Szelburg-Zarembina Ewa - ZAKOCHANY W MIŁOŚCI.rtf

(1299 KB) Pobierz

Ewa Szelburg-Zarembina

ZAKOCHANY W MIŁOŚCI

 

P ewnego dnia mieszkańcy Umbrii ujrzeli brata Fran­ciszka biegnącego polami i wołającego we francuskiej mowie głosem żałosnym i wielkim:

              L’Amour n’est pas aimé! L’Amour n’est pas aimé'. I wielu myślało, że oszalał.”

Prawie osiem wieków minęło od tego czasu, kiedy to orzący sochą i walczący mieczem i łukiem ludzie praktyczni i trzeźwi osądzili szaleńcem tego spomiędzy siebie, który publicznie uznał Miłość za największe do­bro świata, a jej brak — za największe nieszczęście ludzkości.

Po ośmiu niespełna wiekach, w erze atomowej, z któ­rej jesteśmy tak dumni i co chętnie głosimy, w czasach ludobójstwa, co niechętnie sobie uświadamiamy i chęt­nie przemilczamy — nie mniej szalonym osądzilibyśmy tego spomiędzy nas, który skarżyłby się głośno, że „Miłość nie jest kochaną”.

Niepomiernie daleka jest droga od średniowiecza do naszych czasów, do drugiej połowy dwudziestego wieku.

W samym obrębie tej połowy stulecia, ściślej — w ostatnich latach, już nie postęp zaznaczył się w dzie­jach ludzkości, ale skok! i to skok nie byle jaki i nie byle dokąd: w przestrzeń międzyplanetarną, w kosmos.

Maluczko, a po psach, króliku i małpie homo sapiens wystartuje w rakiecie z Ziemi na Księżyc, na Marsa i dalej. Sama myśl o tym zapierałaby dech w piersiach przeciętnemu człowiekowi, gdyby nie świadomość, że to właśnie my, przeciętni, trzeźwi ludzie, będziemy się posługiwali umiejętnie tymi siłami przyrody, o których nic wcale lub mało co wiedzieli nasi poprzednicy.

Że te siły i umiejętności mogą być użyte zarówno do pokojowych, pożytecznych, jak do niszczycielskich celów? To inna sprawa.

Samouświadomienie narodów, miejmy nadzieję, okre­śli politykę państw i ich rządów. Teoretycznie rzecz biorąc, wiedza ludzka stanęła tak wysoko, że ludzka potęga jest, teoretycznie, bez granic.

Czy przez to poczuliśmy się my, zwykli ludzie, bez­pieczniejsi? Czy staliśmy się spokojniejsi, szczęśliwsi?

Przypuśćcie, że macie dość zdolności do posiąścia wszelkiej

wiedzy.

Że poznaliście wszystkie języki, drogi gwiazd i wszystko inne. Czyż będziecie mieli czym się pysznić?

Jeden szatan wie daleko więcej niż wszyscy ludzie całej ziemi

razem.

Jest jednakże coś, czego szatan uczynić nie może i co jest chwalą człowieka: Być wiernym Bogu.

Gdy przypominam te słowa wypowiedziane przeszło siedemset lat temu przez syna Piotra Bernardone, um- bryjskiego handlarza tkaninami — Franciszka, muszę przypomnieć i tamtą jego skargę rozlegającą się nie tylko po umbryjskich polach i winnicach, nie tylko po sąsiedzkich: Toskanii, Marchii Ankońskiej, Romanii, nie tylko po zjednoczonej Italii, ale do najdalszych krajów Europy docierającą, a i w reszcie świata słyszaną (dziś także, a nawet donośniej...)

              L’Amour n’est pas aimé!

Powiedział pewien człowiek naszych czasów:

              Jakże mógłbym ścierpieć, żeby istnieli bogowie, a ja nie byłbym jednym z nich!

Przyszli tacy, którzy powołali się na te słowa nad- człowieka i pogardziwszy ludźmi, mianowali się człon­kami narodu panów. Po czym wielką połać ziemi za­lały łzy, krew i ogień — spowodowane przez tych i im podobnych.

Z łez, z pobojowisk i z popielisk odradza się powoli ludzkość. Usiłuje odrodzić się przez pracę, przez spra­wiedliwy podział dóbr i przez zbudowanie wzajemnego zaufania.

Młode pokolenie, które oglądało w błyskawicznym tempie bankructwo wielu podstawowych idei — prze­żywa bolesną rozterkę. Człowiek — to rzeczywiście brzmi dumnie, ale nie gwarantuje szczęścia duma choć­by najszlachetniejsza, niczyją krzywdą nie obarczona. Nie czynić zła i— to wcale nie jest jednoznaczne z czy­nieniem dobra.

Myśleć o ogóle — to nie jest jednoznaczne z trosz­czeniem się o jednostki, z których składa się ogół.

...Może dlatego jeden z wielu mieszkańców małego miasteczka umbryjskiego, mimo że oddalony od nas

o              szereg wieków w czasie i więcej, bo — o śmierć, tak bliski jest naszym bardzo ludzkim, cierpiącym i nie­spokojnym sercom?

J est koniec czerwca.

W Rzymie pełno turystów i pątników.

Skwar rozmiękcza asfalt na jezdniach, praży kamie­nie chodników i mury domów. Lepka duchota prze­lewa się ulicami, przez place i wypełnia ubogie w cień ogrody. W powietrzu nieruchomym, gęstym od upału słabo dochodzi uszu szmer niezliczonych fontann i jest tak, jakby nawet woda omdlewała z gorąca.

Turyści i pątnicy zalegli plac przed bazyliką Świętego Piotra. Jedni i drudzy tak samo, choć z różnych pobu­dek, oczekują pojawienia się del Papa, głowy Powszech­nego Kościoła, Namiestnika Chrystusowego, w orszaku dostojników kościelnych i świeckich, przy asyście od­działów straży pałacowej, w burzy liturgicznego śpie­wu i głosach trąb.

We wszystkich, a jest ich wiele, kościołach odbywa się jednocześnie ofiara ołtarza. Słowa chrześcijańskiego rytuału odbijają się wielokrotnym echem od marmuro­wych i porfirowych kolumn, od rzeźb, mozaik i fres­ków, od brązów i kamieni — resztek świątyń pogań­skich, służących za budulec i ku ozdobie wielu dzisiejszym chrześcijańskim świątyniom.

Nawiedzający kościoły, dla jednych będące muzea­mi — dla drugich domami Bożymi, turyści i pątnicy oddychają tu tym samym łagodnie zabarwionym i po­

złoconym cieniem, miłym, mile rzeźwiącym chłodem. I długo ociągają się z wyjściem na okrutny blask palą­cego słońca.

Wychodzą wreszcie. I wtedy już śpiesząc się.

Bo... Wieczne Miasto ma tyle uroków, rozporządza tyloma pokusami. Może każdemu zapewnić dosyt wra­żeń z wszelkich dziedzin, nawet najbardziej odrębnych.

Sztuka. Religia. Wiedza. Pieniądz. Technika, Wszyst­ko, na co złożyły się wieki i dzień dzisiejszy.

Rzymianie, Włosi, cudzoziemcy, turyści i pątnicy chłoną uroki miasta jedynego na świecie.

Woda w fontannach przelewa się z cichym szeles­tem jak piasek w klepsydrze i mijanie czasu w tych spadających kroplach wody, w osypujących się ziar­nach piasku, tak samo jak w skurczach i rozkurczach serca, ledwo jest zauważalne — choć przemijanie wszystkiego w istocie swej szybsze jest niż letnia błys­kawica.

Zdobywszy się na postanowienie wyrwania się z za­czarowanego koła antyku i „supernowoczesności”^, znu­żeni błyskotliwą mozaiką kłócących się wrażeń, roz­drażnieni nie kończącym się upałem — ruszamy na dworzec, aby złapać jakiś pociąg mogący zawieźć nas daleko od wszelkiego, nie tylko fizycznego, zgiełku.

Ranny pociąg w kierunku Perugii.

Wagony natłoczone do granic pojemności. Grupa dzieci jadących na kolonie napełnia przedziały chó­ralnym śpiewem, głośnym śmiechem i cichymi pochli­pywaniami.

Tłumy odprowadzających rodziców i młodszego ro­

dzeństwa zaległy peron. Krzyżują się w powietrzu zdrobniałe imiona i pieszczotliwe przezwiska, dobre rady, zaklęcia, przestrogi, napomnienia. W ostatniej jeszcze chwili podlatują do otwartych okien torebki ze słodyczami, pomarańcze! I już tylko wywijanie kolo­rowymi chorągiewkami z okien pociągu, a białymi chusteczkami z peronu... I już tylko ręce stąd i stam­tąd wyciągające się... I już nic prócz gwizdu, stuko­tu, wzrastającej szybkości! Uciekających po obu stro­nach domów, ruder, klitek, lepianek, bud, rdzewieją­cego żelastwa, śmieci — tych ostatnich śladów miasta! I — pierwszych chwastów, pierwszych zarośli, pierw­szego szerokiego powiewu Campania Romana.

Na jednej z bliskich stacji dzieci wysiadają. Ustawi­ły się w pary i odmaszerowują ze śpiewem prosto w zieleń i w słońce.

W pociągu, jak długi, zapanowuje cisza senna nieco, nieco znudzona, sprzyjająca biernemu wypoczynkowi.

Trochę skał, trochę tuneli przebitych przez skały. Rzeka, towarzysząca to z daleka, to z bliska, daje znać

o              sobie od czasu do czasu wikliną, trzcinami. Nazwy stacyj nic mi w tej chwili nie mówiące, stacyj ozdo­bionych skromnymi kwietnikami, roślinami w kamien­nych wazach, cienkimi strużkami żwawo tryskających fontannek... stacyj, na których mało kto wsiada, a jesz­cze mniej jest wysiadających. Lecz oto i Spoleto.

Jeszcze przed Spoleto okolica wydała się nam dziw­nie swojska. Pagórki łagodne, niegłębokie parowy, za­rośla akacjowe, delikatnie rysujące się na niebie piórka traw, podobnych dzikim owsom. Ostatnie maki, te drob­ne maki ziemi włoskiej, dziwnie żywe, jakby z gorącej krwi i z żaru słońca ulepione. Tu i ówdzie po zboczach, nad torem rozrzucone w trawie małe gwiazdeczki tu-

tejszej odmiany ślazu i podobne ślazom przez formę, ale nie przez ich wielkość, dzikie malwy. Wysmukłe, strzeliste, całe w kolorze bladej róży, złota i ametystu. Robiące wrażenie tysiąca świeczników ustawionych wzdłuż drogi i w pełnym blasku dnia przyświecające nam łagodnie swoim odrębnym, uroczym światłem.

Pociąg posuwa się przez lekko falującą równinę urozmaiconą płynącymi na horyzoncie wzgórzami, wzgórza niosą na sobie spiętrzone osiedla, jak gniazda jaskółcze pouczepiane do skalistych grzbietów, samot­ne baszty, zamki — wszystkie zespolone kształtem i barwą z gruntem, z którego wyrastają w tak natu­ralny sposób jak skała, jak strumień, jak drzewo.

Zielone sznury winorośli wiążą coraz to inne po­dobne pola... na coraz innych polach pod ostrzami żni­wiarki i pod sierpami żeńców padają dojrzałe kłosy rumianej drobnoziarnistej pszenicy i bladego ościstego owsa... Drogami idącymi w zakosy stąpają lekko ciężkie mlecznobiałe woły i krowy, statecznie ciągnąc wozy zdziałane grubą, toporną robotą... Obok drobi osiołek z beczułką na grzbiecie... sunie płynnym krokiem kobie­ta z wielkim miedzianym dzbanem na głowie... biegnie truchcikiem małe, z kilku zaledwie sztuk złożone stad­ko owiec, poganiane przez dziecko niewiele większe od jagnięcia... Z rzadka, mocno hałasując przemyka lam- bretta z jeźdźcem na podobieństwo marsjanina, w me­talowym kasku.

Jesteśmy już w Umbrii. Minęliśmy Trevi, Spello, a teraz dojeżdżamy właśnie do Foligno.

Tu zazwyczaj trzeba się przesiadać. Jednak dziś jest niedziela i obowiązuje na tej linii rozkład pociągów świąteczny. Dwa wagony przeznaczone do Asyżu zosta­ją odczepione i dołączone do innego pociągu.

Możemy przez ten czas spokojnie przyjrzeć się tej części miasta, która widoczna jest ze stacji. Różni się ona bardzo od położonej wyżej, jeszcze średniowiecz-* nej, prawdopodobnie ciasnej, na pewno niehigienicznej i — bez wątpienia — pięknej. Tu domy mieszkalne są nowoczesne, nowocześnie monotonne, standardowo wygodne. Między nimi budynki zapewne przemysło­we i fabryczne. Ruch motorowy znaczny. Nic specjalnie ciekawego. Jedno z większych miast prowincjonalnych.

W średniowieczu znajdował się tu wybitny ośrodek handlowy.

To do Foligno na wielkie jarmarki ciągnęła ludność nie tylko okoliczna i; nie tylko z całej Umbrii, ale i z dalsza.

I to właśnie na jarmarku w Foligno zjawił się pe­wnego pamiętnego lata młody człowiek liczący sobie niewiele nad lat dwadzieścia. Nietutejszy, był jednak znany w mieście. Nieraz już towarzyszył na targi ojcu, bogatemu kupcowi asyskiemu. Widzieli folińczycy, ja­ką Piotr Bernardone, ojciec, miał z młodego wyrękę. A niezwykły był młodzik. Urodzony kupcem i obdarzo­ny niemałym kupieckim sprytem, nosi się całkiem nie po kupiecku, ale jak młody panek. Strojny odzieżą, dworny w obejściu, mierzy zamiarami wysoko. Mieszcz­ki co młodsze, nawet z godnych domów patrycjuszow- skich, lgną do chłopca jak muchy do miodu. Chłopiec niewiele o to stoi, ale ojciec ręce zaciera — nie darmo handlują Bernardonowie tkaninami i na niewieście stro­je. Znikały więc z ław cienkie sukna, kolorowe lśniące aksamity, pieściwe, przelewne jak woda jedwabie. Pęczniał trzos starego. A i młody nie wraca do domu, do Asyżu, z pustymi rękami: Piotr Bernardone hojny dla syna, którego powodzenie głaszcze niewyżyte w sta­rym ambicje.

Jednak tego letniego dnia syn Piotra Bernardone zja­

wił się w Foligno nieoczekiwanie, sam i z tak małą ilością towaru, że go cały wiezie przed sobą na koniu.

Gdy zsiadł, między znaczniejszych kupców nie cisnąc się wcale, zobaczono, że tylko parę sztuk materii jasne­go koloru rozwija. Była piękna, cenił ją przystępnie — sprzedał pd ręki. Teraz jednak ogłosił, że sprzedaje i konia.

Koń wierzchowy, piękny, niedawno przez młodego kupczyka nabyty z rycerskiej stadniny. Toteż ci spo­między ludzi, którzy wiedzieli (a wiedzieli prawie wszyscy), w jakim celu go kupował i jak go był prze­płacił, zdziwili się niepomiernie.

I koń został jednak też sprzedany.

Młody człowiek stoi teraz chwilę na ulicy z ręką w zanadrzu na sakiewce z pieniędzmi zaciśniętą. A po­tem idzie szybko w stronę miejskiej bramy. Pieszo idzie. Między pospólstwem. W kurzu wznoszonym przez po­jazdy i jeźdźców. Wyraz twarzy ma taki, jakby się do­piero co zbudził i nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje...

Śledziłam go aż do tej chwili, ale teraz gubię go na białej od pyłu polnej drodze. Mała z oddalenia figurka ludzka wędrująca między polami rozpływa mi się w świetlistej mgiełce pogodnego dnia, otulającej ściera niska, snopy zżętego zboża, łany koniczyn i kukurydzy, winnice, sady oliwne i dalekie, dalekie na horyzoncie góry.

Ten człowiek jednak już nie może mi się zgubić! Mam pewność, że zastanę go w Asyżu. ...Nie wiem je­szcze, nie domyślam się, że jego obecność jest wiele, wiele bliższa.

Choć nie pamiętam, abym zasnęła, rzecz nieocze­kiwana: mnie samej wydaje się w tej chwili, że spa­łam, długo i niespokojnie... że wprawdzie obudziłam się z męczącego snu, ale nie powróciłam do pełni świa­domości.

Zmęczenie drogą dało mi się jednak we znaki, choć Rzym — Asyż odległość niewielka. Lecz oto pociąg zwalnia, staje. Dojechaliśmy do Asyżu.

Nie jest to okres pielgrzymek. Ludzi niewiele. Oko­liczni mieszkańcy, przeważnie z miejscowości S. Ma­ria degli Angeli, ich rodziny z dziećmi i świąteczni goś­cie — w sumie kilkanaście osób. Garść turystów cu­dzoziemców, paru zakonników, parę zakonnic.

Tłumek rzednieje szybko.

Przechodzimy przez mały, cichy peron, przez nie­wielką pustą poczekalnię i — w drzwiach z pocze­kalni na podjazd — stajemy — aby patrzeć!

Stoimy bez ruchu i patrzymy, patrzymy.

Tak, to, co widzimy, warte jest patrzenia.

Ale czy mam tu powiedzieć szczerze i to, że patrzy­łam na coś, co zobaczyłam pierwszy raz w życiu, a co było mi tak znane jak rodzinne moje miejsce, a od rodzinnego miejsca bliższe?

Byli, są ludzie zupełnie trzeźwi, niepodatni wytwo­rom fantazji, którzy stwierdzali u siebie podobne moje­mu przeżycia. Jakieś jedyne, ściśle określone miejsce na ziemi, o dziesiątki lub całe tysiące kilometrów odda­lone od miejsc ich normalnego bytowania i normalnej działalności, całkowicie różne od wszystkiego, co zna­ją, o czym słyszeli — zagarnia od pierwszego, najczęś­ciej przypadkowego zetknięcia wszystko serdeczne przy­wiązanie tych ludzi, całą ich dziecięcą, czystą ufność, do jakiej jest zdolne tylko dojrzałe w przeciwnościach samotne serce. Bo właśnie owo miejsce odnaleźli jako to, do którego bezwiednie tęsknili i szukali go nieświa­

domie — a w nim odnajdują niespodziewanie i siebie prawdziwego.

Z podjazdu stacji kolejowej przyjezdny jednym spojrzeniem ogarnia całe miasto oddalone o jakieś czte­ry kilometry, a wzniesione na zboczu łagodnego wzgó­rza. Jest ono białe i różowe bielą i różowością um- bryjskiego kamienia, ale ten koloryt wydaje się pa­trzącemu wzbogacony jeszcze czymś swoistym. Czym? Przez chwilę, stropiony, zastanawiasz się, co by to być mogło? I nagle — już wiesz: to światło. Nie spotykane nigdzie poza Umbrią światło tej wdzięcznej oczom do­liny! Ono daje murom ciepły blask, blask życia utajo­nego w kamieniu.

Toteż domy spiętrzone jedne nad drugimi i jedne nad drugie wspinające się wieże robią wrażenie orga­nicznie złączonych jakąś bardzo istotną więzią, oży­wionych wspólnym realnym czuciem.

Nad tym harmonijnym tworem rąk ludzkich i cza­su, jak nad żywą istotą w trosce o jej bezpieczeństwo i trwanie pochyla się wyniosła, surowa Monte Subasio ze swoim czarnym odwiecznym lasem, z pieczarami skalnymi, z gwałtownie tętniącymi na dnie przepaści wodami bystrych strumieni. Jej pełne powagi sąsie­dztwo powiela łagodną wesołość miasta i pogłębia jego spokój.

Uśmiechasz się do tego widoku, do tych odczuć, a przecież wiesz, że i te mury bywały zaczerwienione od krwi, i to od krwi bratniej... że i w tych murach słychać było gorzki płacz i bezsilne, pełne bólu jęki... Że i tu szalała ślepa nienawiść i zło czyniły bezwstyd i pycha. Wiesz, że było tak. Zbrodniczą ręką podpa­lone paliły się krokwie dachów i pościel w łożnicach...

I paliły się zboża na pniu... I niejedno drzewo oliwne dźwigało na sobie straszny judaszowy owoc.

Wiem to. Ale wiem także, że to tutaj, na niewielkim

placu, którego żaden z kamieni nie ruszony do dziś od tamtego czasu, że tu — krótka, prosta pieśń, wy­śpiewana przez paru ludzi odzianych ubogo, bosych i gołogiowych, skłoniła do natychmiastowej zgody dwa powaśnione stronnictwa, rozbroiła walczące, przywró­ciła miastu i ugruntowała spokój.

Powiadam więc sobie: oto jakie jest to miasto.

I już mi żal każdej chwili, w której nie jestem jeszcze tam.

Autobus miejski i prywatne taksówki cierpliwie cze­kają na pasażerów. Jest utarta już zwyczajem kolejność zwiedzania miasta w pierwszym ogólnym rzucie. Nie warto nam wyłamywać się z niej.

Kierowca taksówki, starszy, inteligentny, nie narzuca się z objaśnieniami.

Po lewej stronie za torem kolejowym z ciemnej kępy niestarych drzew iglastych bieleje wieża, w któ­rej biją w tej chwili dzwony na Angelus. Musi to być Porziuncola, owa, w nie istniejącym już dziś lesie po­łożona, „zbyteczna mała posiadłość” (po łacinie: por- tiuncola — mały kawałek gruntu) ongi benedyktynów, ze wzniesioną na niej katedrą pod wezwaniem Panny Maryi Anielskiej, której to katedry wysokimi ścianami i wyniosłym dachem obudowano w roku 1569 stary, nawet już wówczas stary, ubogi, maleńki kościółek. Kryje się on w niej jak drobna bezcenna perła w oka­załej, wielkiej muszli, zachowany na szczęście niemal w nie zmienionym stanie, o czym będziemy mogli póź­niej się przekonać.

Teraz zostawiając na boku Porziuncolę i szeroką, wijącą się ku górze asfaltową stradą zbliżając się do...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin