Nowikow-Priboj Aleksy Cuszima.doc

(3858 KB) Pobierz
Cuszima

Aleksy Nowikow-Priboj

(Алексей Силыч Новиков-Прибой)

Cuszima

 

 

Przełożył: Władysław Broniewski

Tytuł oryginału: Цусима

Wydanie oryginalne 1932-1935)

Wydanie polskie 1952

 

 

Spis treści:

Zamiast przedmowy.              1

Wyprawa.              10

Pod banderą św. Andrzeja.              10

Dokoła przylądka Dobrej Nadziei.              41

Madagaskar.              74

Eskadra idzie dalej.              110

Bitwa.              167

Pod pierwszym uderzeniem.              167

Na kursie nord-ost 23°.              195

Głowna podpora jego cesarskiej mości.              263

Szczątki eskadry.              291

Epilog.              358

Słownik terminów morskich.              369

Przypisy:              374

 

Zamiast przedmowy.

 

W historii ludzkości, od kiedy zaczęły się pojawiać okręty wojenne, stoczono wiele bitew morskich. Ale tylko trzy z nich, ze względu na olbrzymie rozmiary i rezultaty, można porównać z bitwą pod Cuszimą. Pierwsza z tych bitew, pod Salaminą, rozegrała się w odległej starożytności, w r. 480 przed naszą erą. Przeciwnicy spotkali się w Zatoce Salamińskiej, niedaleko Pireusu i Aten. Mała flota grecka pod dowództwem Temistoklesa pokonała potężną flotę perską króla Kserksesa. Druga bitwa morska rozegrała się w czasach nowożytnych, w 1571 r., na Morzu Adriatyckim, w pobliżu Lepanto. Połączone floty państw chrześcijańskich pod dowództwem don Juana d’Austria rozbiły w puch okręty Saracenów i Egipcjan.[1] Trzecią podobną bitwę stoczono w późniejszej epoce, w 1805 r., w pobliżu Cieśniny Gibraltarskiej, niedaleko przylądka Trafalgar. Tu na czele floty angielskiej słynny admirał Nelson, który w dawniejszych bojach stracił oko i rękę, odniósł świetne zwycięstwo nad połączoną flotą francusko-hiszpańską pod dowództwem admirałów Villeneuve’a i Gravina. Wprawdzie Nelson zginął, lecz sojusznicy stracili przy tym admirała Gravina, dziewiętnaście okrętów i prawie całą załogę.

Czwartą bitwę stoczono na wodach Dalekiego Wschodu, w pobliżu wyspy Cuszima, w czasie wojny rosyjsko-japońskiej, a mianowicie 14 (27) maja 1905 r.[2] Należy ona również do najdonioślejszych wydarzeń w dziejach świata. Ale o tym będzie mowa później; na razie zaś opowiem, na podstawie jakiego materiału została napisana ta książka i dlaczego powstała dopiero w dwadzieścia pięć lat po bitwie.

W tej bitwie, wyjątkowej pod względem napięcia dramatycznego, brałem udział jako marynarz na pancerniku „Orioł“. Pociski nieprzyjacielskie ominęły mnie i dostałem się do niewoli. Kilka dni spędziliśmy w barakach w pewnym porcie japońskim, potem przewieziono nas na południową wyspę Kiusziu, do miasta Kumamota. W obozie, położonym na krańcu miasta, zostaliśmy osadzeni na długo, aż do chwili powrotu do Rosji.

Zdając sobie dobrze sprawę z doniosłości wypadków pod Cuszimą, zacząłem niezwłocznie notować wrażenia, jakie odniosłem w czasie pobytu na „Orle“. Później zacząłem zbierać materiały dotyczące całej naszej eskadry. Ale było nie do pomyślenia, żeby jeden człowiek uporał się z tak olbrzymim zadaniem. Zorganizowałem grupę złożoną z piętnastu najbardziej rozgarniętych marynarzy, moich bliskich kolegów, którzy z zapałem zaczęli mi pomagać. Wielkim udogodnieniem było to, że w naszym obozie umieszczono załogi prawie wszystkich okrętów, które brały udział w bitwie pod Cuszimą. Przystępując do opisu któregokolwiek okrętu interesowaliśmy się przede wszystkim, w jaki sposób zorganizowano na nim służbę, jak się układały stosunki między oficerami a szeregowymi, i dopiero potem zbieraliśmy informacje o roli tego okrętu w bitwie. Już wtedy liczne okręty wojenne miały tak skomplikowane urządzenia i były tak ogromne, że ludzie z jednego działu na okręcie nie zawsze mogli wiedzieć, co się dzieje w innym. Dlatego też musieliśmy zadając pytania uczestnikom bitwy wybadać z osobna każdą grupę załogi. Co, na przykład, działo się od rana 14 maja aż do ostatecznego rozstrzygnięcia bitwy na pomoście bojowym, w tej lub innej wieży, w tej lub innej kazamacie, na pokładzie bateryjnym, w torpedowni, w maszynach, w kotłowni, na punkcie opatrunkowym? Kto i co mówił przy tym? Jakie rozkazy wydawało dowództwo i jak te rozkazy były wykonywane? Jak wyglądały poszczególne osobistości, jakie miały obyczaje i charaktery? Jak się przedstawiała bitwa oglądana przez tych lub owych z opisywanego przez nas okrętu? I tak dalej, aż do mało znaczących szczegółów.

Marynarze chętnie i szczerze opowiadali nam o wszystkim, mieli bowiem przed sobą równych im kolegów, a nie urzędową komisję złożoną, jak to się działo później, z admirałów i oficerów Sztabu Głównego Marynarki. Jeżeli ktoś z pytanych mówił nieprawdę, natychmiast inni uczestnicy bitwy robili poprawki. A później niektórzy marynarze sami zaczęli mi przynosić kajety z opisami poszczególnych epizodów. W ten sposób w ciągu kilku miesięcy zebrałem cały kuferek rękopisów dotyczących Cuszimy. Materiał ten posiadał ogromną wartość. Śmiało można powiedzieć, że o żadnej bitwie morskiej nie zebrano tyle danych, ile myśmy zebrali o Cuszimie. Studiując ten materiał miałem tak jasne wyobrażenie o każdym okręcie, jakbym osobiście był na nim w czasie bitwy z Japończykami. Nie trzeba chyba dodawać, że nasze notatki nie były podobne do oficjalnych opisów tej słynnej bitwy.

Ale nasza praca przepadła, przepadła w najgłupszy sposób.

Pisze o tym z odcieniem triumfu oficer artylerii z pancernika „Uszakow“, lejtnant N. Dmitrijew, w swoich wspomnieniach W niewoli u Japończyków, drukowanych w drugim numerze czasopisma „Morie“ z r. 1908. Co prawda znajdował się on wówczas w mieście Sendai i dlatego nie mógł wiedzieć, co się u nas działo, ale cytuje urywki z listów otrzymanych od swoich podwładnych z Kumamota. W jednym z takich listów podoficer Filipow mówi:

„...Ludzie z załogi „Orła”, „Biedowoja” i innych okrętów, które się poddały, starają się tu podburzyć jeńców i znaleźli nawet gorących zwolenników. Z ich pomocą zaczęli rozpowszechniać książki o treści politycznej i gazety pełne fałszywych pogłosek o Rosji, najusilniej zaś starają się o wytworzenie wrogiego stosunku szeregowych do oficerów. Na szczęście, wśród jeńców znaleźli się rozsądniejsi i uprzedzili ich w porę, uniemożliwiając szerzenie się tego zła.

9 listopada pobili agitatorów, wyprowadzeni z równowagi ich postępowaniem. Dwóch spośród nich dogorywa, pozostałych zaś zabrali Japończycy. Wszystkie ich książki i notatki spalili, zniszczyli również maszynę drukarską.“ (Str. 72-73)

Inny marynarz zaczyna swój list od słów: „Do jaśnie wielmożnego pana, mojego dowódcy“, a potem opowiada o różnych sprawkach rewolucjonistów.

„...Chociaż robili to po kryjomu - pisze marynarz - wkrótce wszystko wyszło na jaw.

8 listopada przyszedł do nas oficer armii lądowej, by powiedzieć, że już zaczęto wysyłać jeńców do Władywostoku i że tam wybuchł bunt.

Prosił nas, żebyśmy odjeżdżając zachowywali się spokojnie i nie wszczynali buntu.

W tej samej chwili ci polityczni podburzacze zaczęli krzyczeć: „Bij go, bij!” Wtenczas oficer widząc, że zaczynają się zaburzenia, odszedł, ale kiedy tamci krzyczeli, niektórzy marynarze zapisali sobie nazwiska buntowników.

A nazajutrz, 9 listopada, wszyscy żołnierze, którzy nie chcą, żeby wrogowie naszej drogiej ojczyzny okrywali ją hańbą, zbuntowali się przeciwko tym spośród nas, jeńców, którzy występowali przeciwko cesarzowi i rządowi.

Zebraliśmy się przy kancelarii i przy baraku, w którym znajdowali się ci hultaje, i kiedy zaczęliśmy ich prosić o wydanie nam różnych politycznych książek i notatek, uzbroili się w noże i zachowywali się wobec nas zuchwale.“ (Str. 74)

Dalej w tym pełnym pochlebstw liście jest wzmianka o tym, jak jeńcy spalili moje „książki i notatki“.

A teraz opowiem sam, jak to było naprawdę.

Do Japonii, kiedy się tam zebrało dużo naszych jeńców, przybył doktor Russel, prezydent Wysp Hawajskich, a niegdyś rosyjski emigrant polityczny. Zaczął on wydawać dla jeńców pismo „Japonia i Rosja“, na którego łamach i ja niekiedy drukowałem małe notatki. Pierwsze numery pisma były ze względów taktycznych zupełnie umiarkowane, później jednak pismo stawało się coraz bardziej rewolucyjne. Niezależnie od tego doktor Russel zajął się rozpowszechnianiem wśród jeńców nielegalnych książek. Do Kumamota książki te przysyłano na moje nazwisko. Przychodzili do mnie ludzie ze wszystkich baraków, brali broszury i gazety. Żołnierze z oddziałów lądowych czytali je ukradkiem, wciąż jeszcze bojąc się czekającej ich za to kary; marynarze byli śmielsi.

To przenikanie idei rewolucyjnych do szerokich mas żołnierskich zaniepokoiło niektórych oficerów, przebywających w innym obozie w Kumamota. Zaczęli więc rozpowszechniać różne pogłoski wśród jeńców-szeregowych, mówili, że nazwiska tych, którzy czytają nielegalne gazety i książki, są zapisywane. Ludzie ci po powrocie do Rosji zostaną powieszeni.

Nadeszła jesień. W sierpniu Rosja zawarła pokój z Japonią, ale nas wciąż nie puszczano do kraju. Ta okoliczność bardzo niepokoiła jeńców.

Pewnego razu, wieczorem 8 listopada, przyszli do naszego obozu dwaj oficerowie: sztabskapitan armii lądowej i esauł kozacki. Zaczęli rozmawiać z szeregowymi. Dokoła kancelarii zebrało się około dwustu żołnierzy i kilkudziesięciu marynarzy. Obaj oficerowie stali na ganku bacznie przypatrując się słuchaczom. Mówił przeważnie esauł kozacki, człowiek starszy, z siwiejącą gęstą brodą. Rozpytywał, jak się nam tutaj żyje.

Ktoś zapytał:

- Czy to prawda, wasza wielmożność, że w Rosji teraz ogłoszono wolność?

Esauł uśmiechnął się z przymusem i powiedział:

- A po co wam wolność? Przecież zawsze wolno wam było kląć na czym świat stoi.

W tej samej chwili inny żołnierz, czterdziestoletni wąsaty rezerwista, zadał nękające wszystkich pytanie:

- Wasza wielmożność, a dlaczego nie wysyłają nas do kraju? Pokój już od dawna zawarty, a my tu wciąż jeszcze marniejemy.

W oczekiwaniu odpowiedzi wszyscy się uciszyli.

Esauł uśmiechając się ciągle powiedział:

- Więc tego się wam zachciało - dostać się do ojczyzny. Nigdy już jej nie zobaczycie.

- Co to znaczy? - ze zdumieniem znów zapytał wąsaty żołnierz i przysuwając się bliżej ganku, z przestrachu otworzył usta.

Cień lęku przebiegł po twarzach pozostałych jeńców: wszyscy wyciągnęli szyje i w skupionym milczeniu patrzyli w twarz esauła.

Ten spoważniał nagle i ciągnął dalej:

- Zaraz wam, chłopcy, wytłumaczę, o co tu chodzi. Pośród was, jeńców, rozplenili się politykierzy. Na pewno są oni przekupieni przez Japończyków. Ci politykierzy rozpowszechniają pomiędzy wami różne szkodliwe książki, wydawane za pieniądze naszych wrogów, i podszeptują wam obrzydliwe myśli, że nie trzeba cesarza, rządu, religii. Po co to robią? Aby posiać zamęt wśród prawosławnego ludu, wywołać powszechną rzeź, anarchię. A w Rosji, jak wam wiadomo, i bez was Bóg wie, co się dzieje - wszędzie rozruchy, bunty. Kto z was mądrzejszy, od razu się domyśli, co z tego może wyniknąć. Czy to cesarz nie wie, że politykierzy, te sprzedajne bydlęta, całkiem was zepsuli? A jeżeli tak, to czy sądzicie, że jest głupi i zapłaci Japończykom, by was sprowadzić na własną szkodę? Przecież nikt by nie pomagał swoim wrogom znajdującym się w ciężkiej sytuacji, wiedząc z góry, że nic dobrego nie można się po nich spodziewać. Nie, nie powrócicie do ojczyzny! Tutaj zginiecie.

Oficer kozacki trafił w sedno. Jego argumenty wydały się tak przekonywające, że większość zebranych nie wątpiła o ich słuszności. Bo naprawdę - musi być przecież jakaś przyczyna tego, że po zawarciu pokoju tak długo nie odsyłają jeńców do Rosji.

Któryś z marynarzy zawołał:

- Macie też kogo słuchać, durnie! On łże!

Jeńcy, zaniepokojeni, podnieśli gwar.

Esauł odczekawszy chwilę zawołał głośniej:

- Jak to, ja, oficer kozacki, wierny sługa ojczyzny, ja - łżę? Jeżeli chcecie wiedzieć - trzy razy byłem ranny na froncie.

Pewnie po raz pierwszy zdarzyło mu się usłyszeć od szeregowca słowa obelgi. Dotknięty w swej ambicji, jakoś dziwnie potrząsnął głową. Nieoczekiwanie dla wszystkich rozpłakał się, a potem zdjął czapkę i wskazując na siwiejące włosy zaczął wykrzykiwać z jakimś wewnętrznym bólem:

- Jeżeli mi nie wierzycie, to uwierzcie moim siwym włosom, że mówię prawdę. Każdy z was ma matkę. Co może być droższego od imienia matki? Przysięgam wam na imię mojej matki, że kości wasze zostaną pogrzebane w japońskiej ziemi. Mówię to tylko dlatego, że mi was szczerze żal.

Zdawało się, że w zdradzieckim natchnieniu sam wierzył w swoje słowa. Wywarło to na żołnierzach wstrząsające wrażenie. Zaniepokoili się zwłaszcza rezerwiści. Każdemu z nich od dawna zżerały serce myśli o dalekim domu i porzuconej rodzinie. Dały się słyszeć głosy pełne rozdrażnienia i troski:

- Ach, gałgany! Ach, politykierzy! Co oni z nami zrobili!...

- A ja w domu zostawiłem dzieci...

- Nie zobaczymy już ojczyzny...

Przeoczyliśmy chwilę odpowiednią do zaprotestowania. Każde nasze słowo mogłoby wśród żołnierzy spowodować wybuch oburzenia. Podszczuci i na pewien czas zaślepieni, gotowi byli natychmiast wyładować zemstę na każdym - i za przeżyty ból rozłąki z rodziną, i za wszystkie cierpienia, i za udręki zbyt długo trwającej niewoli.

Jeden z jeńców zawołał z rozpaczą:

- Wasza wielmożność, cóż więc mamy teraz począć?

Usłyszeliśmy zaraz odpowiedź, chłodną i surową niby metaliczny szczęk zamka karabinowego:

- Trzeba dać dobrą nauczkę tym politykierom. A potem napiszcie prośbę do cara-ojczulka. Może się zlituje i przebaczy wam.

Oficerowie znikli, ale rzucona przez nich myśl, jak nocny, złowieszczy ptak, przelatywała z baraku do baraku wywołując zamęt wśród jeńców.

Nazajutrz po śniadaniu w stronę baraku nr 2, w którym mieszkałem, zaczęli się zbliżać żołnierze. Gdy zebrało się ich kilkudziesięciu, wezwali na rozprawę mnie i mojego najbliższego pomocnika, torpedo-minera z załogi „Oslabii“, Konstantego Stiepanowicza Bołtyszewa. Barak zajmowało stu pięćdziesięciu marynarzy, z łatwością więc odparliśmy napaść. Ale żołnierzy wojsk lądowych było w obozie dwa razy więcej niż marynarzy. Tłum rósł szybko, otaczając nasz barak ze wszystkich stron. Niektórzy żołnierze uzbroili się w siekiery wzięte z kuchni, inni w kije i kamienie. Rozległy się okrzyki:

- Dawać tu Nowikowa!

- I Bołtyszewa!

- Obu tych łajdaków przed sąd ludowy!

Wobec tej groźnej siły marynarze z naszego baraku zaczęli się po jednemu wymykać, pozostało tylko dwunastu wiernych towarzyszy, którzy sami siebie skazali na zagładę. Cóż mogliśmy poradzić przeciwko trzytysięcznemu tłumowi? Kilka razy próbowałem przemówić im do rozsądku, ale było to równie bezskuteczne, jak krzyczeć w czasie burzy na fale morskie wdzierające się na pokład statku. Był to taki sam żywioł. Pod drzwiami i wszystkimi oknami zebrali się ludzie wrzeszcząc w rozmaity sposób. I stopniowo coraz większe zacietrzewienie ogarniało tych ludzi pijanych własnym gniewem. Myśl zastygała z przerażenia, kiedy patrzyłem na ich zmienione twarze, wykrzywione usta, wywrócone oczy. Nie było już żadnych wątpliwości, że mnie i moich towarzyszy nie tylko zabiją, ale będą się jeszcze pastwić nad naszymi zwłokami. Dzięki przypadkowi wyjść cało z piekła Cuszimy i po kilku miesiącach zginąć na dalekiej obczyźnie z rąk rodaków - cóż może być bardziej absurdalnego? Zrozumiałem wówczas, może po raz pierwszy, czym jest tłum. Jeszcze tak niedawno byłem do pewnego stopnia jego wodzem, na wszelki sposób okazywał mi swe uznanie, a teraz zamierzał z nieubłaganym okrucieństwem rozszarpać mnie, w nadziei, że w ten sposób ulży swej niedoli.

Przez barak zaczęli przechodzić żołnierze; ale żaden z nich nie odważył się rzucić na nas pierwszy, ponieważ wśród jeńców rozeszły się pogłoski, jakobyśmy się uzbroili w rewolwery, bomby i maszyny piekielne. To na razie nas uratowało. W rzeczywistości zaś mieliśmy tylko noże japońskie podobne do sztyletów. Każdy z nas pod połą narzuconego na ramiona płaszcza trzymał w pogotowiu taki nóż.

Jeden z żołnierzy przechodzący obok nas trzymał w prawej ręce butelkę z piaskiem. Widocznie miał zamiar uderzyć mnie tą butelką w czoło, by rozciąć mi głowę i zarazem oślepić mnie piaskiem. Liczył widać na to, że z zaprószonymi oczami nie zdołam trafić w niego z rewolweru (nie miałem go wcale). Ale w ostatniej chwili stracił odwagę i dopiero z daleka rzucił we mnie butelką. Trafiła ona jednak nie mnie, lecz mego towarzysza Gołubiewa rozcinając mu policzek.

Zbliżał się koniec.

Starszy baraku, bosman załogi gwardyjskiej, Wasilij Czerwonienko, z uprzejmą tajemniczością uprzedził nas:

- Zaraz podpalą barak. Już pobiegli po drzewo. Wszyscy spłoniecie żywcem.

Barak był drewniany, pokryty suchą słomą ryżową. Zapłonie cały w ciągu kilku minut. Będziemy się smażyć w ogniu.

Od słów Czerwonienki powiało na mnie średniowieczem. Drgnąłem, jakby mnie już dotknął płomień stosu. Poza terenem naszej siedziby rozlegał się nie dający się niczym zagłuszyć gwar trzytysięcznego tłumu, a w mojej przyćmionej świadomości, w jej skrytych tajnikach, jak brzęczenie komara, żałośnie brzmiało słyszane przeze mnie setki razy zdanie: „Głos ludu jest głosem Boga.“ Zamieniłem spojrzenie z Bołtyszewem. Był to tęgi chłopak, szeroki w ramionach, o wydatnej piersi, z czarną czupryną i twardymi jak okrętowe liny mięśniami. Schyliwszy się nieco, naprężył się, zmarszczył brwi i dyszał ciężko, ze złością, a czarne jego oczy, patrzące spode łba, bacznie obserwowały wszystko jak zza płotu. Coś się poruszyło w moim mózgu popychając mnie do rozpaczliwego kroku i powiedziałem do Bołtyszewa:

- Kostia, my sami musimy na nich napaść.

Bołtyszew, jak gdyby czekał na moją propozycję, odpowiedział zdecydowanym tonem:

- Tak, ja pójdę pierwszy.

Reszta zgodziła się na to.

Bołtyszew ruszył ku wyjściu. Poszliśmy za nim. Kiedyśmy szli do drzwi, zdawało mi się, że na całym świecie nie pozostało nic prócz tej zgrai ludzkiej pragnącej zamienić nas w krwawe mięso. Coś zwierzęcego obudziło się i we mnie, jak gdybym nigdy nie czytał pięknych książek, genialnych utworów, w których wzywano do miłości człowieka. Każdy mój mięsień naprężył się. Mózg przeszywała jedna myśl, zimna i jasna jak promień w mroźny poranek - trafić i jak najzręczniej zadać cios wrogowi. Gdy tylko Bołtyszew ukazał się na ganku, jeszcze głośniej rozległy się zwierzęce krzyki i setki rąk wyciągnęły się ku niemu jak po drogocenną zdobycz. I w tej decydującej chwili wyraźnie usłyszałem czyjś niezwykle wysoki głos, który wyróżniając się z ogólnego ryku wzbił się nad głowami i jakby zawisł w powietrzu:

- Zarżnęli! Za-rżnę-li!...

Przednie szeregi żołnierzy drgnęły i na sekundę zamilkły. Zobaczyłem okaleczoną twarz rannego, szeroko otwarte usta, drobne zęby i wytrzeszczone wielkie oczy, zawisłe nad policzkami jak dwie mętne lampki elektryczne. Utkwił mi także w pamięci Bołtyszew. Wściekły, z twarzą szaleńca, wysoko podniósł nóż zbroczony krwią. My również, zrzuciwszy z ramion płaszcze, podnieśliśmy w górę noże. I wówczas nastąpiło coś, czegośmy się wcale nie spodziewali: trzytysięczny tłum pierzchnął przed nami w różne strony. Ogarnięci paniką, żołnierze na oślep uciekali szeroką ulicą między barakami, potrącając się i przewracając, uciekali, jakby nigdy nie byli na froncie... Niektórzy, pędzeni ślepym strachem, włazili pod ganek. Wówczas i my, wszyscy jak jeden, popędziliśmy z obozu do miasta i włóczyliśmy się po ulicach, dopóki nas nie aresztowała policja.

Zostaliśmy osadzeni w więzieniu japońskim.

A po dwóch dniach dowiedziałem się od japońskiego tłumacza, że żołnierze, rozwścieczeni na mnie, zabrali moje rzeczy, książki i kuferek z rękopisami, wszystko to wynieśli z baraku na dwór i spalili na stosie.

Tłumacz, który mi to opowiedział, dodał mrużąc chytrze czarne oczy:

- To była prawdziwa wojna. Z jednej strony kilku rannych nożami, z drugiej - po waszej ucieczce, dwóch tak okaleczonych, że wątpliwe, czy zostaną przy życiu.

W ten sposób przepadł wszystek mój materiał o Cuszimie.

Byłem tak wstrząśnięty, że nie spałem cały tydzień. Zacząłem miewać ataki nerwowe. Z wdzięcznością wspominam lekarza japońskiego, który uratował mnie od szpitala wariatów.

Japończycy zbadawszy całą sprawę doszli do przekonania, że do ucieczki byliśmy zmuszeni, i chcieli nas odesłać do obozu. Ale my sami prosiliśmy, żeby nas dłużej zatrzymano w więzieniu. W dwa tygodnie później przeniesiono nas do pomieszczenia znajdującego się przy jednym ze szpitali. Tu żyliśmy swobodnie, bez straży, mogliśmy chodzić po mieście. Z obozu przychodzili do nas marynarze. Dowiedzieliśmy się od nich, że po pogromie wielu żołnierzy żałowało swego czynu. Zaznaczam przy sposobności, że takie pogromy, pociągające za sobą niekiedy liczne ofiary, zdarzały się we wszystkich miastach Japonii, gdziekolwiek byli jeńcy rosyjscy.

Rozłam nastąpił i pośród jeńców-oficerów: jeszcze przed proklamowaniem swobód politycznych w Rosji, bezpośrednio po Cuszimie, która wykazała zacofanie naszej floty i potworność absolutyzmu, niektórzy z nich stali się rewolucjonistami. W okresie, kiedy zaszły wyżej opisane wypadki, liczba ich znacznie wzrosła. I oto do Kumamota przyjechali z innego miasta tacy właśnie oficerowie, przeważnie z marynarki, z pancernika „Orioł“. Urządzili w naszym obozie wiec i wytłumaczyli jeńcom znaczenie carskiego manifestu wolnościowego.

- Cała kolej syberyjska jest w rękach rewolucjonistów! - śmiało wołał oficer marynarki, otoczony dwoma tysiącami słuchaczy. - Jeżeli się dowiedzą, że występujecie przeciw wolności, to jak się do was odniosą? Czy sądzicie, że takich reakcjonistów, jakimiście się okazali, zawiozą do Rosji?

