Niziurski Edmund - Awantura w Niekłaju UQB 1975r.rtf

(1031 KB) Pobierz


Uuk Quality Books

Edmund Niziurski

Awantura w Niekłaju

Wydawnictwo „Śląsk”
Katowice 1975
Wydanie IV


Spis treści:

 

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Rozdział IX

Rozdział X

Rozdział XI

Rozdział XII

Rozdział XIII

Rozdział XIV

Rozdział XV

Rozdział XVI

Rozdział XVII

Rozdział XVIII

Rozdział XIX

Rozdział XX

Rozdział XXI

Rozdział XXII

Rozdział XXIII

Rozdział XXIV

Rozdział XXV


Rozdział I

Wrogie hufce wciąż jeszcze kotłowały się na przeciwległych stronach błonia. Doktor Gwidon Otrębus w harcmistrzowskiej bluzie i krótkich spodenkach biegał z gwizdkiem w ustach od jednej armii do drugiej i zapędzał niesfornych rycerzy do szyku.

— Wszyscy na pozycje wyjściowe! Dlaczego król Jagiełło zbiegł z pagórka? Czy nie wiesz, ośle jeden, że król Jagiełło przez całą bitwę stał na pagórku?

— Jak to stał? — zapytał z rozczarowaniem Michał, czarnowłosy, muskularny chłopiec. — Stał i nic nie robił?

Doktor Otrębus chrząknął zakłopotany.

— Król Jagiełło kierował ruchami wojsk.

— O rany, to ja już wolę być Witoldem!

— Witoldem jest Zenon. Zenon — zwrócił się Otrębus do wysokiego szczupłego blondasa — czy chcesz się zamienić z Michałem?

— Akurat! Jeszcze czego! — odparł opryskliwie Zenon i przy sposobności wlepił kuksańca Michałowi.

— Cicho, nie kłóćcie się — uspokajał ich Otrębus. — Spójrzcie, kto patrzy na was z hałdy.

Chłopcy podnieśli głowy. Na hałdzie fabrycznej nad błoniami stała pani Bożena, kierowniczka szkoły w Osiedlu, w towarzystwie naczelnego inżyniera Zakładów Niekłajskich, pana Ankwicza.

* * *

— No i jak się panu podobają teraz nasi chłopcy, inżynierze? — zapytała pani Bożena Ankwicza. — Doktor Otrębus to stary harcerz. Zdaje się, że ujarzmił ich całkowicie.

— Sądzi pani? — Inżynier uśmiechnął się powściągliwie, zerknął ukradkiem na zegarek i westchnął. Nie miał jakoś dziwnie zaufania do wychowawczych namiastek, które lekarz fabryczny stosował podczas wakacji wobec niekłajskiej młodzieży.

Najlepiej byłoby wysłać tę całą bandę na kolonie albo na obóz harcerski, im dalej od Niekłaja, tym lepiej. No, ale w tym roku obóz był organizowany w trudnych warunkach w Bieszczadach i pojechali na niego tylko chłopcy i dziewczęta od czternastu lat, i to jeszcze wybrani. Tak postanowiła ostrożna i zbyt może bojaźliwa Rada Opiekuńcza Drużyny. A kolonie? Na kolonie wyjadą dopiero w sierpniu na ostatni turnus. Taki jest „przydział” dla Zakładów Metalowych w Niekłaju.

Stąd te doraźne inicjatywy wychowawcze niezmordowanego doktora Otrębusa.

Inżynier spojrzał w dół na błonia rozciągające się u stóp hałdy, na szczycie której stał z panią Bożeną.

* * *

Otrębus już był przy Krzyżakach.

— Natychmiast włóżcie płaszcze. Co to znaczy, spacerujecie z płaszczami pod pachą!

— Czy Krzyżacy walczyli w lipcu w płaszczach? — jęknął Reksza, kędzierzawy, rudawy dryblas przebrany za okrutnego komtura, Kuno von Lichtensteina.

— Tak. I do tego w ciężkich zbrojach.

— To ja dziękuję — Reksza zawiązał sobie pod brodą rogi prześcieradła. — Niech oni też założą płaszcze — pokazał na chłopców po prawej stronie.

— To niemożliwe — tłumaczył Otrębus. — Tylko Krzyżacy mieli płaszcze.

— To niech oni będą Krzyżakami. No nie, Andrzej? — zwrócił się do chłopca w okularach, przebranego za Wielkiego Mistrza, Ulryka von Jungingen.

— Tak, proszę pana — poparł go Wielki Mistrz. — Dlaczego oni mają stale zwyciężać. Niech chociaż raz będą Krzyżakami i zobaczą jak to przyjemnie.

— Już za późno na zamianę. Jutro generalna próba. Losowaliście zresztą, kto kim ma być.

Inżynier Ankwicz kręcił się niecierpliwie na hałdzie i coraz bardziej otwarcie zerkał na zegarek. Widząc to, pani Bożena postanowiła przyśpieszyć wypadki dziejowe. Zbiegła z hałdy na błonie i podeszła do spoconego aktywisty.

— Niech się pan pośpieszy, na litość boską, panie Gwidonie, z tą próbą, bo inżynier nie ma czasu. A wy nie utrudniajcie doktorowi pracy — zbeształa chłopców — przecież to tylko inscenizacja, więc po co te sprzeczki.

— Tak, inscenizacja — poskarżył się Kuno von Lichtenstein — ale oni naprawdę biją. Niech pani im powie, żeby nie bili.

— Dobrze, powiem.

Wreszcie wspólnym wysiłkiem udało się pani Bożenie i Otrębusowi uciszyć chłopców.

— Gotowe? — zapytał.

— Gotowe — odpowiedzieli gromko.

— No, to zaczynamy. Uwaga.

Z braku trąb bojowych (trąbki-sygnałówki zabrali ze sobą na obóz starsi chłopcy) Otrębus dał sygnał gwizdkiem i hufce ruszyły do natarcia.

Doktor otarł spocone czoło, podał ramię pani Bożenie i ruszyli na hałdę. Tutaj z góry obserwowali z dumą „ścierające się zastępy”.

— A co będzie, doktorze, jak Krzyżacy naleją Polakom? — zażartował inżynier.

— To wykluczone — rzekł stanowczo doktor. — Chłopcy znają historię.

Lecz w tej samej chwili zmarszczył brwi. Niestety, na polu bitwy działy się fakty rażąco sprzeczne z historią. Oto bowiem Wielki Mistrz Ulryk, rozłożywszy na łopatki Zawiszę Czarnego, przedarł się aż do króla Władysława i zaczął z nim toczyć wspaniały pojedynek, o którym głucho zarówno u Długosza, jak i u innych kronikarzy. Na szczęście Wielki Książę Witold nie stracił rezonu i — zagrzawszy Litwinów okrzykiem: „Hura na Kolonistów!” — wpadł z nimi na Ulryka.

Ten jednak, zamiast przykładnie polec, w rozwianym, białym płaszczu dał niegodnego drapaka z placu boju.

Pani Bożena i doktor Otrębus zbledli.

— Co się tu wyrabia, doktorze? — Inżynier, choć nie bardzo mocny w ojczystych dziejach, odczuł jednak, że mają tu miejsce rzeczy podejrzane historycznie.

— To... posunięcie taktyczne — chrząknął doktor Otrębus. — Niech pan będzie spokojny, Wielki Mistrz na pewno wróci, żeby polec. Mam całkowite zaufanie do Andrzeja Kszyka — dodał, zwracając się do pani Bożeny. — Oczywiście nad całością trzeba będzie jeszcze popracować — dodał skromnie — ale myślę, że już teraz może pan wstawić do programu obchodu uroczystości grunwaldzkich naszą bitwę. Nieprawdaż?

— Sądzicie państwo, że nie będzie wsypy — chrząknął inżynier. — Chłopcy są jacyś podnieceni. Zwłaszcza u Krzyżaków obserwuję pewną nerwowość.

— Nic dziwnego, taki upał — rzekł Otrębus. — Zresztą ostatnio w Niekłaju wszyscy są jakoś podenerwowani. Czy pan zauważył, jak dziwny jest ostatnio nastrój w osiedlu?

— To chyba promieniuje z zakładów, jak wszystko w tym miasteczku — powiedziała pani Bożena.

— Cóż tam u was tak niespokojnie, inżynierze? Macie jakieś kłopoty? — zapytał Otrębus.

Inżynier zmarszczył brwi i rzekł wymijająco:

— U nas zawsze młyn.

— Niech pan nie będzie takim dyplomatą. Zarządzono przecież rewizję przy bramie i wzmocniono straż przemysłową. Znów jakaś kradzież.

— Drobiazg... Ale zwracamy teraz uwagę nawet na drobiazgi. Tym bardziej, że od roku był już spokój. Zło trzeba niszczyć w zarodku. Ale przepraszam... czas na mnie.

— Jeszcze jedno, inżynierze — zatrzymał go doktor Otrębus pokazując mu hełm. — Chciałbym, żeby pan sam osądził, jaki to szmelc, z odpadów, z wybrakowanych durszlaków i garnków... Niech pan sam przymierzy. — W zapale chciał nakładać inżynierowi hełm na głowę. — Nawet nie spiłowali brzegów, wszędzie zadziory, to męka walczyć w takich hełmach. A hełmy to było przecież minimum naszych żądań.

Istotnie, marzeniem doktora było zakuć młodzież w blachy, takie, jakie widział na obrazie Matejki, ale funduszów starczyło zaledwie na hełmy, drewniane miecze i kopie, które zresztą też łamią się, bo nie cięto ich wzdłuż słojów.

— Uwzględniam reklamację — uśmiechnął się inżynier. — Niech pan zwróci hełmy, wypolerujemy je na połysk. Żegnam państwa.

— Jeszcze chciałbym w sprawie boisk...

— Nie teraz, niech pan łaskawie zajrzy do mnie po południu, dobrze? Obgadamy wszystko. Jeśli jeszcze i ta rzecz panu się uda — uśmiechnął się — będzie pan naprawdę geniuszem.

— Sądzi pan, że się uda?

— Och, jeśli podejdzie pan z równym zapałem jak do bitwy pod Grunwaldem...

— Ale co? Zauważył pan! — uśmiechnął się doktor Otrębus.

— Odkąd chłopcy wyżywają się w naszych zabawach ruchowych, odeszła ich ochota do awantur...

— O... naturalnie. Żegnam państwa... Aha, byłbym zapomniał. To znalazłem wczoraj w Ogrodzie. — Inżynier wyciągnął z kieszeni czarną chustkę. — Czy to nie któregoś z pańskich chłopców?

Doktor Otrębus rozłożył chustkę i oniemiał z wrażenia. Na chustce białymi nićmi była wyszyta trupia czaszka, piszczele i napis:

Precz z kolonizmem!

— Czy to nowe godło drużyny? Gratuluję pomysłu — skłonił się z trochę szyderczym uśmiechem inżynier i oddalił sprężystym krokiem.

Nie była to pierwsza niespodzianka, jaka spotkała w tych dniach Otrębusa. Nie dalej jak w niedzielę wybrał się z panią Bożeną na spacer do Ogrodu Szwajsa, by zapoznać ją z projektem zagospodarowania tego terenu, a nadto, by zażyć przyjemności spaceru „wśród drzew, zieleni i ruin”, gdyż mimo nowoczesności, uczucia romantyczne nie były mu obce. I oto, gdy oboje z panią Bożeną oddawali się tym uczuciom, nagle zza krzewów wynurzyło się oblicze Pirata w czarnej chustce zawiązanej z tyłu na głowie. Na ten widok doktor czym prędzej zrejterował w drugą stronę Ogrodu. Lecz tam znowu wpadł w jakiś starannie zamaskowany mchem, liśćmi i gałęziami wilczy dół. Pani Bożena nie od razu spostrzegła, co się stało. Tym większe było jej przerażenie, gdy zauważyła gdzieś w dole głowę doktora Otrębusa, poruszającą się wśród mchów i gałęzi.

— Niech pani uważa — powiedział — obawiam się, że teren jest tu nieco nierówny.

— Tu jest jakaś kartka.

Pani Bożena podniosła epistołę zaopatrzoną w rysunek trupiej czaszki, z piszczelami, i przypieczętowaną kleksem przypominającym sylwetkę Afryki. Pod spodem widniało hasło:

Precz z kolonizmem i imperializmem oraz krótki tekst: Znalazłeś się w rękach Piratów. Okaż się dzielny i nie krzycz. Czekaj na swój los.

— No cóż, czy będzie pan czekał na swój los? — uśmiechnęła się.

Doktor Otrębus nie miał na to wcale ochoty, zaklął pod nosem i wykorzystując swe umiejętności taternickie, po paru nieudanych próbach wyszedł na powierzchnię.

— Niesłychane — powiedział — to na pewno jacyś chłopcy ze Zgórska.

— Z pewnością — odrzekła pani Bożena.

Doktor Otrębus miał jednak od tej chwili poważne wątpliwości i w czasie przeglądu wojsk polskich, litewskich i krzyżackich uważnie przypatrywał się, czy spod wspaniałego hełmu rycerskiego nie wyjrzy krwawa twarz Pirata.

To wprawiało go w nerwowość i zakłócało mu pedagogiczny spokój. Tak, jak najprędzej należałoby zrobić porządek z Ogrodem. Tu zawsze najwięcej niespodzianek i kłopotów.

Był to właściwie olbrzymi, zdziczały park, opuszczający się tarasowo w dół i przechodzący niepostrzeżenie w naturalny las. Stanowił on spuściznę po przedwojennych właścicielach zakładów niekłajskich — Szwajsach, starej i znanej rodzinie niemieckich fabrykantów. Ich pałac, wypalony w czasie wojny, dotąd straszy ruinami w górnej części Ogrodu i czeka na odbudowę.

Po wojnie zastanawiano się długo, co zrobić z tym fantem. Najpierw miał tu być ośrodek wczasowy, potem „Park Kultury i Wypoczynku”. W stróżówce zwanej „meczetem” umieszczono nawet stróża, niejakiego pana Abdulewicza, zwanego pospolicie „Mułłą”, czy to z powodu arabskiego nazwiska, czy też długiego fartucha, który nosił, a może — wielkiego szalika, którym często wiązał sobie bolące zęby. Przyjęto więc Mułłę i naprawiono wysoki na trzy metry mur, który otaczał Ogród, lecz na tym się skończyło.

Wynikły trudności finansowe, fabryka przechodziła na inną produkcję, nie wykonywała planów i zabrakło pieniędzy na zagospodarowanie Ogrodu. Prace przesuwano z roku na rok. I tak zeszło.

A potem były ważniejsze sprawy na głowie. Kto by się tam zajmował Ogrodem. Koło starej odlewni budowano nową fabrykę. W tym czasie w ruinach pałacu urządzono skład materiałów budowlanych i Ogród znów był strzeżony, nawet mur uzbrojono wtedy dodatkowo nowym drutem kolczastym. A teraz, od roku, znów przebąkują o tym Parku Kultury. W każdym razie wchodzić nie wolno i Mułła każdego łapie. Tak więc w gruncie rzeczy nic się tu nie zmieniło...

Nic, to za dużo powiedziane. Zmieniło się. Bo oto Ogród został nielegalnie opanowany przez dwa plemiona: chłopców i dziewczynek, Związek Piratów oraz Związek Zielonych Jaszczurek.

Ostatnio zaś na widownię wkroczyła jeszcze trzecia siła.

Kiedy zaczęto stawiać nowe bloki i powstała kolonia robotnicza, razem z nowymi mieszkańcami pojawili się nowi chłopcy. Nazwano ich pogardliwie „Kolonistami”, a oni zaczęli się rewanżować dawnym mieszkańcom Osiedla niemniej pogardliwą nazwą „Tubylców”. Sytuacja stała się napięta i konflikt między obu siłami był nieunikniony.

Koloniści początkowo wyglądali na zupełnie niegroźnych. Nie dość, że nieliczni, to jeszcze sobie obcy, zbieranina z różnych części Polski i z okolicznych wsi.

Lecz sytuacja zmieniła się krańcowo, kiedy na widnokręgu Niekłaja zabłysła nowa postać, niejaki Andrzej Kszyk. Był to, jak go opisywali z satysfakcją Tubylcy, okularnik postawy raczej mizernej, o długich rękach i nogach, pająkowaty, o ptasiej głowie, cofniętym podbródku i obliczu wymoczka, lecz, jak się później okazało, osobistość wybitna, o dużym potencjale intelektualnym. W ptasiej czaszce Kszyka lęgły się pomysły, które zdumiewały spokojny lud tubylczy.

Że był to typ podejrzany, od początku nikt nie miał złudzeń, zwłaszcza gdy stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że osobnik ów myje zęby i nogi dwa razy dziennie, co było raczej dziwnym zjawiskiem w Niekłaju.

Od razu też z tego powodu padły na niego podejrzenia, że jest agentem doktora Gwidona Otrębusa, osobistości groźnej i zachłannej, która wtrąciła się brutalnie w dzikie życie Piratów.

Podejrzenia te ugruntowały się, gdy stało się publiczną tajemnicą, że Otrębus jest sublokatorem u Kszyków. Zrazu próbowano lekceważyć Kszyka i przejść nad nim do porządku dziennego, ale nie dało się. Typ zorganizował spośród Kolonistów paczkę i przemienił to trwożliwe plemię w bardzo niebezpieczny związek.

Codziennie teraz można było widzieć Kolonistów w białych cyklistówkach, koszulkach gimnastycznych i spodenkach harcerskich, uganiających się po Osiedlu, po hałdach, wydmach i błoniach.

Puszczali modele samolotów, wystrzeliwali rakiety, uprawiali jakieś dzikie gimnastyki i wygibasy, które nazywali „ćwiczeniami astronautycznymi”.

Zniknął spokój w Niekłaju.

Odtąd o każdej porze dnia można było usłyszeć ich bojowe zawołanie: „Pszenica, pszczoła, kształt, Kszyk!”

Już to samo świadczyło o niebezpiecznym charakterze całego ruchu. Kto widział bowiem, żeby z wyjątków ortograficznych ukuć sobie bojowe hasło.

Wreszcie zaczęli w swej bezczelności przenikać do Ogrodu.

Kiedy jak kiedy, ale w obecnej chwili Piraci nie mogli w żaden sposób tolerować obecności Kolonistów w Ogrodzie. Chodziło przecież o skrzynie Szwajsa.

Sprawa jest najzupełniej poważna i wiąże się z tajemnymi nadziejami Piratów.

Od wojny krążą w Niekłaju pogłoski, że ostatni właściciel fabryki ukrył gdzieś na terenie Ogrodu skrzynie z kosztownościami, których nie zdążył wywieźć. Co jakiś czas ktoś grzebie w związku z tym w Ogrodzie. I to nie tylko maniacy, ale szanowani ludzie, nie mówiąc o przygodnych amatorach wrażeń, autostopowiczach i innych...

I chociaż do tej pory nikomu nie udało się wpaść na najmniejszy trop złota, to przecież, zdaniem chłopców, choć trochę prawdy musi być w tych pogłoskach. Dlatego z taką nadzieją powitali pojawienie się w Niekłaju nowej osobistości — Henryka Rei, czyli, jak go tu nazywają, „Bosmana”.

Ojciec Bosmana był znanym w Niekłaju stolarzem. Młody Reja jeszcze przed wojną wstąpił do marynarki, pływał na różnych statkach, także pod obcą banderą. A teraz się zjawił znowu, stary i schorowany, i zamieszkał u swojej siostry, wdowy Biegańskiej, w odludnym domu na samym skraju osiedla. Czy można było taką osobistość zostawić w spokoju?

Piraci rychło weszli z nim w komitywę, a nawet przenieśli siedzibę swoją do posiadłości Bosmana. W starej stolarni przechowywali broń, a na maszt anteny wciągali piracką banderę. Miejsce było wprost wymarzone na melinę, ponieważ codziennie rano pani Biegańska wychodziła do pracy i wracała dopiero późno po południu. Była sprzątaczką w szpitalu.

Biedna wdowa nie miała nawet pojęcia, że jej bogobojny dom stał się przytułkiem Piratów. Skazany przez lekarzy na leżenie i ostrą dietę Bosman chętnie przyjmował u siebie chłopców z Niekłaja, zwłaszcza że nie przychodzili nigdy z pustymi rękami. Zakazane przysmaki mu znosili i różne mocniejsze napoje. Gwoli prawdzie należy zaznaczyć, że sprzątali także obejście i dokarmiali potajemnie żywy inwentarz wdowy, a to krowę Krasulę, owce, świnie, drób oraz kota Barnabę, ponieważ byli ludźmi honoru i chcieli czymś odpłacić za nieprawne użytkowanie obiektu.

No i rzecz jasna nie zasypiali gruszek w popiele. Wielką otuchą napełniał ich fakt, że Bosman podczas okupacji przebywał w Niekłaju i nawet jakiś czas pracował w Ogrodzie Szwajsa. Powinien chyba zatem wiedzieć coś o skrzyniach.

Gdyby tylko zechciał mówić! Ale Bosman niechętnie wspominał o swojej pracy w Ogrodzie. Może dlatego, że był to raczej przykry epizod w jego marynarskiej karierze. A może... strzegł jakiejś tajemnicy?

Mieli jednak nadzieję, że lada dzień wyduszą odpowiednie zeznania od Bosmana i będą mogli przystąpić do poszukiwań.

Dlatego obecność Kszyka w Ogrodzie działała im na nerwy i dlatego niedawno sprawili tam Kolonistom solidne lanie, które przeszło do historii Niekłaja pod nazwą: „Zwycięstwo pod Starą Altaną”. A że nie sposób było pilnować ustawicznie Ogrodu, Zenon wpadł na zdradziecki plan. Na ścieżce, gdzie wykryto tropy Kolonistów, wykopano pospiesznie i z wielkim nakładem energii głęboki dół, zamaskowano go cienkimi gałęziami, na które położono jeszcze mech, ziemię i zeschłe liście, a na dnie umieszczono dla postrachu parę niegroźnych padalców. I czekano na rezultat.

Już kilka godzin później schwytano tam Kolonistę, niejakiego Rekszę, i sprawiono mu małe trzepanie skóry, czyli manto. Pomogło.

Od tego czasu Koloniści omijali Ogród.

 

 


Rozdział II

Bitwa była zakończona. Z pościgu za Krzyżakami wrócili ostatni chłopcy. Ściągali z ulgą hełmy, rzucali na ziemię. Siadali, zmęczeni, na trawie.

— Co się pokładacie?! — krzyknął Zenon. — Walimy od razu do Bosmana. Bosman wczoraj poczuł się znacznie gorzej. Pewnie dziś wylatuje.

— Nie zalewaj, umiera już od tygodnia — rzekł Michał.

— Ale wczoraj był znów u niego doktor Otrębus, a wdowa poleciała od razu do apteki.

— To on naprawdę chory? — zdziwił się Susuł.

— A co, myślałeś, że nas buja? On tylko robi dobrą minę i nie przyznaje się, ale naprawdę to on jest bardzo chory i już niedługo umrze. Ma amebę tropikalną w wątrobie, wiesz?

Chłopcy ucichli.

— Myślisz, że on na pewno zna tajemnicę? — zapytał po chwili Długi Tomek.

— Na pewno. Ty wierzysz, że on tu przyjechał na emeryturę? On tu, bracie, przyjechał po skrzynie Szwajsa. Tylko go choroba zmogła i nie zdążył ich wykopać.

— A jeśli weźmie tajemnicę z sobą do grobu?

— No, właśnie. Nie można do tego dopuścić. Od dzisiaj stale ktoś musi dyżurować przy nim. A poza tym... poza tym trzeba jeszcze dzisiaj zmusić go koniecznie do zeznań.

— Zmuszamy już od tygodnia i nic nie wychodzi — rzekł zniechęcony Michał.

— Widocznie za słabo.

— Powiedz od razu, ile to będzie kosztowało. W kasie nie mamy ani grosza...

— Ja wódki już nie przyniosę, ojciec mnie nakrył — rzekł Marian.

— Wszyscy myślą, że to my pijemy — dodał ponuro Tomek.

— A w ogóle on jest chory i nie powinien pić — zauważyli Odjemkowie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin