Dickens Karol - Marcin Chuzzlewit - Tom 2.rtf

(2466 KB) Pobierz

 

Dickens Karol

MARCIN CHUZZLEWIT

TOM 2

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

Donosi o postępach pewnych spraw w kraju związanych z miłością, zazdrością i zemstą

 

              Halo, Pecksniff — zawołał mr Jonas z bawialni. — Czy nikt nie otworzy tych waszych drogocennych starych drzwi?

              Zaraź, mr Jonasie. Zaraz.

              Na Boga — mruknął sierota — na pewno nie za wcześnie. Ktokolwiek tam jest, stukał trzykrotnie i za każdym razem dość głośno, żeby obudzić... — mr Chuzzlewit czuł taki wstręt do myśli

o              budzeniu ze snu Umarłego, że urwał w ostatniej chwili z tym sło­wem na końcu języka i zamiast tego powiedział — Siedmiu Braci Śpiących.

              Zaraz, mr Jonasie. Zaraz — powtórzył Pecksniff. — Tomie Pinch — nie mógł się zdecydować w wielkim wzburzeniu, czy na­zwać Toma drogim przyjacielem czy nędznikiem, potrząsnął więc w jego stronę pięścią pro tem — niech pan idzie na górę do pokoju moich córek i powie im, kto przyjechał. Hej, cicho tam! Cicho! Sły­szy pan, proszę pana?

              Już idę, proszę pana! — wykrzyknął Pinch zdumiony i od­szedł spełnić polecenie.

              Wybaczy mi — cha, cha, cha! — wybaczy mi pan, mr Jo­nasie, jeżeli zamknę na chwilę te drzwi, prawda? — mówił gospo­darz. — To może być jakiś interesant. Doprawdy, jestem pewien, że to ktoś w interesie. Dziękuję.

Potem mr Pecksniff, delikatnie nucąc wiejską piosenkę, włożył ogrodowy kapelusz, wziął łopatę i otworzył drzwi wejściowe uka­zując się spokojnie na progu, jak gdyby wydało mu się, że słyszał ze swej winnicy skromne pukanie, lecz nie był tego całkiem pewien.

Widząc przed sobą pana i panią cofną} się z takim zmieszaniem, jakie dobry człowiek o kryształowym sumieniu może zdradzić w po­rywie czystego zdumienia. W następnej chwili poznał gości i za­wołał:

              Mr Chuzzlewit! Czy mogę wierzyć własnym oczom! Drogi panie! Zacny panie! Radosna godzina, prawdziwie szczęśliwa go­dzina! Proszę kochanego pana wejść do środka. Zastaje mnie pan w stroju ogrodowym. Wiem, że mi pan wybaczy.- Ogrodnictwo to starodawne zajęcie. Pierwotne, drogi przyjacielu, o ile się bowiem nie mylę, pierwszy Adam oddawał się temu powołaniu. Ze smutkiem muszę powiedzieć, że moja Ewa już nie żyje, proszę pana, ale... — tu wskazał łopatę i potrząsnął głową, jak gdyby trudno mu przy­chodziło zdobyć się na wesołość — ale ja nadal bawię się trochę w Adama.

Tymczasem wprowadził gości do najlepszej bawialni, przyozdo­bionej portretem pędzla Spillera i biustem dłuta Spókera.

              Moje córki — oznajmił mr Pecksniff — będą zachwycone. Gdyby podobny temat mógł mnie znużyć, dawno by mnie zanudziły, kochany panie, ciągłym przewidywaniem tego szczęścia i ustawicz­nymi napomknieniami o naszym spotkaniu u mrs Todgers. Mam • także nadzieję, że widzę w dobrym zdrowiu ich uroczą przyjació- łeczkę — dodał gospodarz. — One tak pragną poznać ją i poko­chać — bo doprawdy poznać ją, to znaczy pokochać. Tuszę, że mó­wiąc jej: „Witaj pod moim skromnym dachem!“ — znajdę jakiś oddźwięk w jej uczuciach. Jeżeli rysy są kluczem do serca, nie mam co do tego obaw. Niezwykle ujmujący wyraz twarzy, mr Chuzzlewit, drogi przyjacielu. Naprawdę niezwykle!

              Mary — odezwał się starzec — mr Pecksniff ci pochlebia. Ale jego pochlebstwo jest cenne. On nie frymarczy komplementami i płyną mu prosto z serca. Myśleliśmy, że mr...

              Pinch — podpowiedziała panienka.

              Że mr Pinch dotrze tu przed nami, Pecksniff.

              Tak się też stało, drogi panie — odparł architekt podnosząc głos, aby oświecić Toma na górze — i właśnie, jak przypuszczam, zamierzał opowiedzieć mi o przybyciu państwa, kiedy poprosiłem go, żeby najprzód zastukał do pokoju moich córek i dowiedział się

o              Dobrotkę, moją kochaną dziecinę, która nie czuje się tak dobrze, jakbym sobie życzył. Nie — dodał mr Pecksniff odpowiadając na

ich spojrzenia — z przykrością muszę powiedzieć, że nie jest cał­kiem zdrowa. To tylko histeryczne przeczulenie, nic więcej. Nie nie­pokoję się o nią. Mr Pinch! Tomaszu! — wykrzyknął najdobrot- liwszym swoim tonem. — Proszę, niech pan tu przyjdzie. Nie chcę pana traktować jak kogoś obcego. Tomasz jest moim przyjacielem, mr Chuzzlewit, i to od dość dawna, musi pan wiedzieć.

              Dziękuję panu — wzruszył się Tom. — Przedstawia mnie pan w bardzo miły sposób i mówi pan o mnie tak, że czuję się praw­dziwie dumny.

              Stary Tomasz! — zawołał jego pryncypał słodko. — Niech ci Bóg błogosławi!

Pinch zakomunikował, że panny niebawem się ukażą i że pod ' ich wspólnym nadzorem przygotowuje się najlepszy poczęstunek, na jaki stać dom. Podczas gdy mówił, starzec przyglądał mu się badawczo, choć nie tak surowo, jak to miał we zwyczaju. Zdawało się też nie uchodzić jego uwagi obopólne zakłopotanie Toma i pa­nienki, choć nie wiadomo, czemu je przypisywał.              .

              Pecksniff — powiedział po chwili milczenia wstając i biorąc go na stronę pod okno — wstrząsnęła mną wieść o śmierci mego brata. Od wielu lat staliśmy się sobie obcy. Jedyną moją pociechą jest myśl, że musiał żyć szczęśliwszy i lepszy dzięki temu, że nie łączył żadnych planów z moją osobą. Pokój jego pamięci! Byliśmy kiedyś towarzyszami zabaw i lepiej by się stało dla nas obu, gdy­byśmy wtedy umarli.

Widząc go w tak łagodnym nastroju mr Pecksniff zaczął do­strzegać inne wyjście z tarapatów poza wyrzuceniem za burtę Jo- nasa.

              Niech mi kochany pan wybaczy — odparł — ale wątpię, czy jakikolwiek człowiek mógłby być szczęśliwszy dlatego, że nie.stykał się z panem. Ale pan Antoni u zmierzchu życia zaznał więcej szczę­ścia dzięki uczuciu swego wspaniałego syna — wzoru, drogi panie, wzoru synów — i dzięki opiece dalekiego krewnego, który jak mogę pana poinformować, pomimo skromnych środków okazywał mu bez­graniczne oddanie.

              Jakim sposobem? — zdziwił się starzec. — Nie jest pan jego spadkobiercą?

              Widzę — żachnął się architekt przyciskając z melancholią dłoń do piersi — że jeszcze nie zrozumiał pan dobrze mego charak­

teru. Nie, proszę pana, nie jestem jego spadkobiercą. Czuję się dumny, że mogę to powiedzieć. Czuję się dumny, że żadne z moich dzieci nic po nim nie dziedziczy. A jednak, proszę pana, byłem przy nim na jego własną prośbę. On mnie trochę lepiej rozumiał, proszę pana. Napisał do mnie: „Jestem chory. Podupadam. Proszę do mnie przyjechać“. Pojechałem do niego. Siedziałem przy jego łóżku, pro­szę pana, i stałem nad jego grobem. Tak, robiłem to, niepomny na ryzyko obrażenia nawet pana. Chociaż przyznanie się do tego może doprowadzić do natychmiastowej naszej rozłąki i zerwania owych czułych więzów, które ostatnio nas sprzęgły, zdobywam się na szczerość. Ale nie jestem jego spadkobiercą — podkreślił mr Peck- sniff uśmiechając się beznamiętnie — i nigdy na to nie liczyłem. Wiedziałem z góry, że nic mi nie zapisze!

              Jego syn wzorem! — zawołał stary Marcin. — Jak może mi pan coś podobnego mówić? Bogactwo sprowadziło na mego brata swe zwykłe przekleństwo i na dnie dostatków Antoniego kryło się nieszczęście. Gdziekolwiek się obrócił, wlókł za sobą demoralizujący wpływ i rozsiewał go dokoła, nawet we własnym domu. Bogactwo mego brata pobudziło do chciwego oczekiwania jego rodzone dziec­ko, które codziennie, o każdej godzinie wymierzało kurczącą się od­ległość ojca od grobu i przeklinało ojcowskie opóźnianie się na tej posępnej drodze.

              Nie! — wykrzyknął śmiało architekt. — Bynajmniej, proszę pana!

              Ale za ostatnim naszym widzeniem — odparł Marcin Chuz- zlewit — zauważyłem ten cień w domu brata i przestrzegłem go. Poznaję to zjawisko, ilekroć je widzę, jakże mogłoby być inaczej? Ja, który żyłem w jego obrębie przez te wszystkie lata!

—. Zaprzeczam temu — odpowiedział mr Pecksniff gorąco. — Zaprzeczam temu całkowicie, ów osierocony młodzieniec przebywa obecnie u mnie w domu szukając utraconej równowagi w zmianie otoczenia. Czy mam się ociągać z oddaniem sprawiedliwości temu młodemu człowiekowi, skoro nawet przedsiębiorcy pogrzebowi i fa­brykanci trumien byli wzruszeni konduktem, jaki wystawił, skoro nawet niemi głosili jego pochwałę, a doktor nie wiedział, co ze sobą zrobić z podniecenia na widok jego uczuć! Jest pewna osoba na­zwiskiem Gamp, mrs Gamp, niech pan jej zapyta o zdanie. Ona widziała mr Jonasa w chwili- próby. Niech pan jej zapyta, proszę

pana. To zacna kobieta, ale nie sentymentalna i potwierdzi fakt. Nie mam wątpliwości, że parę słów pod adresem mrs Gamp w sklepie * ptasznika, Kinsgate Street, High Holbom, Londyn, spotka się z wszelkimi względami. Niech pan zasięgnie jej opinii, zacny panie. Niech pan uderzy, lecz niech pan wysłucha! Niech pan działa, mr Chuzzlewit, lecz niech się pan zastanowi! Niech mi pan wybaczy, kochany panie — błagał architekt chwytając starca za obie ręce — jeżeli zanadto się unoszę, ale jestem uczciwy i muszę powiedzieć prawdę.

Na potwierdzenie własnej charakterystyki, z jaką wystąpił, mr Pecksniff pozwolił, aby pociekły mu z oczu łzy uczciwości.

Starzec spoglądał na niego przez chwilę z wyrazem zdumienia, powtarzając pod nosem:

              Tutaj, teraz! W tym domu!

Opanował jednak zdziwienie i oświadczył po pauzie:

              Chcę sie z nim zobaczyć.

              W duchu przyjaźni, mam nadzieję? — badał mr Pecksniff. — Niech mi pan daruje, proszę pana, ale on korzysta z mojej skromnej gościny.

              Powiedziałem — odparł Marcin Chuzzlewit — że chcę się z nim zobaczyć. Gdybym był skłonny traktować go nie w duchu przyjaźni, zażądałbym, żeby pan nie dopuścił do naszego spotkania.

              Naturalnie, drogi panie, że tak by pan postąpił. Wiem, że jest pan samą szczerością. Zawiadomię go o tym szczęściu —oznajmił gospodarz opuszczając pokój — jeżeli łaskawie pozwoli pan prze­prosić się na minutkę.

Przygotowywał drogę do wyjawienia nowiny tak ostrożnie, że upłynął kwadrans, nim powrócił z mr Jonasem. Tymczasem ukazały się panienki i zastawiono stół do poczęstunku dla podróżnych.

Chociaż jednak mr Pecksniff w swej moralności dał Jonasowi lekcję należytego zachowania się wobec stryja i chociaż*młodzieniec z wrodzoną przebiegłością nauczył się jej doskonale, nie zachował się wcale po męsku ani ujmująco, kiedy został przedstawiony bratu ojca. Może doprawdy nigdy żadna postać ludzka nie wyrażała tak szczególnej mieszaniny zuchwalstwa i ugrzecznienia, obawy i od­wagi, upartej posępności a jednocześnie próby płaszczenia się i po­jednawczych zapędów, jak osoba Jonasa. Podniósł spuszczone oczy na twarz Marcina i znowu wbił je w ziemię. Bez chwili przerwy

zaciskał i otwierał pięści. Stał kołysząc się z boku na bole i czekał, aż się do niego odezwą.

              Bratanku — zaczął starzec — słyszę, że byłeś oddanym sy­nem.

              Przypuszczam, że równie oddanym jak większość synów — odparł Jonas wznosząc ponownie wzrok i znów go opuścił. — Nie przechwalam się, że byłem lepszy niż inni, ale ośmielam się twier­dzić, że nie okazałem się gorszy.

              Mówiono mi, że byłeś wzorem synów — oświadczył starzec zerkając ku mr Pecksniffowi.

              Jak Boga kocham! — powiedział młodzieniec podnosząc zno­wu na chwilę oczy i kiwając głową. — Byłem tak dobrym synem, jak stryj bratem. Przyganiał kocioł garnkowi, jeżeli już o to chodzi.

              Mówisz z goryczą w porywie żalu — zauważył Marcin po pauzie. — Podaj mi rękę.

Jonas uczynił to i prawie się rozkrochmalił.

              Pecksniff — szepnął, gdy przysuwali sobie krzesła do sto­łu. — Zapłaciłem mu pięknym za nadobne, co? Powinien chyba raczej rozejrzeć się po domu, zanim zacznie wyglądać przez okno?

Za całą odpowiedź architekt szturchnął go łokciem. Gest ten mógł być interpretowany albo jako pełna oburzenia nagana, albo jako serdeczna aprobata. W każdym razie stanowił dobitne upo-" mnienie, aby przyszły zięć umilkł. Potem gospodarz z właściwą sobie swobodą i słodyczą przystąpił do robienia honorów domu.

Nawet jednak niewinna wesołość mr Pecksniff a nie zdołała sto­pić lodów w tym gronie ani pojednać elementów tak całkowicie sprzecznych i pozostających z sobą w konflikcie jak te, z którymi miał do czynienia. Niewysłowiona zazdrość i nienawiść, zasiane w sercu Dobrotki wyjaśnieniem, które usłyszała tego wieczoru, nie dawały się 'tak łatwo stłumić. Raz po raz wybuchały z gwałtowno­ścią sprawiającą, że chwilami wydawało j się nieuniknione wypły­nięcie na jaw całego zajścia. Ze swej strony piękna Miłosia, w pełni chwały świeżego zwycięstwa nad siostrą, tak sondowała i rozra- niała jątrzący się zawód Dobrotki kapryśnymi minkami i tysiącz­nym subtelnym wypróbowywaniem posłuszeństwa mr Jonasa, że doprowadziła ją niemal do ataku szaleństwa i zmusiła do ucieczki od stołu w wybuchu wściekłości niewiele mniej gwałtownym od

tego, jakim starsza latorośl mr Pecksniffa uniosła się w pierwszym ataku gniewu.

Nie przyczyniało się do poprawy sytuacji skrępowanie, jakie rodzina odczuwała goszcząc po raz pierwszy w swym gronie Mary Graham (tak bowiem przedstawił ją stary Marcin Chuzzlewit), choć panienka była łagodna i cicha. Położenie mr Pecksniffa stało się szczególnie trudne. Musiał nieustannie godzić córki, stwarzać w gra­nicach rozsądku pozory miłości i harmonii w domu, ukrócać rosnącą swobodę i wesołość Jonasa, która wyładowywała się w licznych im­pertynencjach pod adresem mr Pincha i nieopisanej szorstkości wobec Mary (oboje bowiem pozostawali w sytuacji zależnej). Nie mówiąc już nawet o ustawicznej konieczności przejednywania sta­rego bogatego krewnego • i łagodzenia lub wyjaśniania któregoś z dziesięciu tysięcy złych pozorów czy splotów złych pozorów, ota­czających ich owego nieszczęsnego dnia. Łatwo sobie wyobrazić, że wobec takich zadań i niezliczonych innych, bez najmniejszego ni­czyjego wsparcia czy pomocy, radość mr Pecksniffa była zatruwana nieco większą niż zwykle porcją domieszki towarzyszącej najwyż­szym ludzkim rozkoszom. Może nigdy w życiu nie czuł takiej ulgi, jak kiedy stary Marcin spoglądając na zegarek oznajmił, że czas iść.

              Zamówiliśmy właśnie pokoje „Pod Smokiem“ — powiedział. — Mam ochotę na wieczorną przechadzkę. Noce są już teraz ciemne, może by mr Pinch nie miał nic przeciwko temu, żeby odprowadzić nas ze światłem?

              Kochany panie! — zawołał Pecksniff. — Ja to zrobię z roz­koszą. Miłosiu, moje dziecko, latarnię!

              Proszę o latarnię, moja droga — podjął Marcin — ale nie mogę nawet myśleć o wyciąganiu pani tatusia z domu dziś wie­czorem. I, krótko mówiąc, nie wezmę go z sobą.

Architekt miał już kapelusz w ręku, ale słowa te zostały wy­powiedziane z takim naciskiem, że znieruchomiał.

              Zabiorę Pincha albo pójdę sam — oświadczył starzec. — Na czym stanie?

              Na Tomaszu, proszę pana — wykrzyknął Pecksniff — skoro pan tak stanowczo stawia sprawę. Tomaszu, mój przyjacielu, niech pan będzie bardzo ostrożny, jeśli łaska.

Tom dosyć potrzebował tej wskazówki, gdyż czuł się tak zde­nerwowany i tak drżał, że z trudem przychodziło mu utrzymać la­tarnię. Stało się to tym trudniejsze, gdy na rozkaz starca Mary wsunęła rączkę pod jego, Pincha, ramię.

              A więc, mr Pinch — zagadnął Marcin w drodze — jest pan tu w bardzo dogodnym położeniu, prawda?

Tom odpowiedział z jeszcze większym niż zwykle zapałem, że ma wobec mr Pecksniffa zobowiązania, za które dożywotnie oddanie byłoby zaledwie niedoskonałym wyrazem wdzięczności.

              Od jak dawna zna pan mego bratanka? — zapytał starzec.

              Pańskiego bratanka, proszę pana! — wyjąkał Pinch.

              Mr Jonasa Chuzzlewita — wyjaśniła Mary.

              O, mój Boże — zawołał Tom z wielką ulgą, bo myślał, że chodzi o Marcina. — Naturalnie. Nie zamieniłem z nim ani słowa do dzisiejszego wieczoru, proszę pana.

              Może pół życia wystarczyłoby dla uczczenia jego dobroci — zauważył mr Chuzzlewit.

Pinch uczuł, że dano mu odprawę, i musiał to zrozumieć jako podstępny cios wymierzony w jego chlebodawcę. Więc milczał. Mary zorientowała się, że Pinch nie Wyróżnia się przytomnością umysłu i że w istniejących okolicznościach lepiej, żeby się odzywał jak naj­mniej. Więc i ona nie zabierała głosu. Starzec pełen odrazy do tego, co w swej podejrzliwości wziął za bezwstydne i wstrętne wychwa­lanie mr Pecksniffa, wchodzące w zakres płatnych obowiązków To­ma, który postanowił wywiązać się ze swej roli, od razu osądził Pincha jako kłamliwego, służalczego, nędznego pochlebcę. Więc i oai milczał. I chociaż wszyscy czuli się dość nieswojo, można uczciwie twierdzić, że chyba najgorsze samopoczucie miał Marcin, bo w pierwszej chwili,nabrał sympatii dla Toma i jego pozorna pro­stota wzbudziła w nim zainteresowanie.

              Jesteś taki sam jak inni — pomyślał zerkając na twarz nie­świadomego niczego Pincha. — Prawieś" mnie oszukał, ale zmarno­wałeś całe swoje dzieło. Jesteś za gorliwym lizusem i zdradziłeś się, mr Pinch.

Przez całą dalszą drogę nie padło już ani słowo. Pierwsze spot­kanie, którego Tom od dawna oczekiwał z bijącym sercem, nie upa­miętniło się niczym prócz zakłopotania i konfuzji. Rozstali się pode

/

drzwiami oberży „Pod Smokiem“. Tom zgasił świecę w latarni i za­wrócił ku mrocznym polom.

Gdy zbliżył się do pierwszego przełazu, znajdującego się w pu­stym miejscu, gdzie w cieniu grupy młodych świerków panowała głęboka ciemność, jakiś mężczyzna prześliznął się obok niego i za­czął iść przed nim. Dotarłszy do przełazu zatrzymał się i usiadł na drewnianym stopniu. Tom trochę się przestraszył i na chwilę znie­ruchomiał. Natychmiast jednak znowu ruszył naprzód i podszedł do nieznajomego.

Był to Jonas. Wymachiwał nogami, ssał gałkę od laski i spo­glądał na Pincha szyderczo.

              .Na miłość boską! — zawołał Tom. — Kto by to pomyślał, że to pan! Więc pan szedł za nami?

              Co panu do tego? — burknął Jonas. — Niech pan idzie do diabła!

              Zdaje mi się, że nie jest pan bardzo uprzejmy — zauważył Pinch.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin