Możesz mnie dotykać
Autor: Toroj
Beta: Serathe
Wsparcie w zakresie psychologii: Lomiel
https://www.fanfiction.net/s/8042892/1/Mo%C5%BCesz-mnie-dotyka%C4%87
Czerwiec 2011
Czasem budzę się w nocy drżący i spocony po kolejnym koszmarze. Schodzę wtedy na dół. Niczym złodziej, zakradam się cicho do sypialni Sherlocka i staję krok od łóżka, patrząc jak śpi. W półmroku jego czarne włosy kontrastują z jasną pościelą, bardziej się domyślam, niż widzę jego profil na tle poduszki. Wyciągnięta dłoń o smukłych palcach zwiesza się poza krawędź materaca. Przestaję na chwilę oddychać, by usłyszeć delikatny szmer oddechu śpiącego przyjaciela.
Czasami odwrócony jest tyłem, skulony pod kołdrą – dostrzegam tylko tył jego głowy i łagodny łuk pleców. Nabieram wtedy śmiałości, podchodzę bliżej, pochylam się... Pachnie swoim ulubionym żelem do kąpieli o zapachu świeżo skoszonej trawy, pastą do zębów, chemiczną nutą kuchennych eksperymentów, a gdzieś pod tym wszystkim zakopana jest woń samego Holmesa. Lubię tę mieszankę zapachów.
Stoję tak pięć, dziesięć minut – moje serce się uspokaja, pot schnie na skórze. Sherlock żyje, wrócił do domu, wszystko jest w porządku, wszystko jest dobrze. To był tylko zły sen, jedynie zwykły koszmar. To minie, to minie – jak mawia pani Hudson. Wracam cicho na swoje piętro, do własnego łóżka, zasypiam na powrót i nic już mi się nie śni.
* * *
Czasem budzą mnie jęki dobiegające z pokoju Johna. Sufit nie jest na tyle gruby, aby wyciszyć je całkowicie. Wiem, że za parę minut usłyszę szmer drzwi otwieranych z największą ostrożnością i John stanie w progu mojej sypialni. Nie poruszam się, nie otwieram oczu, oddycham cicho i regularnie jak człowiek głęboko uśpiony. Słucham urywanego oddechu Johna – brzmi to tak, jakby szlochał szeptem. Czuję intensywny zapach jego potu – kolejna noc z koszmarem. To osobliwe, że jego powojenna trauma utrzymuje się tak długo. John milczy, stoi, nie robi nic więcej. Czasami decyduję się unieść odrobinę powieki i widzę poprzez rzęsy, jak patrzy na mnie, zasłaniając dłonią usta i nos, by stłumić własny oddech. Nic więcej. Sam się przyłapuję na absurdalnym pragnieniu, by choć raz usiadł na skraju mojego łóżka i położył mi rękę na ramieniu. John ma dobre ręce. Mocne dłonie żołnierza, zręczne palce chirurga, ciepłe... John Watson wycofuje się, cicho zamyka drzwi i wraca do siebie.
Czasem budzę się w nocy, drżący i sztywny ze strachu. Pod powiekami szybko rozpływa się obraz mojego doktora, padającego na bruk z przestrzeloną głową. Kiedy indziej jest to twarz Moriarty’ego – człowieka w zdumiewający sposób podobnego jednocześnie do pająka i szczura. Otwiera szeroko usta, wkładając do nich lufę pistoletu. Czuję jeszcze na skórze dotyk jego wilgotnych palców. Wstaję, idę do łazienki, puszczam strumyczek ciepłej wody (cienki, by rury nie zaczęły hałasować) i szoruję dłonie szczotką.
A potem wchodzę piętro wyżej. Rutynowo omijam skrzypiący stopień (trzeci od dołu). Przez chwilę nasłuchuję pod drzwiami, potem naciskam je w odpowiednim miejscu, by po przekręceniu gałki otwarły się całkowicie bezszelestnie. Pokój Johna pachnie Johnem: wełna, znoszony dżins, dwudniowa koszula, proch strzelniczy i olej, tania woda kolońska, odorek środków dezynfekcyjnych, który przynosi ze sobą z pracy w klinice... Ledwo uchwytna woń leków uspokajających, które mu nie pomagają...
Słucham cichego szmeru wdechu nosem i fffsss powietrza wydychanego ustami. John często sypia na wznak, z rękami luźno rozrzuconymi nad głową, jakby zamarł w geście wzburzenia. W pomarańczowym blasku ulicznych lamp sodowych, przesączającym się przez żaluzję, John wygląda dziwnie bezbronnie. Noc wygładza jego zmarszczki mimiczne, jasne włosy sterczą mu dęba nad czołem i wydaje się dużo młodszy ode mnie, choć jest dokładnie odwrotnie. To on jest tym starszym, rozsądniejszym, mocniej zakotwiczonym w nudnej, szarej egzystencji.
Dlaczego sypialnia Johna jest cieplejsza? Nie jest mniejsza od mojej, grzejnik ma w tym samym miejscu. Nielogiczne. Spędziłem w niej kilka nocy, kiedy John wyjeżdżał do siostry – zawsze było tu cieplej. Raz spałem na tym wąskim łóżku, a John trzymał mnie za rękę. Chciałbym kiedyś to powtórzyć. Mam ochotę wsunąć się pod kołdrę pana doktora, trącić go i powiedzieć: „Posuń się”. Przekręciłby się na bok, zamruczał coś przez sen, a ja bym się przycisnął do jego pleców i byłoby mi nareszcie ciepło, a Moriarty nie odważyłby się nawiedzać mnie zza grobu.
Tymczasem wycofuję się, zamykam cicho drzwi, przekraczam skrzypiący stopień i wracam do swojej zimnej sypialni, do za dużego i zbyt zimnego łóżka. Wyciągam ze skrytki sweter Johna (co tydzień kradnę mu inny, żeby się nie zorientował) i tulę się do niego pod kołdrą.
Żałosne, panie Holmes, żałosne...
„Możesz mnie dotykać” – tak powiedział Sherlock, prostym tekstem. W pierwszej chwili instynktownie spanikowałem, bo brzmiało to jak otwarte zaproszenie do gejowskich macanek. A potem zdałem sobie sprawę, że to przecież Holmes. Tenże Holmes, o którym niewiele wiedziała nawet pani Hudson. Jakaś dziewczyna? Jakiś chłopak? Jakikolwiek związek z kimkolwiek? „Przecież to Sherlock. Skąd mamy wiedzieć, co się dzieje w tej jego zwariowanej głowie?” – powiedziała starsza pani bezradnie, kiedy martwiliśmy się o Sherlocka po sfingowanej śmierci Irene Adler. Biedna Ta Kobieta, którą oszukana Śmierć dogoniła ostatecznie w Karaczi... Tak czy owak, na Sherlocka zawsze należało brać poprawkę. Jego wypowiedź prawdopodobnie należało brać dosłownie: nie lubię dotykać innych ludzi, nie lubię fizycznego kontaktu, ty jednak stanowisz wyjątek, twój dotyk nie sprawia mi przykrości, więc możesz mnie dotykać, jeśli chcesz. Cały Holmes. Być może traktował to jako zwykłą informację, a może w jego pojęciu było to wyróżnienie?
Niewykluczone.
Na początku nie zwróciłem na to uwagi, ale później uzmysłowiłem sobie, że Holmes przy pierwszym spotkaniu nie podał ręki ani Stamfordowi, ani mnie. Telefon z mojej dłoni wziął tak, by nawet nie musnąć mnie palcami. Nie było to w sumie nic osobliwego, gdyż wiele osób zachowuje rezerwę wobec obcych, ale potem, kiedy już zamieszkaliśmy razem i byłem świadkiem licznych spotkań detektywa z jego znajomymi, klientami czy osobami całkiem postronnymi, zauważyłem rzecz znamienną: Sherlock Holmes nie dotyka ludzi. Chyba że są martwi i czyni to przez bezpieczną warstwę lateksowej rękawiczki. (Wyjątkiem od reguły była jedynie pani Hudson, dla której Holmes był według własnych standardów wręcz serdeczny). Unika fizycznego kontaktu, nie znosi tłoku i może właśnie dlatego jeździ taksówkami, a nie metrem. Nie chodzi do kina. Nie podaje nikomu ręki na powitanie, nawet jeśli to jest długoletni znajomy, taki jak Lestrade. Jeśli ktoś wymusił na Sherlocku uścisk dłoni, zwykle detektyw potem ukradkiem kurczył i pocierał o siebie palce, jakby dotykał czegoś brudnego. A jeśli taki „wymusiciel” ewidentnie się Holmesowi nie spodobał, ten ignorował wyciągniętą rękę, lub co gorsza spoglądał na nią z obrzydzeniem.
Kiedy spotkaliśmy się z Sherlockiem po raz drugi, pod drzwiami z mosiężną kołatką i numerem 221B, mój nowy znajomy wyciągnął do mnie rękę – obleczoną w czarną skórzaną rękawiczkę, ale jednak. Miał silne palce, jego uścisk był krótki i zdecydowany. To wzbudziło moją sympatię, gdyż nie znoszę, kiedy ludzie podają mi dłoń miękką, wiotką i bezkostną, jak kawałek surowego sznycla. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, jak rzadki to gest u Sherlocka i jak bardzo musiałem mu się spodobać, skoro sam, z własnej woli, zainicjował bezpośredni kontakt.
Nigdy potem nie podał mi ręki w ten sposób. Logiczne: kto się tak wita ze współlokatorem? Gościowi, który dzieli z tobą wynajęte metry kwadratowe, mówi się „cześć”, ewentualnie „dzień dobry”. Holmes nie był dotykowym typem. Przez półtora roku było jednak wiele okazji do kontaktów, które można zakwalifikować jako „fizyczne”. Te wszystkie przypadkowe zetknięcia się w taksówce lub podczas mijanek w wąskim korytarzu; chwile, kiedy Sherlock zapuszczał mi żurawia przez ramię, patrząc w ekran komputera i dotykał mimowolnie mojego barku.
Chwytanie za rękę, za ramię... A także momenty o wiele bardziej prywatne, na przykład wówczas, kiedy poleciały nam wszystkie szyby na skutek wybuchu po drugiej stronie ulicy. Sherlock szczęśliwym trafem stał wówczas między oknami, lecz i tak odłamki poszatkowały mu szlafrok na plecach, a drobniutkie odpryski szkła, błyszczące w świetle lampy, wydłubywałem mu z głowy i karku chyba przez godzinę. Dzięki Bogu, nie wyglądał w tamtej chwili przez okno, gdyż wylądowałby w trybie pilnym na chirurgii okulistycznej, a potem na plastycznej. Sam zlekceważył te drobne skaleczenia i gdyby nie moja zapobiegliwość, zafundowałby sobie śliczną, rozległą infekcję. Siłą rzeczy macałem go wówczas i oglądałem ze wszystkich stron, a on to znosił ze stoickim spokojem. Może dlatego, że Mycroft przyniósł mu sprawę, ratując przed nudą oraz próchnieniem mózgu. Nie żeby Sherlock w jakikolwiek sposób okazał bratu wdzięczność. Co to, to nie.
Gwiazdkowy pocałunek dla Molly, złożony na jej policzku, był formą przeprosin i być może kary dla samego Sherlocka. Sam nie wiem, jak to zakwalifikować.
Nieliczne bardziej osobiste kontakty między nami mogę zliczyć na palcach jednej ręki.
Jeden: Sprawa Tej Kobiety, gdy musiałem taszczyć znarkotyzowanego Holmesa do łóżka, wytrząsać go z wierzchnich okryć i butów; zbierać z podłogi i pilnować, żeby nie zrobił niczego głupiego – to znaczy głupszego niż do tej pory. To, że wcześniej w zaułku dałem mu po pysku i dusiłem, też się liczy jako kontakt fizyczny.
Dwa: Sprawa Domniemanej Dżumy, kiedy Sherlock złapał rotawirusa i zaliczył jedną z najcięższych postaci grypy jelitowej, jakie oglądałem podczas całej swojej kariery lekarskiej. Oczywiście wpadł w histerię na sam widok załogi medycznej i nie pozwolił się dotknąć nikomu poza mną. Okazji do macania pana detektywa miałem wtedy, a miałem – był naprawdę bardzo chory i wymagał doraźnej pomocy niemal we wszystkim.
Trzy: Sprawa Wielkiego Powrotu, gdy nie mogłem się powstrzymać i omal nie połamałem Holmesowi żeber w uścisku, tylko po to, by się przekonać, że to rzeczywiście on – we własnej osobie z krwi, kości, mięśni i całej przynależnej reszty. Oddał mi ten uścisk tak jakoś nieporadnie, jakby był skrępowany moim wybuchem uczuć, nie wiedział jak się zachować, albo już od bardzo dawna nikt go nie obejmował – a może nawet nigdy? Niewiele wiem o relacjach panujących w rodzinie Holmesów, ale zawsze odnosiłem wrażenie, że stosowano w niej tak zwany „zimny wychów”. Smutne to jakieś...
