Droga Milujacego Pokoj Wojownika.docx

(264 KB) Pobierz

 

Największemu Wojownikowi Pokoju, którego Sokrates jest tylko migoczącym odbiciem - Który nie ma imienia i jednocześnie ma ich wiele i Który jest Źródłem nas wszystkich.

 

DAN MILLMAN

DAN MILLMAN DROGA MIŁUJĄCEGO POKÓJ WOJOWNIKA

 

Way of the Peaceful Warrior

wydanie oryginalne 1994

Twoja książka przyniosła mi łzy i śmiech.

Dr Ines Freedman Sunnyvale, California

...wywarła na mnie głębokie wrażenie... czuje się jakby ktoś obudził mnie uderzeniem w twarz.

Alan Kapłan Trener aikido

..trudno znaleźć słowa, by opisać to doznanie. Ta książka pomogła mi odnaleźć wewnętrzny spokój, głębszy niż kiedykolwiek znałam.

Sue Tabashnik Southfield, Michigan

Moi studenci uwielbiają twoją książkę... ponieważ mogą zawarte w niej lekcje zastosować w życiu.

Dennis Edwards West British Columbia

Nazywam się Hope. Mam 15 lat. Ta książka odmieniła moje życie.

Hope Wagner, Hinckley, Ohio

Czy to prawda? Może tak, może nie... ale ta książka naprawdę zmusza do zastanowienia nad najgłębszymi problemami życia.

Charles Tart, Ph.D. Profesor psychologii

Dzięki twojej książce doznałam uczuć,

których nie czułam od czasu, gdy byłam dzieckiem.

Czuję się odmłodzona, rozkoszując się po prostu tym, że żyję.

Deb Paschal San Diego, California

Największemu Wojownikowi Pokoju, którego Sokrates jest tylko migoczącym odbiciem - Który nie ma imienia i jednocześnie ma ich wiele i Który jest Źródłem nas wszystkich. 2

DAN MILLMAN

DROGA MIŁUJĄCEGO POKÓJ WOJOWNIKA

"Way of the Peaceful Warrior"

1984 książka, która odmienia życie

Spis Treści:

Przedmowa

Stacja benzynowa przy Rainbow's End

Księga Pierwsza: WIATR ZMIAN

1. Powiew magii

2. Sieć iluzji

3. Uwalniające cięcie

Księga Druga: TRENING WOJOWNIKA

4. Ostrzenie miecza

5. Górska ścieżka

6. Niewyobrażalna przyjemność

Księga Trzecia: SZCZĘŚCIE BEZ POWODU

7. Ostateczne poszukiwanie

8. Brama otwiera się

Epilog:

ŚMIECH NA WIETRZE 3

Podziękowania

Starożytne powiedzenie mówi: “Nie mamy przyjaciół i nie mamy wrogów. Mamy jedynie nauczycieli." W moim życiu miałem szczęście poznać wielu nauczycieli i przewodników, z których każdy na swój własny sposób przyczynił się do napisania tej książki.

Miłość moich rodziców, Vivian i Hermana Millmanów, i ich wiara we mnie dały mi odwagę, aby wkroczyć na Drogę.

Moja pierwsza redaktorka, Janice Gallagher, zadawała pytania i podsuwała sugestie pomocne w nadaniu ostatecznego kształtu tej książce.

Dziękuję szczególnie Halowi Kramerowi, któremu niezawodny instynkt wydawcy kazał podjąć ryzyko wydania tej książki.

W końcu wyrażam ogromną wdzięczność Joy – mojej żonie, towarzyszce, przyjaciółce i nauczycielce, która przez cały czas wspierała mojego ducha.

I, oczywiście, Sokratesowi!

Przedmowa

Na początku grudnia 1966, podczas trzeciego roku moich studiów na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley przeżyłem serię niesamowitych wydarzeń. Wszystko to zaczęło się dwadzieścia po trzeciej nad ranem na czynnej przez całą dobę stacji benzynowej. Wówczas to po raz pierwszy natknąłem się na Sokratesa. (Nie podał swojego prawdziwego nazwiska, lecz ja, po spędzeniu z nim kilku godzin owej nocy, pod wpływem impulsu nazwałem go imieniem starożytnego greckiego 4

mędrca. Spodobało mu się to imię, więc tak już zostało.) To przypadkowe spotkanie i wszystkie zdarzenia, które po nim nastąpiły, całkowicie odmieniły moje życie.

Lata poprzedzające rok 1966 były dla mnie czasem radosnym. Wzrastałem w bezpiecznym środowisku, wychowywany przez kochających rodziców. Dzięki temu mogłem później w Londynie zdobyć Mistrzostwo Świata w gimnastyce akrobatycznej, podróżować po całej Europie i otrzymywać liczne dowody uznania. Życie przynosiło mi nagrody, lecz nie dawało ani trwałego spokoju, ani satysfakcji.

Teraz wiem, że w pewnym sensie, przez wszystkie te lata spałem i tylko śniłem, że żyję na jawie – do czasu spotkania Sokratesa, który został moim mentorem i przyjacielem. Zawsze sądziłem, że mam prawo do życia pełnego radości i mądrości, i że z czasem automatycznie zostanę nimi obdarowany. Nigdy jednak nie podejrzewałem, że będę musiał nauczyć się jak żyć – że istnieją pewne szczególne dziedziny i sposoby widzenia świata, które trzeba poznać, zanim będzie można przebudzić się do prostego, szczęśliwego i nieskomplikowanego życia.

Sokrates pokazał mi błędy w moim podejściu do życia, przeciwstawiając je swojej drodze – Drodze Miłującego Pokój Wojownika. Nieustannie żartował sobie z mojego poważnego, pełnego trosk i problemów życia. Robił to tak długo, aż zacząłem widzieć świat jego oczami – oczami mądrości, współczucia i humoru. Nie poddał się, dopóki nie odkryłem, co znaczy żyć jak wojownik.

Często przesiadywałem z nim do rana, słuchając go, dyskutując z nim i – wbrew sobie – wtórując mu śmiechem. Książka ta, choć opisuje moją własną historię, jest powieścią. Człowiek, którego nazwałem Sokratesem, istniał naprawdę. Miał jednak taki sposób stapiania się ze światem, że czasem trudno było powiedzieć kiedy odszedł i kiedy na jego miejscu pojawili się inni nauczyciele i zaczęły się inne doświadczenia w życiu. Pozwoliłem sobie na swobodę w przedstawianiu dialogów i kolejności zdarzeń. Posłużyłem się też w opowieści anegdotami i metaforami, aby podkreślić te lekcje, które Sokrates chciał przekazać. 5

Życie nie jest sprawą prywatną. Historia życia człowieka i lekcje z niej wynikające są użyteczne tylko wtedy, kiedy dzieli się je z innymi. Dlatego też zdecydowałem się uczcić mojego nauczyciela i podzielić się z Wami jego przenikliwą mądrością i humorem.

Wojownicy, wojownicy, tak siebie nazywamy. Walczymy o doskonałą cnotę, o to, co wielkie, o najwyższą mądrość, dlatego nazywamy siebie wojownikami, Aunguttara Nikaya.

Stacja benzynowa przy Rainbow's End

Rozpoczynam życie, pomyślałem, machając na pożegnanie matce i ojcu, gdy ruszyłem sprzed domu niezawodnym, starym valiantem. Wnętrze wyblakłego, białego samochodu wypchane było całym moim dobytkiem przygotowanym na pierwszy rok studiów. Czułem się silny, niezależny, gotowy na wszystko.

Podśpiewując sobie w rytm muzyki płynącej z radia, mknąłem na północ autostradami Los Angeles, potem przeciąłem Grapevine i wjechałem na drogę nr 99, która z kolei poprowadziła mnie przez zielone rolnicze równiny, rozciągające się aż do podnóży gór San Gabriel.

Tuż przed zmrokiem, gdy krętymi drogami zjeżdżałem ze wzgórz Oakland, ujrzałem skrzącą się zatokę San Francisco. Moje podniecenie rosło w miarę jak zbliżałem się do miasteczka uniwersyteckiego w Berkeley.

Znalazłem dom akademicki, rozpakowałem się i stanąłem na chwilę przed oknem, by popatrzeć na most Golden Gate i migoczące w ciemności światła San Francisco.

Pięć minut później spacerowałem już po Telegraph Avenue, oglądałem wystawy sklepowe i oddychałem świeżym powietrzem Północnej Kalifornii, rozkoszując się zapachami płynącymi z małych kawiarenek. Oczarowany, do późnej nocy przechadzałem się po malowniczych alejkach miasteczka uniwersyteckiego.

Następnego ranka, zaraz po śniadaniu, zszedłem na salę gimnastyczną Harmona. Miałem tam trenować sześć razy w tygodniu, ćwiczyć mięśnie, robić salta i pocić się całymi godzinami w pościgu za marzeniami o mistrzostwie.

Minęły zaledwie dwa dni, a już tonąłem w morzu ludzi, referatów i rozkładów zajęć. Kolejne miesiące były do siebie podobne, mijały i zmieniały się niezauważalnie, jak łagodne kalifornijskie pory roku. Na wykładach ledwie wytrzymywałem, za to na sali gimnastycznej – rozkwitałem. Kiedyś pewien przyjaciel powiedział mi, że jestem urodzonym akrobatą. Niewątpliwie wyglądałem na takiego: równo obcięte, krótkie, ciemne włosy, wysmukłe, muskularne ciało. Zawsze miałem skłonności do akrobacji, już jako dziecko lubiłem bawić się balansując na granicy lęku. Sala gimnastyczna stała się moim sanktuarium, w którym doznawałem dreszczu emocji i najwyższej satysfakcji, w którym podejmowałem nieustanne wyzwanie.

W ciągu dwóch lat jako reprezentant Federacji Gimnastycznej Stanów Zjednoczonych byłem w Niemczech, Francji i Anglii. Zdobyłem Mistrzostwo Świata w ćwiczeniach na batucie. Moje trofea gimnastyczne piętrzyły się w kącie pokoju. Moje zdjęcie pojawiało się w Daily Califomian tak często, że ludzie zaczęli rozpoznawać mnie na ulicy, a moja sława wciąż rosła. Kobiety uśmiechały się do mnie. Susie, powabna, zawsze słodka przyjaciółka o krótkich blond włosach i uśmiechu jak z reklamy pasty do zębów coraz częściej składała mi miłosne wizyty. Nawet na studiach wszystko szło dobrze! Czułem, że świat leży u mych stóp. 6

Mimo to, wczesną jesienią 1966, podczas trzeciego roku studiów, zaczęło pojawiać się coś ciemnego i nieuchwytnego. Było to w okresie, gdy już wyniosłem się z akademika i wynajmowałem małą kawalerkę na tyłach domu właściciela posesji. Już wtedy, pomimo wszystkich moich osiągnięć, czułem rosnącą melancholię. Wkrótce w snach pojawiły się koszmary. Niemal co noc budziłem się zlany potem. Prawie zawsze sen był taki sam:

Idę ciemną ulicą. Nade mną w szarej, kłębiącej się mgle, majaczą wysokie budynki bez drzwi i okien.

W moim kierunku zmierza ogromna, spowita w czerń postać. Raczej czuję, niż widzę przerażające widmo: w śmiertelnej ciszy patrzy na mnie połyskująca biała czaszka z czarnymi oczodołami. Kościsty palec wskazuje na mnie. Widmo przywołuje mnie białą szponiastą dłonią. Drżę ze strachu.

Zza przerażającej, zakapturzonej postaci wyłania się siwy starzec. Ma spokojną, gładką twarz. Porusza się bezszelestnie. Czuję, że jest dla mnie jedyną szansą ucieczki przed upiorem. Starzec posiada moc, by mnie uratować, lecz ani on mnie nie widzi, ani ja nie mogę go zawołać.

Śmierć w czarnym kapturze drwi z mojego strachu. Obraca się w kierunku siwego mężczyzny, lecz on śmieje się jej w twarz. Patrzę oszołomiony. Śmierć wściekle sięga po niego. Starzec chwyta upiora za pelerynę, podrzuca w górę i ciska go w moją stronę.

Nagle Kostucha znika. Mężczyzna o lśniących, białych włosach patrzy na mnie i wyciąga ręce w geście powitania. Podchodzę do niego, potem “wchodzę" prosto w niego i rozpuszczam się w jego ciele. Gdy spoglądam na siebie, widzę że okrywa mnie czarna szata. Unoszę ręce i widzę białe, sękate dłonie kościotrupa, składające się do modlitwy.

Zwykle po takim śnie budziłem się z krzykiem.

Pewnej nocy, na początku grudnia, leżałem w łóżku i słuchałem jak świszczę wiatr przeciskający się przez szparkę w oknie. Nie mogłem zasnąć, więc wstałem, wciągnąłem na siebie wypłowiałe Lewisy, koszulkę, buty oraz kurtkę i wyszedłem. Było pięć po trzeciej nad ranem.

Włóczyłem się bez celu wdychając wilgotne, chłodne powietrze. Spoglądałem na rozgwieżdżone niebo i wsłuchiwałem się w nieliczne dźwięki dobiegające z cichych ulic. Chłód sprawił, że poczułem głód, więc skierowałem się ku czynnej także w nocy stacji benzynowej, żeby kupić trochę ciasteczek i coś do picia. Szedłem szybko przez miasteczko z rękoma w kieszeniach. Po drodze mijałem uśpione domy, aż dotarłem do oświetlonej stacji. Była to jasna, rozświetlona oaza w ciemnym pustkowiu zamkniętych barów, sklepów i kin.

Obszedłem garaż przylegający do stacji i prawie wpadłem na człowieka, który siedział w ciemności na krześle opartym o pokrytą czerwonymi kafelkami ścianę budynku. Cofnąłem się przestraszony. Mężczyzna miał na sobie czerwoną, wełnianą czapkę, szare sztruksowe spodnie, białe skarpety i japonki. Wyglądało na to, że czuł się zupełnie dobrze w lekkiej wiatrówce, mimo że termometr na ścianie nad jego głową wskazywał trzy stopnie.

Nie patrząc na mnie mężczyzna powiedział silnym, niemal melodyjnym głosem:

– Wybacz, że cię przestraszyłem.

– Och, hm, w porządku. Czy dostanę wodę sodową, szefie?

– Jest tylko sok owocowy. I nie nazywaj mnie “szefem"!

Odwrócił się w moim kierunku i z półuśmiechem zdjął czapkę odkrywając lśniące, siwe włosy. Roześmiał się. 7

Ten śmiech! Przez chwilę wpatrywałem się w niego tępym wzrokiem. To był starzec z mojego snu! Wysoki, szczupły, pięćdziesięcio‐, a może sześćdziesięcioletni, o siwych włosach i jasnej, bez zmarszczek twarzy. Mężczyzna roześmiał się ponownie. Pomimo zmieszania jakie mnie ogarnęło, znalazłem jakoś drogę do drzwi z napisem “Biuro" i pchnąłem je. Poczułem jakby w tym samym momencie otworzyły się inne drzwi prowadzące w zupełnie inny wymiar. Drżąc osunąłem się na starą sofę. Zastanawiałem się, co też mogłoby przez te drzwi wtargnąć w mój poukładany świat. Przerażenie, jakie czułem, zmieszane było z dziwną fascynacją, której nie potrafiłem pojąć. Siedziałem tak i oddychałem płytko, próbując odzyskać utracone poczucie rzeczywistości.

Rozejrzałem się po kantorze. Jakże bardzo pomieszczenie to różniło się od sterylności i wyposażenia innych stacji benzynowych. Sofa, na której siedziałem, przykryta była kolorowym, choć wypłowiałym meksykańskim kocem. Po mojej lewej stronie, tuż przy wyjściu, stała szafka ze starannie rozłożonymi pomocami turystycznymi: mapami, bezpiecznikami, okularami przeciwsłonecznymi, itd. Za małym ciemnobrązowym biurkiem z drewna orzechowego stało krzesło wyściełane brunatnym sztruksem. Drzwi z napisem “Pomieszczenie prywatne" strzegł pojemnik z wodą mineralną. Tuż obok mnie znajdowały się drugie drzwi, które prowadziły do garażu.

Najbardziej uderzała domowa atmosfera panująca w tym pomieszczeniu. Na podłodze leżał długi jasnożółty dywan, kończący się tuż przed wycieraczką przy wejściu. Kilka pejzaży dodawało barwy niedawno malowanym, białym ścianom. Delikatna poświata żarzących się lampek działała na mnie uspokajająco. Jej kontrast z jaskrawym oświetleniem jarzeniowym na zewnątrz był ogromny. Lecz przede wszystkim ten pokój dawał poczucie ciepła, bezpieczeństwa i ładu.

Skąd mogłem wtedy przypuszczać, że będzie to miejsce niebywałych przygód, magii, strachu i romantycznych przeżyć? Wówczas pomyślałem jedynie, że przydałby się tu kominek.

Wkrótce mój oddech uspokoił się, a myśli, choć jeszcze nie ucichły zupełnie, przestały przynajmniej wirować. Pomyślałem, że podobieństwo siwego mężczyzny do człowieka ze snu bez wątpienia jest przypadkowe. Z westchnieniem wstałem, zapiąłem kurtkę i wyszedłem na chłodne powietrze.

Starszy mężczyzna siedział w tym samym miejscu, co poprzednio. Gdy przechodziłem obok niego, raz jeszcze rzuciłem ukradkowe spojrzenie na jego twarz. Moją uwagę przykuł błysk w jego oczach. Miał takie oczy, jakich nigdy jeszcze nie widziałem. W pierwszej chwili wydawało mi się, że były pełne łez gotowych zaraz popłynąć. Potem łzy zmieniły się w migotanie, tak jakby oczy odbijały światło gwiazd. Spojrzenie to wciągało mnie coraz głębiej, aż same gwiazdy stały się odbiciem jego oczu. Na chwilę straciłem poczucie czasu, nie widząc nic oprócz tych nieustępliwych, ciekawskich oczu dziecka.

Nie wiem jak długo tam stałem. Może trwało to tylko parę sekund, a może parę minut. Mogło też trwać dłużej. Z przerażeniem zacząłem uświadamiać sobie, gdzie jestem. Czułem się zupełnie wytrącony z równowagi. Mrucząc pod nosem “dobranoc", pośpiesznie skręciłem za róg budynku.

Gdy doszedłem do krawężnika, zatrzymałem się. Czułem mrowienie na karku. Wiedziałem, że starzec patrzy na mnie. Odwróciłem głowę. Nie mogło minąć więcej niż piętnaście sekund. On tam był, stał na dachu z założonymi rękoma, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo! Spojrzałem na puste krzesło ciągle oparte o ścianę, potem jeszcze raz w górę. To niemożliwe! Nawet gdybym zobaczył, że starzec zmienia koło w bajkowym powozie z dyni zaprzężonym w gigantyczne myszy, nie byłbym bardziej zaskoczony.

W ciszy nocnej, stojąc z zadartą głową, wpatrywałem się w jego wysmukłą sylwetkę, imponującą nawet z tej odległości. Słyszałem gwiazdy dzwoniące jak dzwonki na wietrze. Nagle mężczyzna poruszył głową i spojrzał mi prosto w oczy. Znajdował się około dwudziestu metrów ode mnie, a ja 8

niemal czułem jego oddech na swojej twarzy. Drżałem, lecz nie z zimna. Te drzwi, za którymi rzeczywistość zamienia się w sen, otworzyły się ponownie.

Wpatrywałem się w niego.

– Tak? – spytał – Mogę ci w czymś pomóc? (Prorocze słowa!)

– Przepraszam, ale...

– Przeprosiny przyjęte – uśmiechnął się.

Czułem, że się czerwienię. Zaczynało mnie to irytować. Grał ze mną w jakąś grę, której reguł nie znałem.

– W porządku. Jak pan wszedł na dach?

– Wszedłem na dach? – spytał niewinnie i ze zdziwieniem.

– Tak. Jak pan przeniósł się z tego krzesła – wskazałem ręką – na dach w niecałe dwadzieścia sekund? Siedział pan oparty o ścianę, o tam. Odwróciłem się, podszedłem do rogu, a pan...

– Dokładnie wiem, co ja robiłem – zapewnił donośnym głosem. – Nie trzeba mi tego opisywać. Pytanie brzmi, czy ty wiesz, co robiłeś?

– Oczywiście, że wiem, co robiłem!

Teraz byłem już zły. Nie byłem dzieckiem, które można pouczać! Ale rozpaczliwie chciałem odkryć sztuczkę starca.

– Czy mógłby mi pan powiedzieć, jak pan wszedł na dach? – poprosiłem grzecznie, tłumiąc złość.

Starzec w milczeniu po prostu patrzył na mnie z góry, aż poczułem dreszcz przebiegający po plecach.

– Po drabinie – odpowiedział w końcu. – Stoi z tyłu budynku. Potem ignorując mnie, ponownie skierował wzrok ku niebu. Poszedłem szybko na tył budynku. Rzeczywiście, stała tam stara drabina, oparta krzywo o ścianę. Ale szczyt drabiny kończył się przynajmniej półtora metra przed skrajem dachu. Nawet jeśli starzec posłużył się nią – co było bardzo wątpliwe – nie tłumaczyło to faktu wspięcia się tam w parę sekund.

Nagle w ciemności coś dotknęło mojego ramienia. Wystraszony, odwróciłem się gwałtownie. Zobaczyłem jego rękę. W jakiś sposób starzec zszedł z dachu i podszedł mnie od tyłu. Wtedy odgadłem jedyne możliwe rozwiązanie. Miał brata bliźniaka! Bez wątpienia robili sobie zabawę strasząc niewinnych gości. Natychmiast mu to zarzuciłem.

– W porządku, szanowny panie, gdzie twój brat bliźniak? Nie pozwolę robić z siebie durnia.

Zmarszczył lekko brwi, po czym ryknął śmiechem. Tak! Dał się złapać. Miałem rację! Nakryłem go. Ale jego odpowiedź zupełnie zbiła mnie z tropu.

– Czy myślisz, że gdybym miał brata bliźniaka, to traciłbym czas na stanie tutaj i rozmowę z “durniem"?

Zaśmiał się ponownie i odszedł w stronę garażu, pozostawiając mnie z szeroko otwartymi ustami. Nie mogłem uwierzyć, że ten facet był aż tak bezczelny.

Poszedłem szybko za nim. Wszedł do garażu i zaczął majstrować przy gaźniku pod maską starego, zielonego Forda pickupa.

– A więc jestem głupcem, tak? – powiedziałem bardziej wojowniczo, niż zamierzałem. 9

– Wszyscy jesteśmy głupcami – odpowiedział. – Jednak tylko niewielu o tym wie. Reszta nie jest tego świadoma. Wydaje się, że należysz do tej drugiej grupy. Mógłbyś mi podać ten mały klucz?

Wręczyłem mu ten przeklęty klucz i zacząłem się zbierać do wyjścia. Ale przed odejściem musiałem się dowiedzieć.

– Proszę, powiedz mi, w jaki sposób wszedłeś na dach tak szybko. Naprawdę jestem ciekaw.

– Świat jest zagadką – powiedział wręczając mi z powrotem klucz – Nie ma potrzeby doszukiwać się sensu. Będę teraz potrzebował młotka i śrubokrętu, są tam – wskazał na półkę wiszącą za mną.

Sfrustrowany, obserwowałem go przez chwilę, zastanawiając się, jak wyciągnąć od niego to, co chciałem wiedzieć. On jednak nie zwracał na mnie uwagi. W końcu zrezygnowałem i ruszyłem w kierunku drzwi.

– Nie odchodź – usłyszałem.

Nie prosił. Nie rozkazywał. Było to rzeczowe stwierdzenie. Spojrzałem na niego. Miał łagodne oczy.

– Dlaczego miałbym zostać?

– Mogę ci się przydać – powiedział, wyciągając zręcznie gaźnik niczym chirurg podczas transplantacji serca. Położył go ostrożnie i zwrócił się twarzą do mnie.

Wpatrywałem się w niego.

Trzymaj – powiedział wręczając mi gaźnik. – Rozkręć go i wsadź części do tej puszki, żeby namokły. Odwróci to twoją uwagę od pytań.

Moje zakłopotanie przeszło w śmiech. Ten stary potrafił być impertynencki, ale potrafił też być interesujący. Zdecydowałem, że będę uprzejmy.

– Mam na imię Dan – powiedziałem wyciągając do niego rękę i uśmiechając się nieszczerze. – A jak tobie na imię?

W mojej wyciągniętej dłoni umieścił śrubokręt.

– Moje imię nie ma znaczenia, tak samo jak i twoje. Istotne jest to, co leży poza imionami i pytaniami. A więc będziesz potrzebował śrubokrętu, żeby rozebrać ten gaźnik – wskazał.

– Nic nie leży poza pytaniami – powiedziałem. – A jednym z nich jest: w jaki sposób wleciałeś na ten dach?

– Nie wleciałem, wskoczyłem – odpowiedział z twarzą pokerzysty. To żadna magiczna sztuczka, więc nie rób sobie nadziei. Chociaż, być może w twoim przypadku, będę musiał wykonać parę bardzo trudnych sztuczek. Wygląda na to, że trzeba będzie zmienić osła w człowieka.

– Za kogo się, do diabła, uważasz, mówiąc mi takie rzeczy?

– Jestem wojownikiem! – odparł. – Poza tym, to kim jestem zależy od tego, kim ty chciałbyś, żebym był.

– Nie możesz po prostu odpowiedzieć na zwykłe pytanie? Z nienawiścią zaatakowałem gaźnik.

– Zadaj jakieś, a ja spróbuję – powiedział uśmiechając się niewinnie.

Śrubokręt wyślizgnął mi się z ręki kalecząc palec.

– Do diabła! – wrzasnąłem i poszedłem przemyć ranę nad zlewem.

Starzec wręczył mi opatrunek. Postanowiłem być cierpliwy. 10

– A więc w porządku. Oto proste pytanie: Jak możesz mi się przydać?

– Już ci się przydałem – odpowiedział, wskazując bandaż na moim palcu.

Miałem tego dosyć.

– Słuchaj, nie mam zamiaru tracić tu więcej czasu. Muszę trochę pospać.

Odłożyłem gaźnik szykując się do wyjścia.

– Skąd wiesz, że nie spałeś przez całe swoje życie? Skąd wiesz, że teraz nie śpisz? – zaczął z błyskiem w oku.

– Jak wolisz – byłem zbyt zmęczony, aby się sprzeczać. – Jeszcze tylko jedna sprawa, zanim odejdę. Czy powiesz mi, jak dokonałeś tej swojej sztuczki?

Podszedł do mnie i mocno uścisnął mi rękę.

– Jutro, Dan, jutro.

Uśmiechnął się ciepło i natychmiast cały mój lęk i zakłopotanie zniknęły. Poczułem mrowienie w ramieniu, w barku, a potem w całym ciele.

– Miło było znowu ciebie zobaczyć – dodał.

– Co masz na myśli mówiąc “znowu" – zacząłem i połapałem się. – Wiem, jutro, jutro.

Obaj roześmialiśmy się. Podszedłem do drzwi i zatrzymałem się. Spojrzałem na niego.

– Do widzenia, Sokratesie – powiedziałem.

Spojrzał na mnie zdziwiony i dobrodusznie wzruszył ramionami. Myślę, że spodobało mu się to imię. Wyszedłem, nie mówiąc już ani słowa.

Przespałem wykład o ósmej rano. Ale na popołudniowym treningu byłem już całkiem rozbudzony i gotowy do pracy.

Razem z Rickiem, Sidem i innymi kolegami z grupy, przebiegliśmy schody w górę i w dół, a potem spoceni i zdyszani, leżeliśmy na podłodze, rozciągając mięśnie nóg, barków i pleców. Zazwyczaj nie rozmawiałem podczas tego rytuału, ale dziś miałem ochotę opowiedzieć im o tym, co zdarzyło się zeszłej nocy.

– Wczoraj w nocy na stacji benzynowej spotkałem niezwykłego faceta.

I tylko tyle potrafiłem powiedzieć.

Moi przyjaciele byli bardziej zajęci bólem nóg przy rozciąganiu, niż słuchaniem moich historyjek.

Rozgrzaliśmy się szybko robiąc kilka pompek w staniu na rękach, trochę przysiadów i podciągnięć nóg, po czym zaczęliśmy sesję akrobatyczną. Przez cały czas, gdy raz za razem śmigałem w powietrzu, robiłem obroty na wysokim drążku, przemachy nożycowe na koniu z łękami i gdy zmagałem się z nową, męczącą serią ćwiczeń na kółkach, myślałem o tajemniczych wyczynach człowieka, którego nazwałem “Sokratesem". Moje zranione uczucia sprawiały, że odsuwałem myśli o nim, jednak potrzeba odkrycia kim był ten zagadkowy osobnik była silniejsza.

Po kolacji szybko przejrzałem tematy z historii i psychologii, napisałem na brudno pracę z angielskiego i wybiegłem z mieszkania. Była dwudziesta trzecia. W miarę jak zbliżałem się do stacji, zaczęły ogarniać mnie wątpliwości. Czy on naprawdę chciał się znowu ze mną spotkać? Co mógłbym powiedzieć, żeby mu zaimponować i przedstawić się jako ktoś bardzo inteligentny?

Był na miejscu. Stał w drzwiach. Ukłonił się i ruchem ręki zaprosił mnie do kantoru. 11

– Zdejmij, proszę, buty. To taki mój zwyczaj.

Usiadłem na sofie i postawiłem buty w pobliżu, na wypadek gdybym chciał się szybko wynieść. Wciąż nie ufałem temu tajemniczemu obcemu.

Na zewnątrz zaczynało padać. Kolorowe i ciepłe wnętrze przyjemnie kontrastowało z ciemnością nocy i ponurymi chmurami. Poczułem się swobodnie.

– Wiesz, Sokratesie, mam wrażenie jakbym spotkał cię już wcześniej – powiedziałem odchylając się do tyłu.

– Spotkałeś – odpowiedział, ponownie otwierając w moim umyśle drzwi, za którymi sny i rzeczywistość stawały się jednym. Zamyśliłem się.

– Och, Sokratesie, miewam taki sen, w którym się pojawiasz. Obserwowałem go uważnie, ale jego twarz nie zdradzała niczego szczególnego.

– Bywam w snach wielu ludzi, tak zresztą, jak i ty. Opowiedz mi o swoim śnie – uśmiechnął się.

– Opowiedziałem mu ze szczegółami wszystko, co pamiętałem. Kiedy przerażające sceny pojawiły się w moim umyśle, pokój jakby pociemniał, a znany mi świat zaczął się oddalać.

– Tak, to bardzo dobry sen – powiedział, kiedy skończyłem.

Zanim zdążyłem spytać, co miał na myśli, dwukrotnie zadzwonił dzwonek. Sokrates włożył poncho i wyszedł na zewnątrz, w mokrą noc. Obserwowałem go wyglądając przez okno.

Panował duży ruch – gorączka piątkowego wieczoru. Wszystkim się spieszyło. Klienci podjeżdżali jeden za drugim. Czułem się głupio siedząc tak bezczynnie, więc wyszedłem, żeby mu pomóc, ale on zdawał się mnie nie zauważać.

Powitała mnie nie kończąca się kolejka samochodów: dwukolorowych, czerwonych, zielonych, czarnych, kabrioletów, furgonetek i wozów sportowych. Nastroje klientów były tak różne, jak ich samochody. Chyba tylko jedna lub dwie osoby znały Sokratesa, ale wielu ludzi zerkało na niego powtórnie, jakby zauważając w nim coś dziwnego, ale trudnego do określenia.

Obsługiwaliśmy klientów. Niektórzy z nich byli skorzy do zabawy, śmiali się głośno i puszczali radio na cały regulator. Sokrates śmiał się razem z nimi. Paru ponurych klientów było szczególnie niesympatycznych, lecz Sokrates traktował wszystkich jednakowo uprzejmie – jak gdyby każdy był jego osobistym gościem.

Po północy klienci pojawiali się rzadziej. Po godzinach wypełnionych ochrypłymi głosami, hałasem i ruchem, zimne powietrze wydawało się trwać w nienaturalnym bezruchu. Gdy weszliśmy do kantoru, Sokrates podziękował mi za pomoc. Wzruszyłem ramionami, ale było mi miło, że to zauważył. Pierwszy raz od długiego czasu komuś pomogłem.

Kiedy znaleźliśmy się w ciepłym kantorze, przypomniałem sobie naszą niedokończoną rozmowę. Gdy tylko opadłem na sofę, zacząłem mówić.

– Sokratesie, mam parę pytań.

Wzniósł ręce w geście modlitwy, patrząc w kierunku sufitu, jakby prosząc o boskie przewodnictwo lub anielską cierpliwość.

– Jakie – westchnął – są te twoje pytania?

– Dobrze. Nadal chcę wiedzieć jak przeniosłeś się wtedy na dach i dlaczego powiedziałeś: “Miło mi znowu ciebie widzieć." Chcę też wiedzieć, co mogę zrobić dla ciebie i w czym ty możesz mi być pomocny. I chcę wiedzieć ile masz lat. 12

– Zacznijmy więc od najprostszego. Mam dziewięćdziesiąt sześć lat według twojego czasu.

Nie miał dziewięćdziesięciu sześciu lat. Może pięćdziesiąt sześć, a co najwyżej sześćdziesiąt sześć. Siedemdziesiąt sześć, to jeszcze możliwe, choć byłoby zdumiewające. Ale dziewięćdziesiąt sześć? Kłamał – ale po co miałby to robić? Musiałem się też czegoś dowiedzieć o tej drugiej sprawie, która mu się wymknęła.

– Sokratesie, co masz na myśli mówiąc “twojego czasu"? Żyjesz w Czasie Wschodnim, a może jesteś – żartowałem słabo – z kosmosu?

– Czyż każdy z nas nie jest stamtąd? – odpowiedział pytaniem. Już wcześniej zacząłem brać pod uwagę taką możliwość.

– Nadal jednak chciałbym wiedzieć, co możemy dla siebie nawzajem zrobić.

– Po prostu: ja nie mam nic przeciwko temu, aby mieć ostatniego już ucznia, a tobie, rzecz jasna, przydałby się nauczyciel.

– Mam dosyć nauczycieli – powiedziałem chyba zbyt szybko.

– Och, naprawdę? – przerwał. – To, czy masz odpowiedniego nauczyciela, czy też nie, zależy od tego, czego chcesz się nauczyć. – Sokrates wstał lekko z krzesła i podszedł do dr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin