Dyptyk Sherlock & John cz. 12 ''Normalność''.doc

(236 KB) Pobierz
NORMALNOŚĆ

Normalność

Autor: Toroj

https://www.fanfiction.net/s/7998951/1/Normalno%C5%9B%C4%87

 

 

 

Londyn – Dijon, wrzesień 2011

Spakowałem się w ciągu kwadransa i zszedłem na dół z torbą podróżną na ramieniu. Z powodu obolałego kolana znów musiałem podpierać się laską, co tylko potęgowało mój gniew. Sherlock stał w drzwiach salonu, ze skrzypcami w ręku i szyderczą miną, drapiąc się smyczkiem po szyi.

- Do zobaczenia za trzy dni – odezwał się drwiąco. – Tylko tyle wytrzymasz ze swoją drogą siostrą.

Nie zaszczyciłem go odpowiedzią, chociaż, szlag by to, miał rację. Do kogo miałbym się zwrócić, poza Harry? Do Grega? Do Mike’a? Nie byliśmy aż tak blisko, żebym mógł się u nich zatrzymać choćby na kilka dni. Mam umknąć do taniego motelu, jak wiarołomny mąż, którego żona przyłapała z kochanką i spuściła ze schodów? Jeśli już rozpatrywać to w kategoriach zdrady, nie ja tu byłem stroną zdradzającą!

Usiadłem przy stoliku przed Speedy’s, pod markizą, by Sherlock nie mógł mnie dostrzec z okna. Choć pewnie i tak wiedział, glizda jedna, że tam siedzę, i uśmiechał się paskudnie, po swojemu unosząc jeden kącik ust. Biedny John Watson, który nie ma nikogo poza siostrą, a z ową siostrą się nie znoszą... Co za żenująca sytuacja. Ale skąd właściwie pomysł, że nikogo nie mam, poza Harriet i Sherlockiem? Przejrzałem spis w komórce, uśmiechnąłem się i wybrałem numer.

- Czołg? Tu John Watson. Cześć.

- Johnny! – rozległ się w słuchawce rozradowany bas mego kumpla Nigela, zwanego Czołgiem. - Johnny Boy! Co u ciebie?

- Słuchaj, stary, zapraszałeś mnie już parę razy, a ja nigdy nie mogłem. Teraz na szczęście mam trochę czasu. Mogę ci się zwalić na łeb na jakiś tydzień? Chyba że ci to nie pasuje? – W moim głosie zabrzmiała mimowolna nuta prośby. Kurczę, wolałbym, żeby jednak mu pasowało...

- John, możesz nawet na miesiąc. Marion spakowała manatki i wyjechała do mamusi, zostawiając mi do podpisania papiery rozwodowe.

- To chyba jednak nie... – Do licha, nie mogłem gorzej trafić.

- Siedzę sam w chalet i nudzę się jak pies w studni – przerwał mi. - Z nieba mi spadasz! Kiedy się ciebie spodziewać?

Spojrzałem na zegarek.

- Zależy, o której złapię pociąg, ale chyba za jakieś sześć, może siedem godzin.

Czołg wybuchnął śmiechem.

- I to mi się w tobie zawsze podobało, stary. Nie opitalasz się, tylko działasz konkretnie. Zadryndaj, jak już wyjedziecie z tunelu pod kanałem.

- Zadryndam. Dzięki. No to cześć.

- Cześć.

Kamień spadł mi z serca. Mnie i Nigela Duncana zetknęła wojna, a konkretnie maczał w tym palce jakiś zbzikowany Talib, który postanowił strzelić Nigelowi w plecy, ale trafił niezupełnie tam gdzie chciał. W ten sposób Czołg wylądował w polowym szpitalu akurat na moim dyżurze, udowadniając, że jego ksywka jest w pełni zasłużona – facet był tak szeroki, że ledwo się mieścił na chirurgicznym stole. I to właśnie ja wydłubywałem mu jedną kulę z uda i drugą z włochatego zadka. Czołg natomiast, naćpany środkami przeciwbólowymi, opowiadał kiepskie dowcipy i rżał tak zaraźliwie, że zapluwałem sobie maskę od środka i błagałem, żeby się zamknął, bo mi latają ręce, a trzymam skalpel i mogę zrobić mu w tyłku jeszcze jedną dziurę. „To by była już trzecia” – oznajmił wtedy Nigel.