John jest człowiekiem towarzyskim w ten wszechobecny, stadny sposób, który mnie osobiście mierzi. Gdyby urodził się pawianem, pewnie cały dzień spędzałby na iskaniu – siebie, innych pawianów, na poddawaniu się iskaniu… we wszelkich małpich konfiguracjach. Ja oczywiście byłbym oustiderem, siedzącym gdzieś samotnie na gałęzi, ze zwieszonym posępnie ogonem. Niekiedy zazdroszczę mu tej zdolności poruszania się w zawiłym systemie społecznych norm i zachowań, całkiem jakby posiadł umiejętność telepatii. Kiedy indziej niezmiernie mnie to drażni. Ludzie są nudni! Ludzie są głupi! John jest nudny i zwykły! Mam wszystkiego dość! Egzystencja na tym świecie jest męcząca i straszna!
A potem na przykład otwieram szafkę w kuchni, spada mi na głowę niedokręcony słoik wiśniowego dżemu, a mój doktor parska śmiechem i mówi: „Watykańskie kamee, Sherlock” – ponownie rozumiemy się w pół słowa i wszystko wraca do normy. Oczywiście poza faktem, że mam guza na czole i nadaję się do gruntownego czyszczenia.
Czasem zastanawiam się, jakby to było, gdybym był normalny. Wykładałbym nauki ścisłe albo filozofię na uniwersytecie? Byłbym skrzypkiem-wirtuozem? Aktorem? Przejąłbym część rodzinnego biznesu, tak jak życzył sobie kiedyś ojciec? Mógłbym mieć też żonę i jakieś dzieci.
A co za tym idzie… z dużym prawdopodobieństwem… uprawiałbym… seks. Przerażająca perspektywa.
Chociaż wcale nie musiałbym mieć dzieci. Przekazywaniem genów szlachetnej rodziny Holmesów nowym pokoleniom mógłby się zająć Mycroft. Znalazłby chyba na to kwadransik między kryzysem w Korei a zamieszkami w Brighton. Podobno nie trzeba więcej. Zresztą biorąc pod uwagę czas i częstotliwość, z jaką Holmes senior bywał w domu, Mycrofta wyprodukował w pięć minut, a ja zostałem poczęty in vitro. Może dlatego tak dobrze czuję się wśród probówek.
Pożyczyłem od Johna laptopa, naturalnie pod jego nieobecność. Ma na dysku szaloną ilość zdjęć pornograficznych i kilka filmów. Foldery ostatnio aktualizowane przed ponad siedmioma miesiącami. Coś mocno obniżyło libido Johna. Stres? Łatwo wnioskować na podstawie zawartości o gustach pana doktora: kobiety rasy białej, szczupłe, raczej ciemnowłose, pierś wielkości grejpfruta… John najwyraźniej nie przepada za „balonami”. Właściwie wszystkie te modelki wyglądają jak siostry – porozbierane w różnym stopniu i upozowane w kilku standardowych pozycjach, eksponujących drugorzędne cechy płciowe. Nuda.
Pliki wideo są jeszcze gorsze. Afektowane jęki, wulgarny język, konwulsyjne ruchy frykcyjne i obowiązkowe wycie w finale, istny koszmar. Powinienem coś czuć. Widok kopulujących par teoretycznie powinien dotrzeć do mojej zwierzęcej części, wzbudzić podniecenie, wyzwolić wydzielanie rozmaitych substancji w gruczołach dokrewnych, krew powinna wypełniać ciała jamiste mojego członka – ale nic takiego się nie dzieje. Zaburzenia wydzielania testosteronu? Oksytocyny? Co ze mną jest nie tak?
Wyobraźnia podsuwa mi jedynie smutny obraz Watsona, który gapi się w ekran z zaciętą i ponurą miną pod tytułem „dojdę albo mi ręka odpadnie”. Smutne to, bo doskonale wiem, że John nie lubi takich rzeczy robić samoobsługowo. Towarzyski typ, lubi dotykać i być dotykanym, na zasadzie wymiany barterowej, korzystnej dla obu stron. Ale teraz już nie podrywa żadnych dziewczyn, z nikim się nie umawia. Przygiął się, zmizerniał, w jego piaskowych włosach lśnią srebrne nitki. To moja wina. Rozbiłem go, a on wciąż jeszcze nie odnalazł i nie posklejał wszystkich swoich kawałków.
Gdzieś między fotografiami obnażonych brunetek plącze się kilku czy nawet kilkunastu facetów. Oczywiście czystym przypadkiem, bo przecież John Absolutnie-Nie-Gej Watson nie ogląda zdjęć atrakcyjnych panów. Nie, skąd…
Wszyscy prezentują sam typ urody, co kobiety: biali, ciemnowłosi, raczej szczupli, żadnych fanatyków siłowni faszerowanych odżywkami.
Pewnie miałbym u Watsona jakieś szanse, gdybym nie był aseksualnym świrem, kradnącym mu swetry.
I gdyby on wreszcie spojrzał prawdzie w oczy i przyznał, że jest biseksualny.
Mam wrażenie, że się przesłyszałem.
– Słucham…?
– Dlaczego nie umawiasz się z mężczyznami? – powtarza Sherlock cierpliwie, kapiąc jakąś podejrzaną cieczą na szkiełka mikroskopowe.
– Bo. Nie. Jestem. Gejem – cedzę ze złością.
– Tak, oczywiście. John, powtarzasz to ciągle jak refren szlagieru. Jesteś biseksualny, a skoro z kobietami ci nie wychodzi, nie rozumiem czemu…
– Nie będzie mnie pouczał o mojej orientacji facet, który nie zna własnej!
Sherlock podnosi wzrok znad eksperymentu. Jego oczy za pleksiglasowymi goglami wydają się stalowoszare.
– Ależ ja znam własną orientację.
– No to słucham. Kobiety, mężczyźni, świnki morskie…?
– Zwłoki.
Dobrze, że odstawiłem swój ulubiony kubek, bo pewnie właśnie roztrzaskałby się na podłodze.
– W Yardzie jest to bardzo popularna teoria, dotycząca mojej seksualności – ciągnie Sherlock. – Czyżby do ciebie nie dotarła? Jestem nekrofilem. W nocy, kiedy śpisz, współżyję z eksperymentami z naszej lodówki.
– To jest zbyt obrzydliwe, by z tego nawet żartować, Sherlock!
– Dlaczego? Czym się różni ciało żywe od martwego? Jedynie temperaturą.
– I zawartością umysłu! Nie można uprawiać seksu z przedmiotem!
– Dlaczego? Wielu ludzi to robi. Ty uprawiasz seks z komputerem. A wracając do tematu…
– Nie chcę wracać do tego tematu!
– A wracając do tematu, czemu nie chodzisz na randki, John?
Wzdycham. Pod pewnymi względami Holmes jest jak buldog: jak w coś się wczepi, to nie rozewrze szczęk.
– Kobiety są trudne. Wymagają zabiegów, rytuałów, kwiatków, kolacji, starań i tego rodzaju rzeczy. A ja nie mam na to w tej chwili energii ani siły psychicznej. Starczy, że mam co tydzień randkę z terapeutką.
– Czyli mężczyźni są prostsi w obsłudze? – indaguje Sherlock.
– Chyba tak. Mnie osobiście wystarczy, jeśli ta druga strona jest ładna i niegłupia. Ewentualnie jeszcze jakieś znaczenie ma jakość jedzenia w restauracji.
Sherlock zdejmuje gogle, marszczy lekko brwi, patrząc w blat kuchennego stołu.
– Mógłbyś mnie gdzieś zaprosić. Tak w ramach treningu. Na przykład do Angela. On jest tolerancyjny, a ja nie mam dużych wymagań.
Opada mi szczęka.
– Zaprosić?
– Na randkę. W ramach ćwiczeń. Obiecuję, że będę się przyzwoicie zachowywał. A ty się oswoisz z sytuacją.
Dobry Boże i wszyscy święci, udajmy, że ja tego nie słyszałem. Wdawanie się w tego typu gierki ze współlokatorem to głupota, zwykle kończąca się wyprowadzką. Wdawanie się w romans z panem detektywem-konsultantem to czyste, niezmącone szaleństwo.
– N-nie, dzięki, Sherlock. Po pierwsze: nie twój rejon. Po drugie: ja naprawdę nie jestem zainteresowany. Serio.
– Jasne – mówi detektyw, na powrót wkładając gogle i kierując się ku lodówce, prawdopodobnie po jakiś kawałek trupa. Odnoszę dziwne wrażenie, że jest urażony.
Nim otwiera drzwiczki, rejteruję do łazienki, gdzie wsadzam głowę pod zimną wodę.
Nie jest zainteresowany… Nie jest zainteresowany mną. Co mają ci kolesie z fotografii, a czego ja nie mam? Czy jestem brzydki? Przynajmniej jestem trójwymiarowy!
Oglądam się bardzo uważnie i krytycznie w lustrze. Włosy – ujdą. Atramentowy bałagan, który trudno okiełznać. Przynajmniej nie łysieję. Uszy – w porządku, nigdy nie miałem do nich zastrzeżeń, podobnie jak do brwi. Lewą przecina ledwo widoczna szrama, tam gdzie w maju 2010 chlasnęła mnie zerwana struna. Pod oczami zaczynają mi się zarysowywać mikroskopijne zmarszczki, ale to nawet lepiej – w końcu przestaję wyglądać jak szczeniak. Nos… Usiłuję zobaczyć samego siebie z profilu. Hm… Nos jak nos, widywałem gorsze. Zęby… Wyszczerzam się do szklanej tafli. No tak, tu już gorzej. Gdybym się urodził piętnaście lat później, ortodonta rutynowo zapakowałby mnie w jakiś potworny aparat i zapluwałbym się jak koń z wędzidłem w pysku. Czy to dlatego nie podobam się Watsonowi? Na próbę wysuwam szczękę. Niewielka różnica. To się właściwie nawet nie rzuca w oczy. W każdym razie nie zauważyłem, żeby przeszkadzało tym wszystkim zwariowanym fankom, które kolekcjonowały moje zdjęcia i przysyłały na nasz adres używaną bieliznę, ku wielkiemu zgorszeniu pani Hudson. I ku zgorszeniu Johna. Nie mam pojęcia czemu odmówił, kiedy zaproponowałem, że może sobie zabierać te prezenciki. Ja nie jestem zainteresowany. Ostatecznie z nas dwóch to on ma na dysku kolekcję porno.
Oczy – bladoszaroniebieskie, bez wyrazu. Cera – blada, bez wyrazu. Kości policzkowe… Podobały się Tej Kobiecie, a ona raczej ma dobry gust, więc powiedzmy, że tu jest okej. Mycroft kiedyś nietaktownie stwierdził, że jako blondyn byłbym uosobieniem nazistowskiego ideału urody. Pomijając oczywiście ten nieszczęsny tyłozgryz. Usta… Nie bardzo. Mogłyby być węższe. John kiedyś wyraził pogląd, że wyglądam jak nadąsana primadonna. Żeby powiększyć usta, wstrzykuje się kolagen, ale co robią, żeby je zmniejszyć? Zdaje się, że tu już działają skalpelem. Brrr…
Nie mam ani byczego karku, ani szyi żyrafy. Wzrost sześć stóp i pół cala czyli 184,5 centymetra – ani wybitnie wysoki, ani niski. Ramiona… Zdejmuję piżamę i staję nago przed dużym lustrem, umieszczonym na ścianie łazienki. Tors dziedziczony w długiej linii wszystkich Holmesów po mieczu: prostopadłościan, trywialny jak karton po mleku. Przynajmniej udało mi się uniknąć tendencji do tycia, z jakimi boryka się mój brat. Mięśnie ramion – w porządku. Brzuch – w porządku. Dbam, żeby się nie utuczyć, poza tym jedzenie jest nudne. Czy jestem za chudy? Czy John wolałby kogoś potężniej zbudowanego? Nie mam żeber na wierzchu, ale… Nogi jak szczudła, zakończone długimi wąskimi stopami i długimi palcami. Jak u płetwonurka… Źle czy dobrze? Skoro nie muszę zamawiać butów na miarę, to chyba nie ma powodu do niepokoju? Lubię chodzić boso, a John wtedy zerka na moje nogi i ma minę… dezaprobującą. Jednak nie wiem, czy nie podobają mu się moje stopy czy po prostu sądzi, że się przeziębię i będą problemy.
Najważniejszy element zostawiam na koniec. Dziesięć spokojnych centymetrów. Piętnaście kłopotliwych. Lub piętnaście i pół – zależy od dnia i kondycji. Nieobrzezanych. W porównaniu z atrybutami modeli porno, centymetrów bardzo niepokaźnych i skromnych, ale mieszczących się w normie.
„No cóż, panie Holmes, pod względem fizycznym jesteś po prostu średniakiem. Na całym froncie” – myślę i z ciężkim westchnieniem wchodzę pod prysznic.
Jest piątek. Jeśli nie dopełnię procedur, transport gotów się zacząć wyzłośliwiać i skompromitować mnie w miejscu publicznym. Puszczam ciepłą wodę i rozpoczynam czynności higieniczne. Zamykam oczy i myślę o… Nie, nie o Anglii. O jedynej kobiecie z intelektem tak błyskotliwym, że zdołała mnie poniżyć i prawie ze mną wygrać. O Irene Adler, która była tak bardzo naga, że wydawała się ubrana w uniform. Przejrzyste szare oczy Tej Kobiety oddalają się, a ich miejsce zajmują niebieskie, łagodne oczy Johna Watsona, kryjące się pod zmęczonymi powiekami. Sherlock… Sherlock… Sherlock… Znajoma faza napinająca mięśnie, wyginająca ciało, przyspieszony oddech, chaos w głowie – za chwilę będzie koniec i spokój aż do wtorku.
– Sherlock, czy ty mnie słyszysz?!
Cholera!!! Prawie się przewróciłem z zaskoczenia.
– Pukałem, ale… – Głos Johna załamuje się. – Yyy…
– Czego chcesz?! – warczę.
– Lestrade… Prosi, żebyś oddzwonił…
– Oddzwonię! Wynoś się wreszcie!
To by było na tyle w zakresie publicznej kompromitacji.
Jeszcze w wagonie metra czuję, jak palą mnie twarz i uszy. Naturalnie wiedziałem, że Sherlock Holmes nie jest tajemniczą maszyną, wyprodukowaną w tajnej fabryce MI6. Jada posiłki, chodzi do toalety i od czasu do czasu do stomatologa. Krwawi, jeśli się skaleczy, może mieć katar i gorączkę, albo struć się nieświeżą zapiekanką. Jednak nie przypuszczałem, że robi coś tak... tak ludzkiego. Zaparowane, matowe szkło kabiny prysznicowej niewiele ujawniało, ale nie miałem wątpliwości, że Sherlock realizował tam pewne... ekhm... męskie potrzeby.
Męskie. Potrzeby. Jest mężczyzną, więc dlaczego nie miałby ich mieć? Właściwie dlaczego założyłem, że skoro Holmes dwa lata temu określił zarówno kobiety jak i facetów jako nie swój „rejon” to nie ma żadnego „rejonu”? Ludzie miewają naprawdę dziwne fetysze. Może on akurat lubi kafelki?
No i tak właściwie... Holmes niedawno usiłował mnie zaprosić na randkę. Oczywiście w zupełnie pokręcony sposób, właściwy całemu holmesowemu plemieniu. Nie wyszło mu, bo skonsternowany pan doktor nie pojął aluzji, tępak jeden. Niemniej Holmes miał pewne potrzeby i próbował je zaspokajać. Tylko dlaczego akurat ze mną? John, pomyśl, a właściwie z kim, jak nie z tobą? Przyzwyczaił się do ciebie. Czuje się komfortowo w twoim towarzystwie. Wyobrażasz sobie pana detektywa, jak w gejowskim klubie startuje do całkiem obcej osoby? Do jakiegoś wyglansowanego kolesia z oczkami podkreślonymi eyelinerem? O, fuj...
Ella bez pudła wyczuła, że coś się wydarzyło. Mycroft już na początku naszej znajomości stwierdził, że jest niekompetentna i być może miał w pewnym stopniu rację, ale na litość, jaki terapeuta by się domyślił, że weteran z traumą tęskni do wojny? Poza tym nie miałem siły ani ochoty, by zaczynać na nowo z osobą całkowicie obcą. Do Elli już się przyzwyczaiłem i wcale nie była taka najgorsza.
– Zaglądałam dziś na twojego bloga. Nadal nie piszesz.
– Nie jestem jeszcze na to gotowy. Ale robię notatki.
– Robisz postępy – uśmiechnęła się.
– Nie pisząc?
– Kiedyś powiedziałbyś, że wszystko jest świetnie. Teraz przyznajesz, że nie wszystko jest okej.
– Nie. Nie jest okej.
– Nadal masz koszmary? Znów Afganistan?
– W tym tygodniu dwa razy. Te tabletki nie pomagają. Nie, nie Afganistan.
...
Kattze