot spojrzał na Whalena. 0 0 l128 3 - Słuchaj, synu... 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Nie jestem pańskim synem - powiedział Whalen i przesunšł pienišdze w kierunku biletera. 0 0 l128 3 Pilot zawahał się. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Będę musiał pana przeszukać przed startem. 0 0 l128 3 - Przeszukujecie każdego, kto z wami lata? 0 0 l128 3 - No cóż... To zależy ode mnie. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Zatem niech pan zaczyna - powiedział Whalen. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Łatwiej będzie, jak podniesie pan ręce - powiedział pilot, zbliżajšc się powoli, a kiedy Whalen zastosował się do jego polecenia, mężczyzna szybko obmacał mu koszulę i spodnie. 0 0 l128 3 - Proszę zdjšć buty - zażšdał. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Whalen zdjšł buty, a następnie, po sprawdzeniu przez pilota włożył je z powrotem. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Wsiadamy - zakomenderował pilot, uspokojony wynikiem przeszukania, po czym obaj ruszyli w kierunku platformy. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 W helikopterze pilot objanił Whalena: 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Przelecimy nad całym miastem, nad czarnym Harlemem, białym Gramercy Park, żółtym Chi natown, nad biednym Bowery i bogatš Park Avenue, nad East Side i West Side, nad ródmieciem i centrum. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Pocišgnšł za dwignię gazu. Maszyna zakasłała, zadrgała i wzbiła się w powietrze. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Helikopter daje mi poczucie wolnoci - zwierzył się Whalen, spoglšdajšc na turystów, którzy obserwowali ich przez lunety z dachu Empire State Building. - A mimo to, za każdym razem, gdy nim lecę, czuję się jak zabawka zdalnie sterowana przez kogo na ziemi. 0 0 l128 3 Przelecieli nad domami Greenwich Village. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Teraz pokażę panu, gdzie znajdujš się wszystkie duże pienišdze - powiedział pilot, kierujšc maszynę nad budynek Giełdy. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Czy mógłby pan zwolnić na chwilę nad tym budynkiem? - zapytał Whalen. Wskazał archaicz ny wieżowiec na Wall Street. - Tutaj, na ostatnim piętrze, było biuro mojego ojca. Kiedy odwiedzałem go jako mały chłopiec, patrzyłem stamtšd w dół na inne budynki. To dziwne uczucie być teraz nad nim i spoglšdać na niego z góry. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Pilot spojrzał drwišco na Whalena, ale nic nie powiedział. Zatoczył koło nad budynkiem, a na stępnie poleciał ponad Battery Park w kierunku Statuy Wolnoci. Przez chwilę leciał nad kilwaterem tankowca, po czym zawrócił nad Manhattan. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - A teraz, synu - oznajmił - wracamy do domu. 0 0 l128 3 Koło lšdowiska stał wóz policyjny. Jak tylko Whalen wysiadł z maszyny, podszedł do niego po licjant. Niedaleko stał bileter Executive Heliways. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Ręce do góry! - krzyknšł policjant. 0 0 l128 3 Whalen posłuchał rozkazu. Policjant przeszukał go, znalazł portfel i przeliczył znajdujšce się w nim pienišdze. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Spójrzcie no - wymamrotał. - Ten goć ma przy sobie ponad dwa kafle. - Odwrócił się z po wrotem do Whalena. - Skšd masz te pienišdze? 0 0 l128 3 - Z banku - odparł Whalen. - Z tego, nad którym włanie lecielimy. 0 0 l128 3 Policjant wpatrywał się w niego. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - O czym ty mówisz? 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Dostałem je w banku - wyjanił Whalen. 0 0 l128 3 - Za co? 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Za zabijanie... 0 0 l128 3 - Zabijanie kogo? 0 0 l128 3 - Czasu - odpowiedział Whalen. 0 0 l128 3 Policjanta to nie rozbawiło. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Gdzie mieszkasz? 0 0 l128 3 - Jeszcze nigdzie. Włanie przyjechałem. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Skšd? 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Z zagranicy 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Masz jaki dowód tożsamoci? 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Tylko pienišdze. To nie wystarczy? Nie ma takiego przepisu, że muszę nosić przy sobie dowód tożsamoci. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Powiesz mi co jeszcze o przepisach, a spędzisz tę noc w areszcie. Gdzie masz rodzinę? 0 0 l128 3 - Nie żyje. 0 0 l128 3 Policjant pokręcił głowš z niedowierzaniem. 0 0 l128 3 - Daję ci jeszcze jednš szansę - zagroził. - Skšd sš te pienišdze? 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Whalen wzruszył ramionami. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Z mojego banku, National Midland, oddział na Wall Street. - Odczekał chwilę. - Jeli mi pan nie wierzy, niech pan zadzwoni do prezesa banku, pana George'a Burleigha. Proszę mu powiedzieć, że wrócił Jonathan James Whalen. On panu powie, skšd mam pienišdze. 0 0 l128 3 Policjant poszedł do biura zatelefonować. Kiedy wrócił, oddał Whalenowi portfel. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Przepraszam pana, panie Whalen. - Rozemiał się nerwowo. - Wie pan, kręci się tu wiele... - zajšknšł się - wiele podejrzanych typków. - Urwał. - Czy mogę pana gdzie podwieć? 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Nie wybieram się teraz w żadne konkretne miejsce - odparł Whalen. Odwrócił się i wszedł do biura, gdzie na metalowym krzele siedział pilot popijajšc kawę. 0 0 l128 3 - Jak pan myli, ile helikopterów latało nad Nowym Jorkiem w tym samym czasie co my? - zapy tał go Whalen. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Około pięciu - odpowiedział pilot. 0 0 l128 3 - A ile mogły mieć pasażerów? 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Może piętnastu. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Piętnastu ludzi spoglšdajšcych na dwanacie milionów - powiedział Whalen. - Niezła relacja. Pilot nachylił się do Whalena. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Przepraszam, że pytam, ale z czego pan żyje? Musi być jaka tajemnica... 0 0 l128 3 - Tak - odparł Whalen. - Tš tajemnicš sš pienišdze. Bank, nad którym lecielimy, trzyma je dla mnie w depozycie, aż osišgnę pewien wiek 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Serio? A kiedy to się stanie? 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Jutro - odrzekł Whalen. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Był wieczór. Whalen spacerował po tętnišcych życiem ulicach East Side. Gdziekolwiek spojrzał, młodzi mężczyni i kobiety siedzieli lub stali w kawiarnianych ogródkach, opierajšc się o swoje moto ry, skutery czy samochody; rozmawiali, miali się, obejmowali. Wydawało się, że wszyscy czujš się swobodnie i dobrze się bawiš. W końcu będzie musiał wejć między nich. Pozna i oceni niektórych, a oni oceniš jego, zaprzyjani się z nimi, a oni w zamian zaprzyjaniš się z nim. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Wiedział, że musi podjšć decyzję. Czy zajšć między nimi miejs...
StarszyPan