Od tamtej pory się zaprzyjaźniliśmy. Czołg robił swoją drugą turę, ja pierwszą. Był ode mnie starszy o ładne parę lat, lecz traktował zielonego świeżaka z z pobłażliwością i humorem, a kiedy się już ostrzelałem i obyło się bez histerii oraz rzygania, to nawet z pewną dozą szacunku. Przez prawie półtora roku ogrywaliśmy go z Chrisem Murrayem w pokera, za to on z kolei miał większe szczęście w randkowaniu. I to właśnie Czołg później znalazł sposób, by wyrwać się do bazy w Ghazni, gdzie leżałem w szpitalu, i osobiście przekazać mi wiadomość o Chrisie. Był dobrym kumplem, dobrym przyjacielem... Mnie zdemobilizowano, jako niezdolnego do dalszej służby. Czołg dokończył swoją czwartą turę i po krótkiej przerwie wrócił na piątą, a ja wpadłem na Holmesa. Od czasu do czasu wymienialiśmy z Nigelem maile z pozdrowieniami, ale właściwie nie wiedziałem, o czym mu pisać. On chyba też nie wiedział, poza tym gros tego, co z nim się działo w Afganistanie, stanowiło tajemnicę wojskową. W końcu stuknęła mu czterdziestka i do jego drzwi zapukała emerytura na spółkę z kryzysem małżeńskim – nic nadzwyczajnego u wojskowych w służbie czynnej. Po odejściu do cywila wielu wojaków nie potrafiło się odnaleźć, nie umiało rozmawiać ze swoimi żonami i dziećmi, a ich bliscy czuli się wobec nich obco. Czasem pomagała psychoterapia rodzinna, a czasem sprawa kończyła się w sądzie: rozwód za porozumieniem stron, cicho i trochę wstydliwie.

Czołg, jako pół Francuz, dostał we Francji spadek po rodzinie matki. Osiadł w Dijon, gdzie kupił skrawek ziemi na peryferiach i wybudował to, co nazywał chalet, czyli coś w rodzaju chaty drwala. Ciekawe, co przeważyło, jeśli chodzi o Marion i jej decyzję rozwodową: Nigelowe skoki w bok na misji, niemożność dogadania się z mężem czy właśnie ta chata na francuskiej prowincji, w całkiem obcym dla Angielki środowisku? Kto wie, czy nie akurat to ostatnie?

Mój paszport tkwił w wewnętrznej kieszeni torby i nie musiałem nawet wracać do mieszkania. Czysty fart.

Kiedy wreszcie późnym popołudniem ekspres dobił do Dijon, prosto z wagonu wpadłem w mocarne ramiona Nigela „Czołga” Duncana i było tak, jakbyśmy rozstali się zaledwie tydzień temu.

- Johnny Boy! Mały John! – wykrzykiwał Czołg, ściskając mnie, aż mi żebra trzeszczały.

- Już nie taki mały... – wykrztusiłem ze śmiechem. Wylewność Nigela po chłodnej ironii Sherlocka była jak przyjemna gorąca kąpiel i zanurzałem się w niej z przyjemnością.

- Dawaj te bambetle, stary. – Nigel podniósł mój bagaż, nim zdążyłem zaprotestować. – Nadal z laseczką? Faaacet, kopnij w dupę swojego rehabilitanta. Bierze szmal za darmo...

- Chwilowa kontuzja. Rozwaliłem kolano – wyjaśniłem. – Normalnie to już od dawna skaczę.

- No i super! – huknął. – Skakanie dobre jest, Johnny. Zwłaszcza na piwko. W bagażniku mam dwie kraty Heinekena.

Czołg niewiele się zmienił. Na skroniach przybyło mu siwizny, a dokoła oczu zmarszczek, lecz poza tym był wciąż tak samo serdeczny, głośny i rubaszny. I niemalże kwadratowy. Wyższy ode mnie co najwyżej o dwa palce, szerszy był za to na dłoń z każdej strony – gdyby zapuścił brodę i wziął do ręki topór, mógłby bez trudu zagrać krasnoluda we „Władcy Pierścieni”.

Dijon było niewielkim, prowincjonalnym miasteczkiem, w porównaniu z rozległym, gwarnym Londynem – istna dziura, jednak sądząc z tego, co widziałem przez okno Nigelowej terenówki, dziura przyjemna, spokojna, akurat dobra na spędzenie krótkiego urlopiku. Sherlock umierałby tu z nudów już po godzinie.

- Nigel, po co szpanujesz w mieście wózkiem z napędem na cztery koła? – zainteresowałem się, ale Czołg tylko się roześmiał.

- W mieście? Szpanuję? O nie, tu mi było za ciasno, Johnny! Zobaczysz, po co!

I rzeczywiście, zobaczyłem, po co Czołgowi potrzebna była terenówka. Nie mieszkał w samym Dijon, ani nawet na przedmieściach. Przehałasowaliśmy przez teren zabudowany, wyjechaliśmy na szosę, a potem na jakieś kręte gruntówki, które Nigel pokonywał z fantazją, prowadząc jedną ręką, aż wszystkie graty w bagażniku podskakiwały i brzęczały. Dokoła łagodnie falowały przepiękne francuskie wzgórza, które zaczynał wyzłacać burgundzki wrzesień. Minęliśmy jakiś zagajnik i w końcu ukazał się chalet Nigela nad brzegiem rzeki Ouche. Nigel wyrażał się o swoim domu jako o chatce i wyobrażałem go sobie jako mały, skromny domek myśliwski, czy coś w tym rodzaju. Tymczasem była to całkiem obszerna drewniana willa, parterowa, szeroka i solidna, w pewien sposób przypominająca swojego właściciela. Z gankiem od frontu i oszkloną werandą od strony rzeki, kryta lekko skośnym dwuspadowym dachem, pod którym mieścił się jeszcze niziutki stryszek. Z boku stała półotwarta wiata, służąca jako drwalnia i pewnie też jako garaż w sezonie zimowym.

Wewnątrz chalet lwią część miejsca zajmował salon z kominkiem i z wydzielonym aneksem kuchennym – całkiem nowocześnie, dwie sypialnie i łazienka, oraz składzik na różne szpargały. Nigel prezentował mi to wszystko z widoczną dumą. Miał słuszne powody do dumy, bo dom rzeczywiście był piękny i od razu też zorientowałem się, czemu Marion nie chciała tu zostać. Chalet był Nigela, był jego domem, miejscem należącym tylko i wyłącznie do niego, i kropka. Złociste drewniane ściany, nad wejściem jelenie poroże, na ścianie zębaty łeb szczupaka i drewniana tarcza posiekana nożem do rzucania, mapa okolicy, barometr, w kącie wędki, w drugim stojak ze strzelbami. Na drewnianych deskach podłogi słomiane maty i szmaciane chodniki. W kuchni na półce gliniane kufle do piwa z pewnymi obscenicznymi szczegółami. Cały Czołg... Przez wielkie okna widziałem stojącą na werandzie mini-siłownię. Dokoła lekki swojski nieład. Żadnych babskich obrazeczków, serwetek, figurynek... Może zresztą Marion Duncan próbowała wprowadzić tu jakieś kobiece elementy, ale Czołg je pochował, kiedy wyjechała? Ale i tak pasowałyby o tego pokoju jak pięść do nosa. Wszystko tu było bardzo męskie, łącznie z dwoma podniszczonymi, wysiedzianymi fotelami, pokrytymi spękaną skórą. Wyglądały na wygodne. Aż mi coś drgnęło w środku, kiedy zdałem sobie sprawę, że porównuję salon Nigela z domowym bałaganem, jaki pozostawiłem za sobą na Baker Street. Za to sypialnię na pewno urządzała Marion – byłem pewny, że Czołg nigdy by nie wybrał łoża z baldachimem w stylu napoleońskim, ani fioletowej tapety w wielki medalionowy wzór.

- Nie martw się, nie będziesz tu spał – powiedział Czołg kwaśno, zamykając drzwi. – Ta męczarnia zarezerwowana jest dla mnie. Choć w sumie i tak najczęściej sypiam na kanapie w salonie.

Gust Marion na szczęście nie rozpanoszył się w pokoju gościnnym, który najwyraźniej służył także jako biblioteka i gabinecik do pracy. Stał tu regał wyładowany ciasno książkami i mapami. Biureczko, a na nim laptop, wielka szafa na całą ścianę (ukłon w stronę kobiecych potrzeb) i proste drewniane łóżko przykryte kapą z kolorowych szmatek. Na podłodze leżała krowia skóra, a nad łóżkiem wisiało kilka powiększonych zdjęć chłopaków z bazy w Sangin. Na jednym zobaczyłem roześmianego Nigela, jak bez widocznego wysiłku niesie mnie na karku, a ja wymachuję czapką i szczerzę się do obiektywu jak głupek. Chyba chodziło wtedy o jakiś przegrany zakład. Zapatrzyłem się na tę fotkę, czując dziwne wzruszenie.

- W sumie to były całkiem niezłe czasy, co, John? – Czołg położył mi ciężką łapę na ramieniu.

- Tak. Między ostrzałami bywało całkiem fajnie...

Kiedy nie musiałem łatać podziurawionych weteranów, zamykać oczu biednym pechowym sucharkom, ani słuchać przeraźliwego krzyku i płaczu dzieci poranionych odłamkami bomb kasetowych...

- Głodny? – spytał mój kumpel.

- Nie bardzo, ale chętnie bym skorzystał z łazienki.

Czołg na szczęście nie dopuścił żony do urządzania tego przybytku, albo po prostu wskazał palcem na gotowy wystrój z katalogu i zaordynował: „To!”. Dużo drewna, terakota i polerowana cegła. Ładnie. A przede wszystkim...

- O rany, Czołg, masz tu wannę?!

Aż się roześmiał.

- Po afgańskich pięciominutówkach pod prysznicem nie mogłem sobie odmówić! Johnny, nie masz u siebie wanny?

Westchnąłem ciężko, machając ręką z rezygnacją.

- Centrum Londynu, wynajęty lokal, oszczędzanie wody, wiesz jak jest. Mamy tylko kabinę prysznicową. Moczenie w wannie zaliczyłem ostatnio u siostry, a to było ponad pół roku temu.

Nigel po prostu podał mi ręcznik i zaczął napuszczać wodę. A potem poszedł robić kanapki. To był jeden z dziwniejszych posiłków w moim życiu. Nigel siedział obok wanny, na klapie toalety, podawał mi kanapki z szynką i ogórkiem, i sam też chrupał. A ja z rozkoszą pławiłem się w gorącej wodzie, opierając kontuzjowaną nogę na krawędzi wanny, by nie zamoczyć opatrunku. Czułem, jak odpuszcza napięcie, mięśnie się rozluźniają. Nigel ogrzewał mnie zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Czy się go krępowałem? Oczywiście, że nie. Znajomość zaczęliśmy przecież od tego, że zapoznałem się z jego tylnymi szczegółami anatomicznymi, a potem nie raz i nie dwa zdarzało nam się razem brać prysznic. W koszarach coś takiego jak wstydliwość po prostu nie istnieje. Zwłaszcza w tych niezbyt komfortowych sytuacjach, kiedy atak zastawał ludzi całych w mydle i chłopaki pryskali z łazienki prosto do schronu - szczęśliwi, jeśli udało im się po drodze złapać ręcznik. Sam miałem raz taki wypadek. Siedziałem przez bitą godzinę goły i mokry, dzwoniąc zębami, obok całkowicie umudurowanych kolegów, którzy z kamiennymi minami udawali, że wszystko jest w absolutnym porządku. No cóż, każdy z nich mógł być następny. Chris wtedy litościwie pożyczył mi kurtkę...

- Nieźle się poharatałeś – powiedział Czołg, patrząc na grubą warstwę bandaży. – Co się stało? Wypadek drogowy?

- Nie. Goniłem złodzieja i wpadłem na jakiś złom. Żelastwo było zardzewiałe, a ja się na nie nadziałem całym rozpędem. Wylądowałem na ostrym dyżurze. Nie wiem, co gorzej bolało: szycie czy zastrzyk przeciwtężcowy. Nie nadaję się do pracy, mam wolne i mogłem w końcu się z tobą zobaczyć. Całkiem pozytywny aspekt mojego diabelnego pecha.

Czołg podał mi ostatnią kanapkę, tym razem z camembertem i pastą łososiową.

- Czyli w sumie powinienem być wdzięczny losowi, że miałeś wypadek, bo inaczej byś dalej siedział w tym zapyziałym Londynie?

- Na to wychodzi, ale, Czołg, to byłoby z twojej strony cholernie nietaktowne.

- Aha, wiem – wyszczerzył się radośnie.

*

Zasadniczo powiedziałem Nigelowi prawdę. Rzeczywiście wypadek miałem podczas pościgu za przestępcą. Nie puściłem jednak pary z ust, o co dokładnie chodziło i Czołg pewnie sądził, że był to zwykły kieszonkowiec. Przemilczałem też jak ryba udział w sprawie pewnego detektywa-konsultanta, Sherlocka Nieodpowiedzialnego-Idioty Holmesa. Wszystkie moje cierpienia wynikały z JEGO winy!

Bo nie mógł poczekać choćby minuty dłużej.

Bo zawsze musiał być taki narwany!

Bo, jasny gwint, dla niego takie akcje były jak cholerna Gwiazdka! A on sam miał cierpliwość pięciolatka, rwącego się, by jak najszybciej rozpakować prezent, nawet jeśli istniała szansa, że ten wybuchnie mu w twarz. I to go chyba nawet zachęcało!!!

Kiedy usłyszałem stłumione strzały, rzuciłem się pędem naprzód, przez kompletnie ciemny zaułek, wyciągając jednocześnie broń z kabury. Szlag! Co Sherlock wyrabia?! Miał zaczekać! Zaczepiłem o coś butem, poleciałem w pełnym pędzie do przodu, odruchowo chroniąc głowę. Runąłem z trzaskiem w jakieś rupiecie, lewe kolano eksplodowało bólem. Klnąc, zerwałem się, kalecząc ręce na ostrych odłamkach – szkło? – i pokuśtykałem w stronę tylnego wejścia do magazynu. Oczekiwałem, że lada chwila wypadnie stamtąd jakiś bandzior, którego będę musiał obezwładnić, choć najchętniej usiadłbym w tamtej chwili pod ścianą i nie ruszał się przez następne stulecie. Użycia broni wolałbym nie rozpatrywać. Albo, co gorsza, nikt nie wybiegnie przez zaplecze, co będzie oznaczało, że strzały, które usłyszałem przed chwilą dosięgły Sherlocka!

- Boże, tylko nie to! – jęknąłem, czując, że pot mi spływa po plecach – z obawy i z bólu, po równo.

Z trudem wlazłem na rampę, dotarłem do obdrapanych wrót, szarpnąłem metalową klamrę i skrzydło uchyliło się z cichym zgrzytnięciem. Cynk z sieci bezdomnych okazał się prawdziwy. To wejście było otwarte, co nie znaczyło jednak, że niestrzeżone. Ostatni raz omiotłem spojrzeniem pusty zaułek, po czym wślizgnąłem się do środka, mocno zaciskając powieki na kilka sekund. Kiedy otworzyłem oczy, źrenice już dostosowały się do ciemności, i więcej widziałem. Dokoła majaczyły podłużne ciemne kształty, wiszące pionowo nad ziemią. Było zimno, cuchnęło surowizną i zastałą krwią – charakterystyczny smrodek rzeźni. Mruczały generatory chłodnicze. Z zakratowanych okienek pod samym sufitem padało nieco światła, choć nie robiło to wielkiej różnicy. Z bronią w ręku manewrowałem między wiszącymi na hakach tuszami. Gdzieś z głębi budynku dobiegały czyjeś głosy, ale nie mogłem rozpoznać słów. Skoro tutaj, od zaplecza, nie było wartownika, widocznie opuścił posterunek, zwabiony rozróbą od frontu. Cholera... gdyby Sherlock nie władował się do środka przedwcześnie, zdjąłbym tego kolesia i mielibyśmy jednego bandziora z głowy.

W popielatoszarym murze czerniał prostokąt otwartego przejścia. Kierowałem się w stronę głosów, po omacku znajdując drogę w ciemności korytarza. Pewnie przy okazji zostawiałem krwawe ślady dłoni na ścianach. Namacałem kolejne metalowe drzwi i klamkę, którą nacisnąłem bardzo powolutku i ostrożnie, z palcem drugiej dłoni na spuście. W następnym pomieszczeniu było dużo jaśniej, paliły się tam chyba wszystkie możliwe świetlówki. Na krótki moment oślepłem, ale na szczęście cała trójka przestępców odwrócona była do mnie tyłem i widziałem jedynie kawałki ich pleców i głów. Nie miałem czystego strzału. Czułem też pewien opór przed rozwalaniem ludziom czaszek, choć na pewno byli to ludzie niemili i bez żadnych skrupułów rozwaliliby mnie. Poza tym Lestrade lubił od czasu do czasu przesłuchać żywego przestępcę. Co mu po martwych płotkach?

Pokój zastawiony był metalowymi stanowiskami laboratoryjnymi – na najbliższym leżał na grzbiecie prosiak z rozdziawionym ryjem, a dokoła niego foliowe paczuszki z białym proszkiem. Coś mi mówiło, że nie był to proszek do pieczenia. Nietrudno się domyśleć, że świnkę przeznaczono do nadziania prochami. Łatwo było też zgadnąć, że gdzieś w głębi tkwił w jakimś kącie zaszachowany Sherlock, mając do obrony jedynie Glocka. Co za kretyn... Gdyby z kolei któryś z tych typów miał automat, podziurawiłby Holmesa jak sito w jednej chwili. Coś jednak trzeba było przedsięwziąć.

- Ręce do góry! Policja! - wykrzyknąłem bez zastanowienia. - Budynek jest otoczony!

Natychmiast od ściany tuż nad moją głową rykoszetowała kula, a bandyci zagardłowali coś między sobą, chyba po hiszpańsku. Strzeliłem w odpowiedzi i zanurkowałem za najbliższe stanowisko  Trzech uzbrojonych gości na nas dwóch, przy czym jeden z owych nas dwóch był kulawy. Czy Sherlockowi w ogóle przyszło do głowy, żeby zawiadomić Yard, gdzie jesteśmy? Czy możemy liczyć na jakieś wsparcie? Nauczony doświadczeniem, wiedziałem, że nie ma co liczyć na cuda, gdyż zdarzają się raczej rzadko i raczej tylko w filmach z Brucem Willisem.

- Sherlock!!! – wrzasnąłem. – Wszystko okej?!

- Nigdy nie było lepiej! – odkrzyknął.

O, doprawdy? Czułem, jak krew ciepłą strużką spływała mi po łydce i wsiąkała w skarpetę. Niedługo zacznie chlupać w bucie. Sytuacja zrobiła się trochę patowa: Sherlock z jednej strony, ja z drugiej i trzech bandziorów pośrodku, jak trzy plasterki szynki ściśnięte w kanapce. Ciekawe tylko, kto w nią wcześniej wbije zęby – policja czy mafijna odsiecz? Tamci chyba też zdawali sobie z tego sprawę, gdyż rozpoczęli regularny ostrzał. Miałem w Sigu jeszcze czternaście pestek i zapasowy magazynek w kieszeni. Sherlockowy Glock – siedemnaście nabojów, minus te, które już zużył. Słodki Jezu, miałem nadzieję, że Holmes wziął zapas. Mafiozi mieli chyba ze sobą cały arsenał, bo sobie nie żałowali, a ja dziękowałem losowi za blaszane meble, dające lepszą osłonę niż tanie paździerzówki. Nie mogłem nosa wychylić, bez narażenia go na odstrzelenie. Któryś z bandziorów zaczął walić do lamp, uznawszy, że po ciemku na znanym sobie terenie będą mieli przewagę – i sukinsyn miał rację. Coś musiałem wymyślić, i to szybko! Aha, chcą nas oślepić? Dobra, w takim razie należy ich w tym uprzedzić, na własnych warunkach. Sięgnąłem nad głowę i ściągnąłem z blatu paczkę białego proszku, po czym odchyliłem się, rzuciłem ją łukiem ponad stołem i oddałem śliczny, perfekcyjny strzał do ruchomego celu. Kula rozerwała paczkę na strzępy i środek labu spowiła mleczna chmura, niczym maleńki grzyb atomowy. Rozległy się przekleństwa i kaszel. A potem rozpętało się istne piekło.

Dużo później, kiedy analizowaliśmy wypadki z rzeźni, domyśliliśmy się, że laboratorium, poza rozcieńczaniem hery i koki, służyło też do produkcji mety i gdzieś z boku, niezauważony przez nikogo, działał sobie palnik Bunsena albo inne tego rodzaju dziadostwo. Hera była już „podrasowana” mąką i wszystkie te elementy razem zadziały jak bomba. Huk zatkał mi uszy i oblizało mnie raptowne gorąco. Padłem na posadzkę, odruchowo zakrywając głowę ramionami. Sherlock!!! Jakaś siła porwała mnie za kark, powlokła po ziemi, niemal dusząc moim własnym kołnierzem – za żelazne drzwi, w ciemny korytarzyk. Usiłowałem wstać, poczułem cios w udo i ktoś zwalił się na mnie całym ciężarem, wrzeszcząc coś w obcym języku. Złapałem tego człowieka, próbując mu założyć nelsona. Kotłowanina. Okropny ból w rozciętym kolanie. Głuchy odgłos uderzenia i tamten zwiotczał w moim uścisku.

- Sherlock?!

- Jes-tem... – wykaszlał, podnosząc mnie z betonowej podłogi.

Wydostałem się jakoś na zewnątrz, w londyńską mgłę, w dali rozświetloną oranżowymi latarniami. Za mną wylazł Sherlock, wlokąc za nogę ogłuszonego bandytę. Lestrade będzie miał swojego baranka do zarżnięcia na ołtarzu regulaminu. Czekaliśmy za drzwiami, z wycelowaną bronią, ale nikt się nie pokazywał. Tamci dwaj uciekli frontowym wejściem, czy może usmażyli się w heroinowym wybuchu?

Raptem w sinych oknach magazynu wezbrał pomarańczowy blask. Szyby rozprysnęły się z trzaskiem, a z wnętrza z rykiem wydobył się ogień. Nagle znowu byłem na polu bitwy. Dokoła rozrywały się szrapnele, terkotały karabiny maszynowe, słyszałem jęki rannych...

Zdawało mi się, że minęła wieczność, nim podniosłem głowę znad ziemi, do której przyciskałem Sherlocka. Nawet nie wiem, kiedy go przewróciłem i nakryłem własnym ciałem.

- Wybuchł gaz z instalacji chłodniczych – powiedział i kichnął. – Cholera...

Ja użyłem mocniejszego słowa.

- Greg będzie wściekły – dodałem smętnie. – Dowody mu szlag trafił.

- Nie wszystkie – odparł Sherlock, podnosząc rękę – i wówczas zobaczyłem, że trzyma za ogon martwego prosiaka, którego najwidoczniej ściągnął w przelocie z labu.

W masarni rozległ się kolejny wybuch, a z oddali zawtórowała mu policyjna syrena.

*

W izbie przyjęć oczywiście było pełno podobnych do mnie nieszczęśników. Połamane ręce, wyjący dzieciak z ciałem obcym w nosie i drugi, który najwyraźniej połknął jakiś rzadki okaz numizmatyczny, bo jego ojciec bardzo energicznie domagał się zwrotu. Ponadto pijaczek z rozwalonym łbem, przypadek silnego krwotoku z nosa, nastolatek pogryziony przez psa oraz chuda jak patyk dziewczyna, histerycznie chlipiąca, że jest w ciąży. Patrząc na jej zapadnięty brzuch, miałem ochotę spytać: „Od ilu minut?”. No i wisienka na tym całym torcie: Sherlock, miotający się w tę i nazad po poczekalni, kłócący przez komórkę z Gregiem Lestrade'em, od którego żądał relacji na żywo z przesłuchania „wieprzowego mafioza”. Moje ulubione spodnie nadawały się na śmietnik, skarpetkę miałem sztywną od krwi. Spadł mi poziom adrenaliny, która dotąd tłumiła trochę ból, kolano rwało mnie niemiłosiernie, czułem, że zaraz zwymiotuję, zacznę wrzeszczeć albo eksploduje mi głowa – ewentualnie wszystko na raz. Piekły mnie oczy, co chwila wykaszliwałem z płuc mąkę z heroiną i modliłem się, żeby nikt się nie zainteresował, czym jesteśmy z Sherlockiem przyprószeni. Tłumaczenie, że nie tarzaliśmy się w narkotykach rekreacyjnie, byłoby dość krępujące. Dobrze, że przynajmniej pomyślałem wcześniej o tym, by przekazać pistolet Sherlockowi, inaczej musiałbym się jeszcze spowiadać ochronie szpitala z mojego SIG-a.

Błagalna prośba skierowana do pielęgniarki, że sam mogę sobie założyć szwy – proszę, moja legitymacja, owszem, lekarz wojskowy – byle tylko udostępnili mi jakiś spokojny kąt i narzędzia, poskutkowała tym, że medycy, powodowani solidarnością zawodową, przepchnęli mnie w kolejce przed lżejsze przypadki. Za to dyżurny chirurg, stażysta, nie bawił się w delikatność i podejście do pacjenta, uważając widocznie, że te brednie dla ciemnych mas pracujących mnie, rasowego łapiducha, znieważą. Założył mi dziesięć szwów. O Boże, jak ja chciałem, żeby mnie obraził...

Z lewej dłoni ten rzeźnik wyciągnął mi dwa okruchy szkła i zasprayował całość opatrunkiem z zawartością srebra koloidalnego – moje ręce nabrały zielonkawobrązowego koloru i wyglądałem, jakbym zaczynał gnić.

Oczywiście nieodzowny okazał się też zastrzyk przeciwtężcowy i to było mało przyjemne. Co ja mówię, bolało jak jasna cholera! W dodatku pielęgniarka, nim zdążyłem zaprotestować, dziabnęła mnie w prawy pośladek i ten sposób okulałem obustronnie. Zostałem odesłany do domu z antybiotykiem i tabletkami ketonalu w kieszeni, i jeszcze zaleceniem, że mam nie forsować nogi. Tak, jakbym mógł w tym stanie forsować cokolwiek...

Przeciwnie, nie mogłem dotrzeć do własnej sypialni, nawet z pomocą Sherlocka. Zastrajkowałem na pierwszym piętrze, oznajmiając, że śpię na kanapie i cześć pieśni. Holmes przyniósł mi piżamę, zrobił kanapkę, żebym nie brał przeciwbóli na pusty żołądek, pomógł nawet umyć się gąbką, a potem ułożył we własnym wielkim łożu, gdyż kanapa, aczkolwiek wygodna, stała za daleko od łazienki. Niby wszystko robił jak należy, ale był przy tym strasznie nadęty i fuczał, bo przeze mnie omijała go zabawa w SY.

Niemal cały kolejny dzień przespałem, obolały i otępiały po lekach. Nawet telefon z kliniki z powiadomieniem, że nie przyszedłem do pracy o jeden raz za dużo, więc w sumie mogę już się tam nie pojawiać, nie do końca wyrwał mnie z szarego farmakologicznego obłoku. No, pięknie, kurna, pięknie... Z głodu nie umrę, ale i tak jakoś marnie się poczułem. Sherlock tymczasem zniknął, pozostawiając mnie pod troskliwą opieką pani Hudson, miło biadającej nad moim losem. Pan detektyw-konsultant widać uznał, że świńska mafia narkotykowa jest zdecydowanie ciekawsza, niż zmaltretowany na akcji asystent. Jako przyjaciel też się nie liczyłem (nudny), ani jako obiekt do myziania (niepełnosprawny). Z partnera zostałem zdegradowany do poziomu balastu.

Sherlock wrócić musiał w środku nocy, kiedy ja już dawno spałem, natomiast rano obudził mnie grą na skrzypcach. Była szósta! Poprzedniego dnia zdążyłem nadrobić zaległości w spaniu, noga bolała mniej, czułem się silniejszy, nie tak żałosny – za to bardziej rozzłoszczony, nic więc dziwnego, że znalazłem w sobie dość siły, by między kawą a tostem zrobić wielką, huczną, iście artyleryjską awanturę. Przede wszystkim zacząłem od tego, że Sherlock wbrew umowie wlazł do magazynu pierwszy, nie czekając na mój sygnał. Naturalnie ryzykując przy tym życie. On zaczął odszczekiwać, a potem poszło lawinowo.

- Spóźniłeś się! – (To oczywiście wszystko usprawiedliwiało).

- A ty nie mogłeś poczekać minuty dłużej?!

- Nie przypuszczałem, że człowiek z wojskowym przeszkoleniem nie umie się przedostać przez jedną krótką uliczkę. – (Słynna Holmesowska zgryźliwość).

- A ty po prostu rwałeś się do strzelaniny i mordobicia! Miejski kowboj!

- Komandos za pięć pensów! – (Że co proszę?!)

- A co się stało z „nigdzie się nie wybieram”?! Wybrałeś się! Sam! Bez wsparcia!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin