Zofia Nałkowska
Narcyza
„Razem z papą dziękuję za te dziwadła śliczne. Wielkie łudząco podobne są do jaszczurek, a te jakby zardzewiałe — do pantofli. Zauważam przy tej sposobności, że niesmacznie jest narzucać się bezustannie ze swymi «skromnymi upominkami», których nikt nie pragnie. Jest to z pańskiej strony niedelikatność i podkreślanie istniejących pomiędzy nami różnic — aby tak rzec —• socjalnych. Subtelnie byłoby na przykład po prostu nie wiedzieć, że u nas nie ma storczykami.
W myśl powyższego donoszę z prawdziwą przyjemnością, że Moryś znów ma do Pana jakąś prośbę wysokości tysiąca pięciuset i że się zapewne moralnie na pański sentyment dla mnie powoła. Pojmie Pan oczywiście i, pojąwszy, wybaczy, że nie cierpię Pana za tę prośbę, a wręcz już znienawidzę, gdy spełniona zostanie.
Trzecie wreszcie: zgadzam się już mieć konia, ale tylko chcę pożyczyć. Gdy mi się już sprzykrzy, odeślę Panu to zwierzę w takim samym stanie, w jakim otrzymam. A ten jeszcze walor będzie miało, żem na nim jeździła.
Zapewne niedługo pan przyjedzie, więc do widzenia. Ręce do ucałowania daję ;/'
W miarę czytania oblicze pana Wojciecha Cwałoszyńskiego powlekało się wyrazem przykrego znużenia. Ten duży, barczysty, nieco siwiejący człowiek, odczytawszy list, składał go starannie węzłowatymi palcami. Milczał.
Oddawca — pięknie odziany młody pan ■— bystrym wzrokiem kontrolował wrażenie. Patrząc, uśmiechał się pod jasnym zarostem w sposób wdzięczny i do dna uświadomiony.
— Tak więc ? — uprzystępnił.
— No, rozumie się, rozumie się £**- mówił jakby z roztargnieniem pan Wojciech. — Nawet siostra pańska wspomina tutaj ciągnął. Lecz zaraz pożałował,
że powiedział — i zmieszał się niezręcznie.
Od dłuższej chwili znajdowali się pośród szklanych ścian werandy, wypełnionej jeszcze ostatnim światłem dnia. Pączki liści na suchych, powykręcanych sznurach dzikiego wina ledwie zaczynały się rozwijać. Widziane poprzez szkło żółte, zębate listeczki wynikały swawolnie w nieruchomą przeźroczystość powietrza.
Młody pan spuścił powieki i uśmiechał się dalej. Cwałoszyński pośpiesznie konkludował:
— Wie pan, że przecież zawsze, zawsze, zwłaszcza gdy tylko jestem w możności —
Gość wygładził:
— Toteż dlatego, że znana mi jest uczynność pana, zwracam się — — Jedynie w stosunku do pana umiem się zdobyć na to zaufanie. Doprawdy — nie z powo4u
braku przyjaciół Przy pewnych stosunkach towa- ,
rzyskich ma się ich więcej, niż się pragnie. Tylko w tych sprawach właśnie
Głos mówiącego stawał się miękki, wnikliwy, pieszczący. Ton mowy, kształt i pochylenie bliskie wysmuk- H postaci, zwiewna woń pachnidła — jakieś nieozna- czonę rodzinne podobieństwo stapiało się dla pana Wojciecha w sposób upajający z na pół sennym, cudnie I słodkim powabem zmierzchu wiośnianego. Mrugnął parokrotnie oczami, przezwyciężając nerwowe ziewnięcie. Z pewnym intelektualnym wysiłkiem przyswajał świadomości swej Maurycego psychologiczne uogólnienia.
i
Ja JL
— W tych sprawach właśnie — ciągnął ten — rzeczą najważniejszą jest forma forma, a zarazem
także i treść. Oczywiście treść także. Jedno i drugie. Idzie bowiem głównie o pewną delikatność uczucia 1 pan to najlepiej rozumie — nieprawdaż?
—* Tak si4 pewnie-—
— Należę do ludzi, których zrazić może, zniechęcić — i najdrobniejszy szczegół. Z taką wrażliwością, jak moja, po prostu trudno jest żyć. — Maurycy westchnął i jasne wejrzenie zwrócił na chwilę poza ścianę szklaną, w uroczą głębinę ogrodowej alei. — A życie zmusza do stykania się ze sprawami, które nam są obce
i najbardziej niemiłe choćby, jak w tym razie,
szło o coś zupełnie przelotnego — kwestia dwóch,
trzech miesięcy —
Pan Wojciech poprowadził gościa w głąb mieszkania. Komnaty, przez które szli, pełne już były majowego zmierzchu. Różowawe, objęte starym złotem dymy zachodu wełniły się narkotycznie u szyb nie zasłoniętych. Maurycy stwierdzał wielki urok starego domu na wsi. Idąc, postrzegał ciężkie kontury stołów i foteli, z cienia serwantek ostro bielejące kryształy, poważne postacie zegarów, przelotnie połyskujące brązy, prostokąty ram na ścianach. „Pewnie przed chwilą pozamykali okna, bo czuć, że przewionęła i tędy wiosna — wiosna pachnąca”, wnioskował lekkomyślnie. Wszelako nie zapominał tak zupełnie o sprawie doniosłej, która go tu przywiodła. „Niepotrzebnie Narcyza robi miny” — rozmyślał, konstatując z żałością spokojny przepych tła. „Dobra dziewczyna zresztą, chociaż ma chimery. Gdyby nie ona, ten stary skąpiec nie chciałby nawet gadać...”
Weszli do rozległego gabinetu, gdzie zapalono już światło. Na tle ciemnym obicia i zasłon układały się meble szlachetnych kształtów, ozdobione posępną powagą wszystkich lat, które je w tych samych ścianach
zastawały i omijały. Maurycy ze smakiem popatrzył na ciężką kanapę ze starego drzewa, rytą inkrustaejami, dźwiganą przez olbrzymie lwie łapy z brązu. Bliżej bielał niewielki stolik o bardzo cennym blacie z porcelany, z malowidłem według obrazu Vanloo. „Dla jednego takiego stolika” — pomyślał znów o Narcyzie.
Ponad kanapą zwieszał się pełen gracji portret kobiety w niemodnym uczesaniu i balowej sukni. Była to właściwa pani tego dziedzictwa, zmarła żona pana Wojciecha. Intercyza uczyniła go — dawnego administratora dóbr — właścicielem znacznej fortuny. Prymitywna, prostolinijna postać pana Cwałoszyńskiego odstawała od tła — pomimo kilkunastoletniego przystosowywania się i nawyku. Duch tamtej, jakiś najdelikatniejszy zapach — wytworny i kobiecy — czuwał nad estetycznym dostojeństwem domu.
Gdy Cwałoszyński podpisywał przy biurku papiery, Maurycy przyglądał mu się bacznie — z niezmienną, leżącą w sprawnych muskułach twarzy gotowością do niedobrego uśmiechu. Ironicznie podziwiał piękną budowę i rozparte na stole bary pana Wojciecha. Te walory zapewne w pierwszym rzędzie zwabiły ku niemu uśmiech losu, kaprys podstarzałej, rozpustnej, poróżnionej z rodziną magnatki.
— Służę panu •— rzekł Cwałoszyński, posuwając po suknie biurka dokumenty w stronę Maurycego.
Całej tej ceremonii dokonał zupełnie bez wdzięku. W powadze oczów miał nawet pewne zasmucenie. Tego szczegółu jednak Maurycy postanowił sobie całkowicie nie brać pod uwagę. Leniwymi gestami składał papiery i umieszczał w portfelu. Pogodnie oznajmił:
— Jestem panu niezmiernie wdzięczny za tę przysługę
— A ja znów — wyrzekł, nie patrząc^ pan Wojciech — ja też małą prośbę miałbym —
— Gotów jestem...
— Żeby pan był łaskaw, ilekroć coś takiego między nami — — Bo może się znów zdarzyć
Mówił z powiekami spuszczonymi, zacinając się, jakby rzeczywistą przezwyciężał przykrość. Maurycy, zaciekawiony, czekał.
— Może się naturalnie zdarzyć, że znowu Bo
ja zawsze, zawsze, zwłaszcza gdy tylko jestem w możności... Więc żeby tylko między nami Rozumie
pan ^81 po cóż właściwie ma wiedzieć o tym panna Narcyza Chciałbym, żeby to tylko między na
mi —;
Maurycy podniósł brwi w górę, oczy przymrużył. Wyjaśnił z wolna:
— Nasze stosunki rodzinne są tego rodzaju, że pomiędzy mną i siostrą nie może być tajemnic, to jest-*- nie ma tajemnic. Jednak o ile panu na tym zależy, to oczywiście jf& wyjątkowo — Mogę przyrzec, że w tym specjalnie wypadku — — będę unikał... Chociaż przypuszczam, że nie zajdzie potrzeba
— Ja nic, ja tylko chmurnie próbował obrony
pan Wojciech.
— Powtarzam i kładę na to nacisk: jeżeli siostra napisała panu cośkolwiek o tym, to zupełnie z własnej inicjatywy. Zapewne dlatego po prostu, że zna moje sprawy —
— Ja nie dlatego, ja nic nie przypuszczam W
ogóle tylko prosiłbym —
Maurycy uzupełniał jeszcze:
Pan wie, jaka jest Narcyza. Nic dziwnego, że często radzę się jej w tym i owym. Papa nazywa ją głową
rodziny Nie potrzebuję chyba upewniać pana, że
treść tego listu jest mi nie znana całkowicie
— Nie zrozumiał mnie pan chyba. Nic takiego nie chciałem powiedzieć...
— Więc owszem, najchętniej przyrzekam panu
głos Maurycego stał się znów łagodny, oczy nabrały
pieszczotliwego wyrazu. Podniósł się i wyciągnął rękę do Cwałoszyńskiego. — Pan wybaczy, że nie zostaję dłużej, ale żona jest niezupełnie zdrowa. Innym razem
wynagrodzę sobie Czy nie byłby pan łaskaw do
nas w niedzielę? Będzie tylko papa, Narcyza i doktór. Na winta.
Pan Wojciech dziękował, przyrzekając. Odprowadzał Maurycego tą samą drogą.
— Jest to też tylko zasługa siostry, że w tym roku prawie cały obszar obracam pod buraki do pańskiej fabryki — mówił zalotnie Maurycy. — Byle tylko dostawa nie była w jesieni trudna.
Z pośpiechem pełnym gracji wskoczył Maurycy do bryczki. Biorąc lejce z rąk służącego i dając mu za półgodzinne pilnowanie konia trzy ruble, rozumiał jednocześnie, że ten „gest” nie może wydać się na miejscu panu Wojciechowi. Uchylił kapelusza i uderzył batem dużego, ale mizernego konia. Spieszył do domu, by zdążyć przed kolacją.
Wieczór zapadł miękko nad pachnącym światem wiosennym. Wykręciwszy za niewysoki, ciężki mur, okalający na podobieństwo wężowego cielska z oblazłą gdzieniegdzie łuską piękny plac wjazdowy, Maurycy jechał czas jakiś przez słynny na okolicę park lipiński. Przykry niesmak, którego doznał na skutek subtelnej prośby Cwałoszyńsłtiego, rozwiał się teraz bez śladu. W mrokach fiołkowych bujała tylko szumna, szeroka radość z pomyślnego wyniku tej wycieczki.
Upojnymi, nabiegłymi młodością oczami Maurycy widział w przelocie strzeliste kształty drzew, obwiedzione złotymi chmurami pierwszych liści. Bezwiednie pozdrawiał uśmiechem wciąż nowe badyle i pręty, przecinające ze śmigłością strzał spokój wieczornego powietrza. Gdy gdzieś w głębinie wieczoru zaszczekał pies, a później szczekać przestał, Maurycy zrozumiał, jak straszliwa i cudna cisza panuje pośród świata.
Na zakręcie pewnej alei wyszła kołem naprzeciw Maurycego znienacka objawiona perspektywa. Ujrzał tam odległe, ciemne pochyłości, zesuwające się ku dolinie rzeki niewidzialnej, oznaczonej tylko białym łańcuchem oparów, pośród których tajemniczo i zwiewnie pływały zębate czuby olszowych krzaków. Rozpoczynająca się ponad horyzontem wielka przestrzeń nieba zamknięta była od góry konarami najbliższych drzew parkowych. Ze srebrnawej przestrzeni pomiędzy gwiazdami wyszedł ku oczom pełny księżyc, jak widmo słońca, którego złotą krew wypiła noc. Pod wio
nięciem tej umarłej, cicho złowrogiej jasności cały świat jakby przypadł do ziemi, poczerniał i zmalał.
W pewnym punkcie drogi Maurycy widział przez mgnienie lecące odbicie księżyca w jakiejś nie dostrzeżonej wiosennej wodzie, w głębi ciemnej doliny. Cw byt znikomy kropli światła, zawarty w dalekim, czarnym oku bajora, w sposób magiczny na jedną chwilę wyjawiony wejrzeniu człowieka, napełnił jego młode serce dziwnym wzruszeniem. Maurycy westchnął od uśmiechu i bez wiedzy, czemu, pomyślał, że niedługo ujrzy swoją żonę.
Później perspektywa księżycowa owinęła się kołem w ramy, uczynione z drzew. Straciwszy świat sprzed oczów, Maurycy jechał jeszcze długą chwilę dwoma łańcuchami olbrzymich, posczepianych ramionami pni drzewnych. W ciemnościach przesuwały się lekko i cicho, jak pomyślane dziwadła, kształty fantastyczne, uzbrojone w sęki i garby, z głowami podobnymi do chmur.
U wylotu drogi parkowej stanęło światło w formie ostrołukowego okienka, porysowane gałązkami, niby ołowianą koronką witraży. Maurycy zatrzymał konia i zawołał, klaszcząc w dłonie. Po chwili z gotyckiego domku wyszedł stróż i z niebywałym łoskotem rozwarł ciężką bramę żelazną, ujętą w dwa murowane słupy, zębate u góry jak wieżyce.
Polna droga stromo zbiegała w dół. Maurycy jechał wkrótce pośród rozległych łąk owej doliny, którą oglądał był z parku. Było tu jasno od księżyca, dolina wydawała się pusta, płytsza i mniej ładna niż stamtąd. Popędzał konie. Mniemał, że już od wieku słucha tak plusku błota chlustającego spod kopyt. Wciąż teraz myślał o żonie i doznawał słodkiej pewności, że ją nad życie kocha. Właśnie w tej porze wiosennej mijał rok pierwszy od ich ślubu.
Koła zadudniły złowrogo nad próżnią, gdy przejeżdżał wysoki, drewniany most na rzece. Zaraz za mo
stem droga rozwidlała się w dwie strony. Na lewo skręcało się do Grobel, wsi rodzinnej Maurycego, położonej dziwacznie i malowniczo wśród wyniosłej leśnej polany. Z rozparcelowanego obszaru pozostał tylko duży ogród na południowej pochyłości i dom dość stary, dający schronienie ojcu Maurycego i siostrze. — Droga na prawo szła dalej po nizinie, mniej więcej równolegle do rzeki. Tędy pojechał Maurycy.
W miarę lekkiego podnoszenia się gruntu łąka przechodziła stopniowo w pola uprawne. Pasma zagonów, ledwie pokrytych runią lub świeżo zaoranych, wydłużały się monotonnie, jak szprychy wielkiego wachlarza, zbiegające się wszystkie ku jednemu punktowi kędyś za widnokręgiem. W niższych miejscach bruzdy podmokłe połyskiwały smugami szklanej wody, podobnymi do rzuconych długich mieczy ze stali. Koń prawie ciągle chlapał kopytami po błocie.
Gwiazdy, przebijające złotymi ostrzami promieni jas- nofiołkową topiel księżycowego nieba, mokry, organiczny zapach niziny, bijący szeroką wiosenną zawieruchą w nozdrza rozszerzone, jakiś szept najcichszy, nieustanny — jakby pierwszych rozwijających się kwiatów w cieniach trawy i wody, jakby obiecań niewiarogodnych a cudnych, cała ta młoda noc była dla Murycego tylko nazwaniem pewnej rzeczy dawnej bardzo, równie odległej, jak samo dzieciństwo. Pomiędzy myślami i po- strzeżeniami wałęsały się dowolne przypomnienia zdarzeń, widzenia dokładne. Przejmowało słodkim podziwem ich pokrewieństwo z tą nocą, pokrewieństwo niezaprzeczone, a jednak całkiem nieuchwytne. Ów obraz rozległego, mrocznego pokoju, obraz matki, jak coś nalewa przy stole. Jej pocałunki u drzwi domu — i jakiś lekki cień żałobny, jak po łące cień obłoku, idącego wysokościami nieba. Może uśmiech matki, uśmiech oglądany marzeniem przez drzewo trumny ?
I jeden, jeden wieczny na całe życie wyrzut sumie
nia. Mała dziewczyneczka wiejska, niosąca od potoku w górę do czworaków dwie konewki drewniane, pełne wody. Maurycy pamiętał nie dopiętą z tyłu sukienkę, białawy warkoczyk, związany szmatką, drobniutkie przebieranie nóg, jakby mających nadążyć za ciężarem, nóg małych i czarnych. W połowie góry stanęła, postawiła obie konewki, które bryznęły wodą, odpoczywa, łokciem ocierając nos i oczy. Tymi okrągłymi oczami patrzy, oczami ze szmaragdów cicho patrzy na małego panicza. A on przybliża się bez gniewu, przybliża się z uśmiechem, dobrotliwie, i obie konewki po kolei-kopnięciem buta przewrócił. Nie powiedziała nic, bez słowa patrzy, jak szybko wypływa woda z konewki, jak ślicznie ścieka, jak ścieka szeptem, ciemno połyskująca pomiędzy suchą trawą zbocza. Achí — robiły się całe kaskady malutkie, wąskie potoki, podobne do srebrnych padalców. Uczyniwszy to, roześmiał się i od...
edmund144