Fűhrer - Naja Snake.pdf

(514 KB) Pobierz
Fuhrer – Naja Snake
Kolejna część sagi o Grindewaldzie (Mam gdzieś kanon i GrindeLwalda. To brzmi jak Grendel).
Jest to kompatybilne ze „Skrzydlatymi”, „Wojną o monetę”, „Nocą nekromanty”, „Czerwonym i
brunatnym” tudzież „Ciszą przed burzą”. NIE jest kompatybilne z innymi moimi fikami i
fikołkami. Można też czytać oddzielnie.
Ponieważ poprzednie części powstały przed wydaniem „Księcia…”, tom ten ignoruję w dalszym
ciągu (i tak go nie lubię. Jest niekanoniczny do bólu. Widzieliście np. żeby ktoś po śmierci jedynej
bliskiej osoby wzruszał ramionami i stwierdzał „No trudno, Syriusz nie żyje, ale nie mogę się
rozklejać” i nawet łezki nie uronił?) Azaliż niektóre wynalazki z tego tomu są ciekawe i skorzystam
z nich.
To NIE jest bajeczka o troskliwych misiach, jeśli ktoś się jeszcze z tytułu nie domyślił.
Nie jestem historykiem, politykiem, generałem, szpiegiem itd. Jeśli więc pojawią się błędy
merytoryczne czy niejasności, proszę o posta. O inne komentarze też. Komentarz karmi wena.
Część I – Oczekiwanie
grudzień, 1932
Salazar von dem Bach rozmyślał. O Brytyjczykach. Stary Niemiec nie przepadał za wyspiarzami.
Nie znaczyło to jednak, że ich nie znał. Przestudiował dokładnie cały brytyjski system edukacyjny i
jako zewnętrzny obserwator doszedł do wniosków, które na ogół umykały samym Brytyjczykom.
Hogwarcka Tiara od wieków powtarzała, że Domem dla ambitnych jest Slytherin. To była
nieprawda. Czyż wytrwałość i sumienność Puchonów mogłyby istnieć, gdyby w ich duszach nie
mieszkała też chęć osiągnięcia celu? Może i skromnego, ale przecież celu. I Borsuki dążyły do
urzeczywistnienia swoich planów z żelazną konsekwencją. Co innego, jeśli nie ambicja, było
źródłem tej siły woli?
Krukowi to inna sprawa. Ich ambicje nie były mniejsze, niż te ślizgońskie. Tyle, że przedmiot
pożądania był odmienny. Pozornie wznioślejszy. Von dem Bach był jednak bardzo starym
politykiem i doskonale wiedział, że żądza wiedzy wcale nie musi być szlachetniejsza od żądzy
sławy czy władzy.
Ślizgoni - tu sprawa była oczywista. Salazar doszedł jednak do wniosku, że najbardziej ambitnym z
Domów był Gryffindor. Ani Kruk, ani Borsuk, ani tym bardziej Wąż nie ryzykowaliby życiem dla
kilku chwil poklasku ze strony kolegów. Gryfon gotów był nadstawić karku dla kilku pełnych
podziwu spojrzeń. Puchon uczyniłby to w obronie swoich wartości; Krukon – dla ważnego
odkrycia; Ślizgom – dla władzy. Wszyscy oni jednak obserwowaliby błazenadę Gryfona z
dobrodusznym zdziwieniem (Borsuk), niebotycznym zdumieniem (Kruk) czy jawną pogardą
(Wąż).
Wśród kandydatów na Naczelnego Aurora Wielkiej Brytanii było dwóch Gryfonów, Albus
Dumbledore i Godryk Longbottom, Puchonka Mafalda Trimble, Krukonka Minerwa Clagg i
wykształcony w Durmstrangu Leonid Bragge.
Bragge nie miał szans. Był nowy, nie znał ludzi i oni też niewiele o nim wiedzieli.
Trimble i Clagg nie stanowiły zagrożenia. Obie były co prawda twardymi profesjonalistkami i
płomiennymi patriotkami, tyle, że ich wizja tego, co jest dobre dla czarodziejów zgadzała się z
wizją von dem Bacha. Trimble wierzyła w nadejście Oczekiwanego; Salazar doskonale to wiedział.
Clagg raczej nie, ale była zbyt światła, by, „im Fall des Falles”*, próbować zawracać Ren kijem.
Gdyby „wypadek” się wydarzył, najpewniej stanęłaby po tej samej stronie barykady, co stary
Niemiec.
Dumbledore i Longbottom z pewnością broniliby status quo. Dumbledore’a łatwo było jednak
zdyskredytować. Wystarczyło przypomnieć, że jego stryjowie i rodzice zginęli z ręki Bellatrix
Malfoy. Oraz to, że owocem jednego z wielu małżeństw Milczącej Belli był niejaki Wotan
Grindewald. Ojcem Wotana był zaś Hengst Himmler, szpieg, który w dość niejasnych
okolicznościach otrzymał nazwisko i zamek Grindewaldów. Ach, i to że Andromeda, siostra Albusa
uciekła z tymże Wotanem. Jako czternastolatka. I została jego żoną. Cóż za śliczny skandal…
Von dem Bach wiedział, że Hengst naprawdę miał prawo do tytułu, a Bellatrix nie zabiła nikogo z
Dumbledore’ów, ale nie zamierzał rozgłaszać tych faktów. Zresztą, nikt by mu nie uwierzył.
Godryk Longbottom był trudniejszym przeciwnikiem. Gryfon, pochodzący ze starego rodu czystej
krwi, charyzmatyczny, przystojny, elokwentny. Nieprzekupny, bo gryfońsku ślepo wierzący w
słuszność swoich przekonań. Gryffindor masowo produkował takich ludzi, bezrefleksyjnych, bez
reszty oddanych „sprawie”, kandydatów na męczenników i fanatyków. Godryk był niebezpieczny.
Ale Godryk, choć von dem Bach jeszcze o tym nie wiedział, właśnie opuszczał szachownicę.
Jest takie miejsce na ziemi, gdzie kończy się Normandie, a zaczyna Breizh, gdzie złote leopardy
ustępują miejsca Gwenn-ha-du. Tam właśnie z Atlantyku wyłaniają się dwie skaliste wyspy, duża i
mała. Na większej z nich, chronionej przed nieproszonymi gośćmi przez gwałtowne przypływy i
ruchome piaski, wznosił* się klasztor. Złoty archanioł strzegł budowli, obserwując wszystko ze
szczytu wieży. Na pewno nie był zadowolony z tego, co musiał oglądać, bo nie wszyscy
mieszkańcy tegoż klasztoru byli pobożni i rozmodleni; Rewolucja wygoniła stąd braci,
przekształcając to miejsce w magazyny i więzienie. W oknach nie płonęło ani jedno światełko,
wiatr klekotał starymi dachówkami, morze pochłaniało łachy drobniutkiego, białego iłu. Helmut
Wurm miał wrażenie, że oceanu wyłania się widmo, wspomnienie po dawno minionej epoce.
Czyżby Atlantyk pozwolił mu ujrzeć zaginione Ys?
Godryk Longbottom nie miał czasu na podziwianie widoków.
- Który to z nich? – wysyczał, potrząsając Wurmem jak szczeniakiem. Wurm, zgodnie z
wieloletnim przyzwyczajeniem wpuścił atakującego Anglika do swojego umysłu, pokazując mu
jednak nieistotne rzeczy. Był wściekły na siebie, że dał się podejść, ale przede wszystkim
niebotycznie zdumiony. Znał aurorskie procedury i wiedział, że Godryk powinien oddać go
londyńskim śledczym.
- Który to z nich? – powtórzył Longbottom.
Wurm nie odpowiedział z prostego powodu: nie miał zielonego pojęcia, o co chodziło. Sprawa była
co najmniej niejasna. Longbottom wiedział, kogo schwytał. Szpieg kalibru Helmuta powinien
zostać odstawiony do Londynu w trybie natychmiastowym, a nie przesłuchiwany przez jednego
aurora. Do tego Longbottom działał w cudzym, co najmniej nieżyczliwie nastawionym wobec
Albionu kraju. Sam. Nie miał Veritaserum. Nie mógł nawet – ku radości Wurma – użyć
Niewybaczalnych, bo ściągnąłby sobie na głowę rozwścieczonych Bretończyków. Lepiej było ich
nie prowokować, zwłaszcza tych, którzy podawali się za Celtów i pielęgnowali stare zwyczaje.
Niby to jemiołka i tańce w kręgu przy księżycu, ale nie daj Merlinie rozzłościć któregoś z nich.
Wurm nie miał pojęcia, czemu Godryk postanowił działać sam, jednak zorientował się wreszcie, o
co pytał go Anglik. Longbottom najwyraźniej wierzył w to, co powtarzano w każdej knajpie i na
każdym targu. W dodatku – Wurm nie wiedział skąd – Godryk był przekonany, że chodzi o
któregoś z la Feyów. Nie było to zresztą takie dziwne: był to stary ród czarnoksiężników, trudniący
się piractwem, pędzeniem nielegalnych eliksirów, nekromancją i tym podobnymi sprawami. Żaden
z wielu konfliktów na francuskiej ziemi nie mógł się bez nich obejść.
Wurm trząsł się z zimna. Klęczał na brzegu drugiej, mniejszej z wysp, a Atlantyk co kilka sekund
traktował go zimnym, słonym prysznicem.
- Wurm, robaczku, wiesz, jak szybkie są tutejsze przypływy? – usłyszał głos tego cholernego
aurora.
- Szybsze, niż twoje zwoje mózgowe, Długizadku. – odparował.
Longbottom nie odpowiedział, tylko uderzył Wurma pięścią.
- Godryku, przestań.
Longbottom odwrócił się gwałtownie.
- Skąd się tu wzięłaś, Trimble? – warknął.
Mafalda Trimble była od niego niższa o głowę, ale nie pozwalała patrzeć mu na siebie z góry, nawet
w sensie dosłownym. Unosiła się na miotle i patrzyła mu prosto w oczy.
Wurm dokonał szybkiej analizy. wiedźma, niebieskie oczy, jasne włosy, długie do ramion, szrama
na prawym policzku. Wurm nigdy nie spotkał Mafaldy, ale czytał jej akta. Ledwo powstrzymał
szyderczy uśmiech.
Mafalda dokonała równie szybkiej identyfikacji. Ten niski człowieczek o szczurzej twarzy, mysich
włosach i wielkich, bladoniebieskich oczach miał niebywały talent do zdobywania informacji – i
zamieniania jej na stosiki lśniących monet. Co więcej, najprawdopodobniej związał się z rządem
Salazara von dem Bacha, Erwina von Luza i Klemensa Malfoya. Jeśli tak…
Mafalda pochodziła z Newcastle, z ubogiej górniczej rodziny, oczywiście mugolskiej. Mimo
marnego pochodzenia szybko awansowała; każdy musiał dostrzec jej odwagę, inteligencję,
solidność i instynkt łowcy. Nie dawała się przekupić, nie bała się żadnego przestępcy ani żadnego
polityka. Nigdy nie sprzedałaby żadnej informacji obcemu wywiadowi. Istniało tylko jedno „ale”.
Mafalda kochała swój kraj ale nienawidziła systemu, który tym krajem rządził. Uważała, że trzeba
wprowadzić zmiany i to jak najszybciej. Wiedziała, o co chodziło Longbottomowi. Uznała, że
Wurm zna odpowiedź na pytanie aurora, ale nie chce jej zdradzić. Nie zdziwiło jej to: wielu z tych,
którzy wierzyli i oczekiwali, umarłoby za tego, który miał nadejść. Wiedziała też, że brytyjski
wywiad zrobi wszystko, by schwytać Oczekiwanego.
Nie zdziwiło jej też, że Godryk po cichu prowadził własne śledztwo. Longbottom był bardzo
dumnym człowiekiem i nieraz doprowadzał Mafaldę do szału. Nie, nie używał słowa „szlama”,
każdy jednak widział, że uważa się za lorda, a takich jak Trimble za „commons”. Jak większość
Gryfonów pogardliwie traktował członków innych Domów. Był pewny siebie i uwielbiał być w
centrum zainteresowania, a jeszcze bardziej uwielbiał mieć rację. Z pewnością uważał, że to jemu
należy się stanowisko Naczelnego – i chyba zamierzał to udowodnić. Cóż zaś lepiej mogło
udowodnić jego wyższość niż schwytanie czarodzieja, który spędzał sen z powiek wielu Ministrom
Magii? Mafalda parsknęła. Typowa gryfońska pycha.
Puchońska dusza Mafaldy wzdragała się przed wyborem, którego aurorka musiała dokonać.
Trimble nie mogła po prostu zobliwiatować Longbottoma. To zaklęcie mogło zostać złamane przez
wprawnego legilimentę. Poza tym Mafalda nie była pewna, czy da radę odpowiednio
zmodyfikować wspomnienia Godryka. I tak nie zaprzestałby polowania. Usunięcie zaś wszystkich
wspomnień, związanych z Oczekiwanym nie wchodziło w grę. Najgłupszy czarodziej zauważyłby
dziurę w swojej pamięci. Longbottom musiał umrzeć. Ale Mafalda nie należała do tych, którym
„Avada Kedavra” łatwo przechodzi przez gardło. Nie w plecy, nie koledze.
Wurm paskudnie rozciął sobie dłoń, kiedy pięść Longbottoma rzuciła nim o ziemię. Fale chciwie
zlizywały krew, kapiącą na kamienie.
Szpieg i aurorka spojrzeli sobie w oczy. Mafalda zrozumiała. Wystarczyło, by odwróciła uwagę
Godryka na kilka minut. To było proste. Longbottom nie zauważył kilku runów, które Wurm
wypisał krwią na kamieniach. Atlantyk zmył je natychmiast. Godryk nie zauważył też czarnego
wału wody, wznoszącego się powoli. Fala toczyła się bezgłośnie, dopóki nie uderzyła o wysepkę.
Godryk zdołał tylko ujrzeć jak fala przekształca się w wielkiego konia o grzywie z piany, a potem
woda porwała go i z potworną siłą cisnęła o skały. Wurm i Trimble zostali tylko obryzgani wodą.
Szpieg pozbierał się powoli.
- Nie zapomnę tego – powiedział krótko.
Mafalda przełknęła ślinę. Stała się zdrajczynią. Owszem, dawno sympatyzowała już z
„wywrotowcami”, ale przymykanie oczu na druk propagandowych ulotek to jedno, a morderstwo
Aurora to drugie…
- Nikt się nie dowie – pocieszył ją Wurm - Nawet uzdrowiciele, jeśli dostaliby go pod różdżki,
stwierdziliby krótko: Veritaserum, Drętwota, Atlantyk. Prymitywni i okrutni Bretończycy, sama
pani wie, jak pomyślą w Londynie.
Mafalda skinęła głową. Szybko zapanowała nad sobą. Była przecież aurorką.
- Nikt się nie dowie – powtórzył Wurm – Ja pani nie widziałem. To się w ogóle nie wydarzyło. Nie
użyła pani żadnych zaklęć, nikt nic nie wykryje. To się po prostu nie stało. Niech pani wsiada na
miotłę i ucieka.
- A pan? On chyba złamał pańską różdżkę.
- Madeleine mi pomoże.
Kelpia Madeleine, która wywołała zabójczą falę, spokojnie grzebała kopytem w białym ile, żując
kawałek wodorostu.
- On przybędzie? – spytała Mafalda. Wurm uśmiechnął się krzywo.
- To możliwe.
- Kto?
- To stanie się oczywiste w odpowiednim czasie.
- Pan nic nie wie, panie Wurm.
- To i owo owszem. Polowanie trwa. W końcu kogoś oskarżą.
- A jeśli się pomylą?
- Fałszywy nie utrzyma się długo.
- Ale może zdążyć rozpętać burzę.
- Może – zgodził się Wurm. – Ale jeśli dostatecznie wielu w niego – a może w nią – uwierzy, to kto
wie, co się stanie. Uciekajmy stąd, bo ktoś nas zobaczy.
Mafalda poleciała do Szkocji i nikomu nie wspomniała o tym, co zdarzyło się po drugiej stronie
English Channel. Tego samego dnia wysłała jednak kilka sów, korzystając z publicznej sowiarni w
Hogsmeade. Nikt nie wykryłby nadawcy listów. Poza tym nie było nic dziwnego w tym, że
wysyłało się krótkie, zdawkowe listy do starych znajomych. Nie było w nich nic szczególnego, ot
„Witaj, co u ciebie, u mnie wszystko w porządku…” Adresaci wiedzieli jednak, co to oznacza.
Adalbert Waffling, znany teoretyk magii, spotkał Mafaldę, kiedy wychodziła z sowiarni. Zanim
dotarli do Trzech Mioteł, wiedział już wszystko. No, prawie. Wiedział to, co trzeba.
- To pewne? – spytał krótko.
- W tym fachu nie ma pewności. Ale nie wygląda to na gryfońskie gadanie.
Adalbert milczał przez chwilę.
- Kto? – zapytał w końcu.
- Stawiali na la Feyów. Nie wiem jednak, kto był źródłem tej rewelacji. Ciekawe, kogo wytypowali.
- Mordreda albo Lancelota. – mruknął Adalbert.
- Galeony przeciwko orzechom, że Mordreda.
- Lancelot jest nie mniej potężny.
- Ale to chodzące noblesse oblige.
- Cóż – Adalbert uśmiechnął się krzywo – Żeby być upadłym aniołem, trzeba najpierw upaść.
- Każdy oskarży Mordreda.
- Opinia nie staje się prawdziwa li tylko dlatego, że wyznaje ją większość – stwierdził Waffling. –
Ale Merlinie ratuj, jeśli la petite Mort dojdzie do władzy. To geniusz, ale szalony geniusz.
W międzyczasie Wurm popijał już calvados w domu niejakiej Irnan, druidki. Nie znali się
wcześniej (Wurm czytał tylko jej akta w archiwum von dem Bacha), ale gość przybywający na
kelpi został serdecznie przyjęty. Irnan nie lubiła „nowoczesnych” magów, a ci raczej nie
interesowali się prastarymi rytuałami krwi. Wurm został więc uznany za swojego.
Nowe porządki dawały się druidom we znaki. „Nowocześni” magowie coraz częściej pogardzali ich
prastarą wiedzą, a czasem wręcz bali się jej. Jak i mugole, powoli odcinali się od natury, a więc i od
źródeł magii. Wurm nie był sentymentalny i nie widział nic złego w korzystaniu z mugolskich
udogodnień, posiadał magiczny automobil i broń palną, ale rozumiał zaniepokojenie druidów. Irnan
także nie była fanatyczką, korzystała z wielu nowocznych magicznych udogodnień, ale miała na
pieńku z Paryżem. Nowe ustawy przeciwko mrocznej magii pozbawiły ją jej sklepu, zmuszając do
prowadzenia półlegalnych i całkiem nielegalnych interesów. Irnan nie chciała, by jej wnukowie byli
przestępcami, by ryzykowali tylko dlatego, że kontynuowali rodzinne tradycje.
Helmut doskonale o tym wiedział. Podzielił się z Irnan najnowszymi rewelacjami. Wiedźma, która
specjalizowała się w magicznych pułapkach była cennym sprzymierzeńcem, a Wurm sądził, że
Oczekiwany hojnie wynagrodzi tych, którzy przysporzą mu stronników.
Helmut nie był fanatykiem, romantykiem ani idealistą. Był jednak pewien, że Oczekiwany może go
wynagrodzić ponad najśmielsze wyobrażenia czarodziejów.
*na wypadek wypadku
**I dalej się wznosi…
Mordred „Mort” la Fey nie był normalnym czarodziejem. Uchodził za geniusza, a poza tym za
libertyna i szalonego naukowca gotowego sprzedać duszę diabłu w zamian za jedno równanie. Sam
Mordred był zdania, że niektóre równania były tego warte, a libertynem, owszem, był.
Eksperymenty nad zaklęciami wiążącymi i małżeńskimi wymagały specyficznych technik
badawczych. Mordred nigdy nie przyznałby się do tego, że spora część tego typu „eksperymentów”
wynikała z prostego faktu: la Fey nie miał dzieci, choć bardzo tego pragnął i wciąż łudził się, że
jeśli tylko znajdzie właściwą kobietę, doczeka się potomka.
Mordred bywał złośliwy, zimny, opryskliwy i wyniosły, a mimo to miał zadziwiająco wielu
przyjaciół. To z kolei wynikało z jego profesji. La Fey zdobył tytuły Mistrza Transfiguracji i
Eliksirów, był też, jak wszyscy la Feyowie, obeznany z magią wojenną. Zaczął więc pracować jako
Zgłoś jeśli naruszono regulamin