Teraz już żaden z jeńców nie wątpił, że w Rosji rzeczywiście została proklamowana wolność. Bo inaczej oficerowie nie występowaliby tak otwarcie. Żołnierze znowu wpadli we wściekłość. Tym razem zaczęli bić inicjatorów pogromu zwróconego przeciwko nam. A jeśli chodzi o nas, to z każdego baraku wysłali do japońskiej kancelarii prośby podpisane przez starszych. W prośbach tych była mowa o tym, że jesteśmy najlepszymi ludźmi pod słońcem i że ucierpieliśmy niewinnie, dlatego też powinniśmy zostać niezwłocznie odesłani do obozu; naszą nietykalność poręczali wszyscy.

Cały miesiąc spędzaliśmy poza obozem. Wracając z towarzyszami do mojego baraku nr 2 nie przestałem odczuwać lęku przed tłumem, zdradliwym i kapryśnym jak morski wiatr. Jeńcy powitali nas bardzo uroczyście: czerwonym sztandarem, pieśniami rewolucyjnymi. Mnie podrzucano do góry krzycząc „hura!“ Ale podrzucany przez kilka par silnych rąk, pokrywałem się zimnym potem i czułem się tak, jak zapewne czułby się kociak w łapach bawiącego się nim tygrysa.

Jeszcze w japońskim więzieniu zacząłem z pamięci odtwarzać stracony materiał o Cuszimie. W obozie prowadziłem dalej tę pracę. Znów pomagali mi koledzy, znów wypytywaliśmy marynarzy. Spieszyliśmy się bardzo, mimo że zebranie wiadomości o całej eskadrze było już niemożliwe: niewola nasza kończyła się. Przyczyny zagłady wielu okrętów nie zostały wyjaśnione.

Pociąg nasz, wypełniony samymi marynarzami, dawno opuścił Władywostok i szczękając zderzakami, bez pośpiechu sunął długim, pojedynczym torem kolejowym. Transport zatrzymywał się niekiedy na zakorkowanych stacjach; stał dwa lub trzy dni, czekając, by w kolejności ruszyć dalej. Jakże wielka wydała się nam Syberia z głuszą jej tajgi, z łańcuchami górskimi, ze stepowymi przestworami, z rzadkim zaludnieniem! Ciężka to była podróż, a ciągnęła się sześć tygodni. W każdym wagonie towarowym było po czterdziestu łudzi ubranych w kożuszki z drewnianymi zapinkami, w kosmate papachy, futrzane buty i dlatego niepodobnych zupełnie do marynarzy floty wojennej. Lutowe mrozy występowały na przemian z wyjącymi zamieciami. W piecu paliło się bez ustanku, ale wagon był ogrzewany nierównomiernie: na pryczach nie można było spać z powodu gorąca, a pod pryczami nawet po okryciu się kożuchem przejmowało zimno. Ani razu nie byliśmy w łaźni, pokryliśmy się warstwą brudu i byliśmy zupełnie zawszeni. Na punktach odżywczych karmiono nas obrzydliwą lurą, a chleb dostawaliśmy zmarznięty i tak twardy, że trzeba go było krajać piłą na porcje albo rąbać siekierą. Marynarze, rozdrażnieni tym wszystkim, awanturowali się i rabowali stacje. A tymczasem na Syberii karne oddziały generałów Rennenkampfa i Mellera-Zakomelskiego rozwijały okrutną działalność. Niektórzy marynarze z naszego transportu już w drodze do domu zostali przez nie schwytani i przypłacili to życiem.

Najbardziej niepokoiłem się o swoje materiały dotyczące Cuszimy. A nuż generałom przyjdzie do głowy przeprowadzić rewizję w naszych wagonach! Co wtedy ze mną będzie? Ale wszystko ułożyło się pomyślnie: w marcu dotarłem do swej wsi Matwiejewskoje w guberni tambowskiej. Tu czekał mnie nowy cios: zaledwie na dwa tygodnie przed moim powrotem umarła moja ukochana matka.

W kraju niespodziewanie otrzymałem numer gazety „Nowoje Wriemia“ (z 1 kwietnia 1906 r., nr 10793), gdzie był zamieszczony mój szkic. Szkic przypomniał mi marynarza Juszczina, z którym poznałem się w niewoli u Japończyków. Pływał jako marynarz pokładowy na pancerniku „Borodino“. W bitwie pod Cuszimą jego okręt zatonął. Juszczin ocalał.

Wypytałem go o przeżytą przez niego katastrofę i na podstawie jego słów napisałem Zatonięcie pancernika „Borodino“. Nie trudno mi było odtworzyć obraz zatonięcia okrętu - pływałem na okręcie tego samego typu i brałem udział w bitwie. Dlatego Juszczin, kiedy mu przeczytałem swój szkic, oświadczył zadowolony:

- Wszystko w porządku. Wygląda na to, jakbyś sam był na naszym okręcie. Przepisz mi to, braciszku, na pamiątkę.

Spełniłem jego prośbę.

Ujrzawszy w druku swój utwór - znacznie poprawiony przez redakcję od strony ideologicznej - doznałem niemiłego wrażenia: przykro mi było, że ja, człowiek nastrojony rewolucyjnie, drukowałem pierwszy utwór w tak konserwatywnym organie.

Kto jednak popchnął mnie do gazety „Nowoje Wriemia“?

Huragan rewolucji zerwawszy się w stolicach pędził dalej ku głuchym miastom prowincjonalnym i wsiom, wstrząsając starodawnymi obyczajami życia rosyjskiego. Był to okres, kiedy nikt spośród ludzi rozsądnych nie mógł pozostać obojętnym widzem. Pod koniec lata, tropiony przez carską policję, opuściłem swą wieś i znalazłem się w Petersburgu. Moi koledzy, uczestnicy bitwy pod Cuszimą, wystarali się dla mnie o posadę kancelisty u Toporowa, aplikanta adwokackiego. Był to wspaniały człowiek. Pozwolił mi korzystać ze swojej biblioteki.

W Petersburgu wyjaśniło się, w jaki sposób szkic bez mojej wiedzy dostał się do druku. Zrobiła to wdowa po poległym dowódcy pancernika „Borodino“, Sjeriebriennikowa. W stolicy spotkał ją marynarz Juszczin i pokazał jej mój zeszyt. Sjeriebriennikowej spodobał się mój szkic i natychmiast odesłała go do redakcji „Nowoje Wriemia“.

Rzadko spotykałem moich dawnych kolegów, towarzyszy-marynarzy. Prawie wszyscy, ogarnięci powszechnym porywem rewolucyjnym, jeszcze w japońskiej niewoli należeli do organizacji rewolucyjnych.

Kiedyś zebraliśmy się w mieszkaniu jednego z towarzyszy. Wspominaliśmy Cuszimę, a potem chcieliśmy się zabawić, ale nikt nie miał pieniędzy. Jeden z towarzyszy powiedział do mnie:

- Czyś ty z „Nowoje Wriemia“ nic nie dostał za swój utwór?

- Nie.

- No więc na co czekasz, mądralo?

Ja także słyszałem, że za artykuły płacą jakieś honoraria, ale wstyd mi było iść do redakcji, więc wzbraniałem się:

- A nuż odmówią? I jeszcze durniem nazwą...

- Nie mają prawa, skoro wydrukowali twój utwór. Uważaj: trzyrublówka, a może nawet i piątka może ci przepaść. A chcielibyśmy oblać twoją pierwszą pracę literacką.

Myśl została podsunięta, podchwycili ją inni i zaczęli mnie namawiać:

- Jakże można darować takie pieniądze? My także z tobą pójdziemy.

Wreszcie zgodziłem się i w ośmiu poszliśmy po odbiór honorarium.

Przed domem redakcji „Nowoje Wriemia“ pięciu marynarzy zostało na ulicy, a ja z dwoma poszedłem do redakcji. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa, twarz paliła, jakbym miał popełnić jakieś przestępstwo, ale towarzysze dodawali mi otuchy:

- Głupiś! Przecież nic straszniejszego od Cuszimy nie będzie.

W redakcji okazałem swoje dokumenty i piąte przez dziesiąte wyjaśniłem cel przybycia. Starszy mężczyzna z rozdwojoną bródką słuchając mnie uśmiechał się pobłażliwie. A potem sprawdził w papierach i wyjaśnił:

- Honorarium może pan otrzymać. Ale przedtem musi pan na to uzyskać zgodę Sjeriebriennikowej, wdowy po poległym dowódcy. To ona dostarczyła do redakcji pański materiał. Adres jej posiadamy.

Hurmem udaliśmy się na poszukiwania według wskazanego nam adresu. Tym razem wszyscy moi koledzy zostali przy bramie, ja sam przez podwórko dostałem się do kuchni.

Wdowa Sjeriebriennikowa, kiedy się dowiedziała, że jestem autorem szkicu, zaprosiła mnie do wspaniałego salonu. Dziękowała mi, że dobrze się wyraz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin