Natasha Solomons - Lista pana Rosenbluma.docx

(460 KB) Pobierz
Lista pana Rosenbluma

 

W dziewięćdziesiąte urodziny dziadka obiecałam mu,
że moją pierwszą powieść zadedykuję właśnie jemu.
Zatem książkę tę poświęcam błogosławionej pamięci
P.E. Shieldsowi (1910-2000).

I Davidowi – z miłością

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dziś wieczór i w nocy spodziewamy się dużego zachmurzenia z okresowym deszczem, opady będą umiarkowane, miejscami intensywne. Wystąpią mgły – rozległe w górach i na wyżynach, lokalne na południowym wybrzeżu. Jutro silne ulewy z południowego zachodu obejmą stopniowo cały kraj, temperatura w dzień nie przekroczy czternastu stopni. Na tym kończymy prognozę pogody, kolejny serwis informacyjny nadamy za kwadrans…

Jack Rosenblum wyłączył radio i umościł się na powrót w skórzanym fotelu. Uśmiechnął się błogo i przymknął oczy.

– Zatem jutro będzie jeszcze większa siąpawica – powiedział do pustego pokoju, wyciągając przed siebie krótkie nóżki, i ziewnął. Nie przywiązywał wagi do posępności prognozy, delektował się samym jej słuchaniem. Każdego wieczoru podczas serwisu meteorologicznego mógł sobie wyobrażać, że jest Anglikiem. Kiedy w trakcie wojny zaprzestano jego nadawania, ubolewał w imieniu wszystkich Brytyjczyków, świadom, jakim ciosem musi być ów brak, a gdy wreszcie wznowiono prognozy, słuchał ich z religijną nabożnością, uszczęśliwiony myślą, że wszyscy Anglicy i Angielki słyszą o „lekkiej mżawce w górach” w tej samej chwili co on. Dzięki codziennym komunikatom pogodowym czuł się częścią narodu, mogły zapowiadać deszcz ze śniegiem w Szkocji i słońce w West Midlands, ale sam rytuał prognozy łączył wszystkich Brytyjczyków. Narodowa pasja została należycie reanimowana i Jack w duchu się radował.

Patrzył na deszcz spływający po szybie. Zapuszczony ogród rozciągał się aż do rozpadającego się ogrodzenia, a za nim leżało wrzosowisko. Nikt nie naprawił płotu. Niszczał od 1940 roku, bo nie było drewna na naprawę. Przy odrobinie Schwarzgeld Jack mógłby wykombinować trochę na czarnym rynku, ale prawda wyglądała tak, że przestał, podobnie jak wszyscy w Londynie, zauważać dewastację otoczenia. Przez ostatnich dziesięć lat miasto wolno popadało w ruinę, pęknięcia pojawiały się nawet na najelegantszych fasadach, ale londyńczycy, niczym mąż więdnącej piękności, zbyt się przyzwyczaili do wyglądu stolicy, by zauważać jej upadek. To ci, którzy wracali z uchodźstwa, obserwowali ze zgrozą ponurą degrengoladę niegdyś wspaniałego miasta. Londyn był poczerniały, okopcony, w ogromnych ziejących wyrwach walał się gruz.

Jack nie przypominał innych uchodźców, którzy zadowalali się w większości budowaniem własnych miasteczek wewnątrz wielkiego miasta. Zgadzał się z sąsiadami, że rolą Żydów jest nierzucanie się w oczy. Jeśli nikt go nie zauważał, człowiek stawał się jak ławka w parku, użyteczna, jeśli się o niej myślało, ale nieodcinająca się od tła. Kluczem była asymilacja. Asymilacja. Jack tak często powtarzał sobie to słowo, że w jego uszach brzmiało jak szum i szybolet. Miał dość bycia innym, nie chciał dzielić losu Żyda Wiecznego Tułacza, wędrującego bez końca z miejsca na miejsce, z których żadne nie było jego. Poza tym lubił Anglików i ich dziwactwa. Podobał mu się ich stoicyzm w obliczu zagrożenia, na ścianie swojej fabryki powiesił reprodukcję wojennego plakatu, na którym widniał wizerunek korony króla Jerzego, a niżej słowa: „Zachowajcie spokój i róbcie swoje”. Miasto niszczało na oczach ludzi, oni sami nosili reglamentowaną odzież rządową, jedli zwiędłe warzywa, w sklepach był tylko czerstwy ciemny chleb i nędzne okrawki bekonu z Argentyny, a mimo to mężczyźni golili się i przebierali do obiadu, a ich żony serwowały im marną strawę na najlepszej wzorzystej porcelanie. Wszyscy Brytyjczycy byli z jednej mąki: nawet kiedy imperium upadało, a funt leciał na łeb na szyję, nadal utrzymywali, że są centrum świata i ci, którzy przyjeżdżają do Anglii, robią to po to, by się od nich uczyć. Pomysł, że przybysz z Indii czy Ameryki może mieć jakąś mądrość do przekazania, trącił niedorzecznością. Anglicy nosili wysoko głowy w filcowych kapeluszach i gawędzili o pogodzie.

Jack żył wśród nich od piętnastu lat. Czuł się jak jeden z tych nowomodnych antropologów zatrudnionych przez Mass Observation, ale podczas gdy oni zajmowali się badaniem ludności, podsłuchiwaniem rozmów górników w pubach, gospodyń domowych i hrabiów w restauracjach Lyonsa, Jacka pochłaniał tylko jeden podgatunek: angielska klasa średnia. Chciał być dżentelmenem, nie arystokratą. Chciał być panem J.M. Rosenblumem.

Marzył o zostaniu Anglikiem od chwili, kiedy wraz z żoną Sadie zeszli na ląd w Harwich w sierpniu 1937 roku. Oszołomieni jeszcze podróżą, z walizką w każdej ręce, schodzili ostrożnie trapem, starając się nie poślizgnąć w swojej pierwszej angielskiej mżawce. Sadie szła niepewnie w nowiutkich trzewikach, ale uparła się, żeby za wszelką cenę przybyć do podejmującego ją kraju w eleganckim ubraniu, a nie jak jakiś schnorrer. Ciemnoblond włosy zaplotła w zgrabne obwarzanki dokoła uszu i Jack zauważył, że starannie zamaskowała pudrem ciemne kręgi pod oczyma. Miała na sobie schludny wełniany komplet, którego spódnica była nieco luźna w talii. Elizabeth, ledwie roczny bobas nieświadom powagi chwili, spała na ramieniu matki z paluszkami wplecionymi w jej warkocze. Wszystkich uchodźców wraz ze stosami bagaży, kurczowo uczepionymi pochlipującymi dziećmi i mówiącymi w jidysz dziadkami o bladych twarzach, stłoczono w chaotycznych ogonkach. Na widok innych ekspatriantów w towarzystwie rodziców, kuzynów i szwagrów Jacka ścisnęło w dołku z poczucia winy. Do ust napłynął mu kwas. Czknął lekko i zaraz poczuł smak cebuli. Cicho zaklął po niemiecku. Sadie przygotowała kanapki z siekaną wątróbką i cebulą na podróż pociągiem do Francji. Nie cierpiał surowej cebuli, zawsze mu się po niej odbijało. Przez całą drogę miał świadomość, że powinien rozmyślać nad doniosłym charakterem ich wojażu, ale tylko patrzył z dziwną obojętnością, jak Niemcy znikają w niewyraźnej plamie – Bóg jeden wie, czy jeszcze je zobaczą. Heimat pojęcie stron rodzinnych i macierzy – diabli wzięli. A jednak kiedy pociąg pędził przez Holandię i Francję, Jack zamartwiał się tylko przeklętym posmakiem w ustach. I rzeczywiście, przybył do Anglii w swoim najlepszym garniturze, butach wypolerowanych na błysk, starannie ostrzyżony i zalatujący cebulą.

Uchodźcy czekali przy doku w strugach deszczu, nie śmiejąc narzekać (na własnej skórze nauczyli się już wcześniej lękać kaprysów biurokratów). Jakiś mężczyzna przechadzał się wzdłuż rzędów, przystając, żeby zamienić kilka słów z przybyłymi i rozdać broszury. Zafascynowany Jack obserwował jego pochód jak urzeczony. Nieznajomy miał proste plecy Anglika i pewność siebie dyrektora szkoły wśród stada niesfornych pierwszoklasistów – nawet funkcjonariusz emigracyjny z pełnym szacunku skinieniem głowy zadał mu jakieś pytanie. Jack czuł nie tyle zawiść, ile podziw wobec prezencji innych mężczyzn. On sam był drobnej budowy, miał jasnoniebieskie tęczówki (ukryte za parą okularów w drucianej oprawie) i złotobrązowe włosy cofające się z czoła w szybko powiększającą się łysinę. Ubolewał nad swoimi małymi stopami, które na domiar złego wykrzywiały się trochę do środka. Kiedy stał nieruchomo, zawsze musiał pamiętać, by stawiać je na zewnątrz, żeby nie sprawiać wrażenia raciatego.

Mężczyzna dotarł do Jacka i wręczył mu ciemnoniebieską broszurę zatytułowaną Życie w Anglii: zbiór przydatnych informacji i prostych rad dla każdego ekspatrianta. Drugą, taką samą, dał Sadie.

– Witam w Anglii. Reprezentuję Komitet Pomocy Niemieckim Żydom. Proszę, przestudiujcie to, państwo, bardzo uważnie.

Jack był tak zaskoczony, iż ów mężczyzna z podkręconym wąsem jest zarówno Anglikiem, jak i Żydem, że zaczął się jąkać – niezdolny wykrztusić słowa. Mężczyzna westchnął ze znużeniem i przerzucił się gładko na niemiecki.

Willkommen in England. Ich bin

Jack otrząsnął się z osłupienia.

– Cienkuję panu barzzo uprzejmie. Będę się tego uczył mocno.

Mężczyzna rozpromienił się z aprobatą.

– Tak, świetnie. – Wskazał na broszurę w dłoni Jacka. – Zasada pierwsza. Zawsze. Mów. Po. Angielsku. Nawet łamana angielszczyzna jest lepsza niż niemiecki.

Jack skinął głową oniemiały, uważnie karbując w pamięci tę radę.

– A to? On szczerze mi powie, co muszę znać?

Mężczyzna uśmiechnął się cierpko, rad ruszyć dalej.

– Tak. Powie wszystko, co musicie państwo wiedzieć o Anglii.

Jack zacisnął trzęsące się dłonie na cienkiej broszurce. Powiódł wzrokiem po rzędach uchodźców, którzy siedzieli na kufrach podróżnych, pogryzali jabłka albo czytali gazety w kilku różnych językach. Czyż nie docierało do nich, że właśnie wręczono im przepis na szczęście? Ta broszurka podpowie im – Żydom, Żydłakom i Flüchtlinge – jak stać się Anglikiem z krwi i kości. Otworzyła się sama na liście wypunktowanych wskazówek i Jack zaczął czytać z zapałem, bezgłośnie poruszając ustami:

„Zasada pierwsza: bezzwłocznie zabierz się do nauki angielskiego…”

Pierwszych kilka miesięcy w Londynie Jack żył dokładnie według reguł wyłożonych w Zbiorze przydatnych informacji. Chodził na lekcje angielskiego, nigdy nie mówił po niemiecku na górnych piętrach autobusów i trzymał się z dala od wszystkich organizacji politycznych, odmawiając nawet podpisania petycji o przeniesienie przystanku tramwajowego, w obawie, że może to zostać później błędnie zinterpretowane jako działalność wywrotowa. Nigdy nie krytykował uchwał rządu i nie pozwalał też na to Sadie, nawet kiedy musieli się zameldować na policji jako „obywatele wrogiego państwa”. Stosował się do listy wytycznych z większym zapałem niż najżarliwszy bar micwa do nakazów kaszrutu i to właśnie podczas ich przestrzegania przytrafił mu się niespodziewany uśmiech losu.

Sadie poleciła mu, by kupił dywan albo wykładzinę, żeby uczynić ich mieszkanie nad sklepem pończoszniczym Sollyego nieco bardziej przytulnym, i Jack szedł wolno Brick Lane, ssąc kryształki soli na precelku. Wiedział, że powinien raczej jeść lukrowaną bułeczkę, ale przypominając sobie punkt dziewiąty listy, który głosił, że „Anglik zawsze, kiedy tylko może, kupuje angielskie produkty”, pocieszał się, że w tym sztetlu raczej o nie trudno. Ranek był rześki i para ze sklepików z bajglami unosiła się w powietrzu niczym smog o zapachu chleba. Gazeciarze sprzedawali gazety, konduktorzy trolejbusów wzywali pasażerów jadących na „Finchley Strasse”, a kramarze nagabywali klientów ze stolików rozstawionych na nierównym chodniku. Wszędzie słyszało się jidysz i Jack niemal sobie wyobraził, że znalazł się z powrotem w Schönebergu. Potrząsnął głową, żeby przegnać tę zabłąkaną nostalgiczną myśl, i przeczesywał wzrokiem stragany w poszukiwaniu dywanów. Widział zegary i zegarki (chodzące albo z wybebeszonymi mechanizmami), beczki ze śledziami, ogórki heimische, sałaty, uszkodzony wieszak na ubrania, aż w końcu, wreszcie, dostrzegł kawałek jasnozielonej wykładziny. Wrzucił swój na wpół zjedzony precel do rynsztoka dla gołębi i wskazał na rulon.

– Jego. Ten zielony dywan. Czy on jest Brytyjczykiem?

Straganiarz zmarszczył czoło, zbity z tropu tak mocno, że na chwilę zapomniał swojej zwyczajowej kupieckiej nawijki.

Zniecierpliwiony Jack przewrócił chodnik, żeby zbadać spód, i ku swojemu zachwytowi zobaczył sygnaturę Wiltona i Królewską Gwarancję Jego Wysokości.

– Pysznie! Biorę całość, proszędziękuję.

– Rozumie się. Mam więcej, jeśli szef życzy. Całą cholerną przyczepę.

Jack zastanawiał się przez chwilę. Z jednej strony miał wszystkiego dziesięć funtów. Z drugiej wietrzył możliwość zarobku na odsprzedaży reszty dywanów, gdyby udało mu się uzyskać dobrą cenę. Zerknął jeszcze raz na Królewską Gwarancję – to chyba musi być jakiś omen?

– Tak, dobrze. Wziąłem wszystko. Płacę dwa funty i muszę użyczyć przyczepę.

Sadie zdjęła zgroza, kiedy Jack wrócił do domu z dwudziestoma belami dywanów w odcieniu od miętowego przez musztardowy do fuksji. Przez tydzień Elizabeth raczkowała w tunelach z wykładzin, a wieczorami wszyscy siadali na dywanowych ławkach, by posłuchać radia – ale owa przyczepa wełnianych chodników położyła podwaliny pod Dywany Rosenbluma. Z początku Jack zadowalał się rolą pośrednika, odsprzedając z zyskiem przeceniony towar innym uchodźcom, chcącym dodać nieco komfortu nędznym mieszkaniom, szybko jednak uświadomił sobie, że popyt jest na tyle duży, by można otworzyć małą fabryczkę, właśnie tu, na East Endzie.

Sadie obserwowała wślizgującego się w nowe życie męża z mieszaniną zadziwienia i troski. Wiedziała, że sąsiedzi obgadują go za plecami, nazywają rozmyślnym asymilatorem. Jakby popełnił grzech jakiejś niewypowiedzianej zdrady.

Jeśli idzie o nią samą, nie czuła się pewnie w tym nowym miejscu. Nie lubiła porzucać bezpiecznej strefy East Endu i bardzo rzadko wypuszczała się poza granicę Finchely Road. Jack poinformował ją, że nie jest przyjęte witać się uściskiem dłoni z obcymi w omnibusach czy tramwajach (za co była mu wdzięczna, skonsternowana nieprzyjaznymi spojrzeniami, jakimi ją obrzucano, gdy z namaszczeniem witała każdego pasażera na kurtuazyjną germańską modłę). Uspokojona, że zna już teraz zwyczaje, zgodziła się pojechać z nim autobusem do West Endu. Na dolnym piętrze było tylko jedno wolne miejsce, obok zażywnej kobiety, której ziemistą twarz ocieniał ogromny kapelusz ozdobiony motylami na drucikach. Nalegając, by Sadie je zajęła, Jack wszedł schodami na górne piętro, by poszukać kolejnego siedzenia. Konduktor uwijał się, wydając bilety. Sadie zesztywniała. Za przejazd zawsze płacił Jack – jego angielszczyzna była wunderbar i, co ważniejsze, to on trzymał wszystkie pieniądze.

– Dokąd, proszę pani? – spytał konduktor, doszedłszy do jej miejsca, pobrzękując swoją skrzyneczką.

Sadie posłała mu nieśmiały uśmiech i wskazała na sufit:

– Pan na wysokości, on zapłaci.

Konduktor zaczął bełkotać w niemym oburzeniu, a pulchna kobieta obok odwróciła się i zmierzyła Sadie spojrzeniem, motyle na kapeluszu kiwały się w rytm jej chichotu.

Kiedy w domu Jack wyjaśnił jej błąd, Sadie nie mogła się oprzeć wrażeniu, że angielski umyślnie stworzono tak, by mieszał w głowach cudzoziemcom. Postanowiła, że nie odezwie się do niego słowem w tej verdammt mowie przez resztę popołudnia, a ponieważ on nie chciał rozmawiać po niemiecku, siedzieli obok siebie nadąsani. Nalegał, żeby porozumiewali się tylko po angielsku (na pewno za radą tej przeklętej broszury), ale rozmowa z mężem w jej chaotycznej angielszczyźnie przeobrażała go w obcą osobę. Wyglądał tak samo, ale po wcześniejszej niewymuszonej zażyłości nie został ślad.

Sadie siedziała na niewygodnej kanapie, popijając czarną kawę z filiżanki. Rozległo się mruknięcie, kiedy Elizabeth obudziła się z drzemki, a potem cichy krzyk:

– Mama! Mama!

Odstawiła filiżankę, rozlewając kilka kropli na fioletoworóżowy dywan, z pośpiechu, by jak najszybciej utulić córeczkę, i cmoknęła niezadowolona, że Jack nauczył małą, by wołała na nią „mama” zamiast Mutti. Dziś wieczorem, kiedy wróci z fabryki i będzie mógł się zająć Elizabeth, ona pójdzie do Freidy Herzfeld na Kaffee und Kuchen, kuchenne ploteczki i pogawędkę w zakazanym niemieckim. Potem może wybierze się do synagogi – jedynego miejsca w tym mieście, gdzie czuła się swobodnie. Tam słowa były takie same: hebrajski w wielkiej szul na Oranienburger Strasse i hebrajski w okazałym ceglanym budynku za Stepney Green. Kiedy zamykała oczy i słuchała niskiego głosu kantora, wyobrażała sobie, że jest na powrót w Berlinie, stoi z matką u boku na galerii dla kobiet i denerwuje się, czy Emil zachowuje się odpowiednio w sali niżej. Niemal słyszała fałszywe pienie Papy, kiedy mamrocząc, odbębniał nabożeństwo.

Ciasny warsztat bardzo szybko stał się za mały dla rozrastającej się fabryki Jacka, która przeniosła się do nowej siedziby przy rynku ulicznym na Hessel Street, a wkrótce stała się największym wytwórcą dywanów na londyńskim East Endzie, zaopatrującym niektóre z najlepszych hoteli średniej klasy w mieście. Połowę mężczyzn z ulicy Rosenblumów wywieziono i Bóg jeden wiedział gdzie – do Kanady? Na wyspę Man? Może nawet do Australii, jeśli wierzyć pogłoskom.

Policjanci przychodzili po ludzi o świcie. Robili to raczej na chybił trafił i jeśli człowieka nie było akurat w domu, czasami już nie zjawiali się ponownie. Sadie denerwowała się, że zabiorą także Jacka, i żeby ją uspokoić, zgodził się na ten nieprzyzwoicie wczesny spacer do fabryki. Osobiście nigdy nie wierzył, by po niego przyszli, w końcu był prawie Anglikiem ubiegającym się stosownymi kanałami o prawdziwe obywatelstwo (i potrafił rozwiązać krzyżówkę z „Timesa” w niecałe dwie godziny, co, głowę dawał, stanowiło swoisty rekord). Ale kiedy przybył do fabryki tego wrześniowego poranka, zorientował się, że zapomniał śniadania. Sadie zawsze pakowała mu torebkę z macą i kawałkiem gumiastego żółtego sera z jego tygodniowej racji, a także termos z cuchnącą kawą. Zaburczało mu w brzuchu.

Mistfink – przeklął, w irytacji uciekając się do niemieckiego.

Wyobraził sobie brązową torebkę leżącą na kuchennym stole i postanowił po nią wrócić. Pognał kilkaset metrów z powrotem do domu.

Policjanci czekali na niego na progu. Jack nawet nie próbował zawrócić. Znaleźli go i byłoby nie po angielsku uciekać teraz jak jakiś tchórzliwy przestępca.

Odór z pisuarów zawsze mu potem to przypominał: jeden niuch amoniaku i naftaliny, a już był z powrotem w 1940 roku i prowizorycznej celi na londyńskim posterunku policji wraz z pięcioma innymi uchodźcami zagrożonymi internowaniem, którzy jak jeden mąż narzekali głośno z powodu zimnych ławek i hemoroidów. Jack nie uczestniczył w tych utyskiwaniach. Siedział z głową w dłoniach i zastanawiał się, jak to możliwe, że on, najlepiej zapowiadający się Anglik z całego grona jego znajomych, został zaliczony do obywateli wrogiego państwa kategorii B (potencjalne ryzyko dla bezpieczeństwa kraju) i aresztowany. Przy jego znajomości różnych gatunków marmolad i dziejów rodziny królewskiej sięgającej Etherleda Bezradnego niemal nie mieściło się w głowie, że mógłby zostać zaklasyfikowany inaczej niż do kategorii C (niekwestionowane oddanie brytyjskiej sprawie).

Nie rozumiał, jak mogło do tego dojść. Przestrzegał co do joty wszystkich zasad, a mimo to go zabrali – najwyraźniej punkty wyłożone w Zbiorze przydatnych informacji nie wystarczały, by wrosnąć w społeczność. Wyłowił broszurkę i zaczął tworzyć swój pierwszy aneks do listy.

Uważaj poniższe za swój honorowy obowiązek:

1. Bezzwłocznie zacznij się uczyć języka angielskiego I JEGO POPRAWNEJ WYMOWY.

Próbowałem, ale to nie takie łatwe. Nawet lekcje angielskiego nie pomagają. Nie sposób pozbyć się przeklętego niemieckiego akcentu.

2. Powstrzymaj się od używania niemieckiego NA ULICY, W ŚRODKACH TRANSPORTU I MIEJSCACH PUBLICZNYCH, TAKICH JAK RESTAURACJE. LEPIEJ MÓW ŁAMANĄ ANGIELSZCZYZNĄ NIŻ PŁYNNĄ NIEMczyzną – I w żadnym wypadku nie mów podniesionym głosem (z wyjątkiem rozmowy z cudzoziemcami, kiedy jest rzeczą przyjętą krzyczeć). Nie czytaj PUBLICZNIE NIEMIECKICH GAZET. Nie czytaj ich WCALE, jeśli nie chcesz zostać uznany za „zagrożenie kategorii A” i szpiega.

3. Nie krytykuj żadnych przepisów administracyjnych ANI TUTEJSZYCH SPOSOBÓW POSTĘPOWANIA. Bardzo trudne w razach takich jak ten. Anglia DAŁA CI WOLNOŚĆ I SWOBODĘ. NIGDY O TYM NIE ZAPOMINAJ.

Jack prychnął. Przy całej swej lojalności nie mógł nie zauważyć, że był to raczej dziwny rodzaj wolności. Ale zaraz uświadomił sobie z westchnieniem, że ta myśl jest niebezpiecznie bliska krytykanctwa, i przeszedł szybko do następnego punktu.

4. Nie wstępuj do żadnych organizacji politycznych.

Ale najwięcej dawały mu do myślenia punkty piąty i szósty. Uświadomił sobie, że choć pomocne dla nowo przybyłego uchodźcy, koniecznie wymagają dokładniejszej wykładni.

5. Nie ściągaj na siebie uwagi głośną rozmową, zachowaniem czy stylem ubioru. Nie gestykuluj, kiedy mówisz. Trzymaj ręce nieruchomo po bokach albo miejscowi wezmą cię za afektowanego dziwaka. Anglicy bardzo nie lubią ostentacji CZY EKSTRAWAGANCJI w STROJU. Pamiętaj: najlepsza jest nijakość. Anglicy przywiązują ogromną WAGĘ DO UMIARU, WOLĄ POWŚCIĄGLIWOŚĆ W MOWIE OD EMFAZY. CENIĄ BARDZO DOBRE MANIERY. (przekonasz się, że mówią „dziękuję” z lada POWODU – NAWET ODBIERAJĄC BILET AUTOBUSOWY, za który zapłacili). Zawsze przepraszaj, nawet jeśli nie jesteś winien – kiedy ktoś potrąci cię na ulicy, przepraszaj stokrotnie.

6. Staraj się przestrzegać form, tradycji i zwyczajów TEGO KRAJU W STOSUNKACH TOWARZYSKICH i biznesowych. Łatwo powiedzieć, ale jakie to są firmy i zwyczaje? Ten punkt wymaga poważnego rozwinięcia.

7. Nie oczekuj, że z miejsca będziesz przyjmowany W ANGIELSKICH DOMACH. MIJA TROCHĘ CZASU, zanim Anglik zaprosi w swe progi obcego.

8. Nie rozpowszechniaj trucizny pt. „to musi się pojawić w waszym kraju”. Brytyjczycy stanowczo SPRZECIWIAJĄ SIĘ TEJ TCHÓRZLIWEJ MYŚLI.

Pisaninę Jacka przerwało walenie policjanta w kraty celi. Poderwał głowę przestraszony i zobaczył żonę z maleńką córką stojące na zewnątrz i płonące z upokorzenia. Nie chciał, by oglądały go zamkniętego w klatce i śmierdzącego. Przez pierwszy tydzień, jaki tu spędził, spotykali się w sali widzeń, ale teraz dzięki nawoływaniom pana Churchilla, by „zwinąć ich wszystkich”, pomieszczenia na posterunku pękały w szwach od uchodźców czekających na transport do obozów dla internowanych.

Sadie przełożyła rękę przez kraty i pogłaskała go po nieogolonym policzku.

Meine Liebe

– Po angielsku, kochanie – wymruczał Jack, zerkając z niepokojem na strażnika.

– Maleńka tęskni za tatusiem.

Elizabeth popatrywała zza matki, robiąc miny do jednego ze staruszków, który siedział na końcu celi i zaplatał długą brodę w szpic, żeby ją rozśmieszyć. Jack ucałował dłoń Sadie i ze wszystkich sił starał się sprawiać wrażenie wesołego.

– Nie jest tak źle. Jakoś przekiełbaszę. Mosze uczy mnie grać w tryktraka. Rozmawiałaś z Edgarem?

Ja. Odwiedzić go w jego biurze, tak jak ty mówisz. A Lottie, ona mi mówić, że on codziennie chodzić na policję i do sędziego i on krzyczeć. Potem pić whisky.

Jack próbował się uśmiechnąć, wiedząc, że przyjaciel robi, co w jego mocy. Jeśli ktoś mógł mu pomóc, to właśnie Edgar Herzfeld. Był łagodnym, mało ruchliwym człowiekiem, dopóki się nie wściekł.

– A Freida, mówi mi dać ci to. – Sadie nachyliła się i pocałowała go czule w usta. – Widzisz? Pocałunki lepiej smakować, kiedy nie być od żony – powiedziała, siląc się na beztroskę.

Wychodząc, wsunęła przez kraty małą paczuszkę owiniętą w chusteczkę. Jack powąchał. Strudel jabłkowy. W Berlinie Sadie i Mutti, jej matka, zawsze piekły strudle w piątki. Dzisiaj musi być zatem piątek. Ugryzł kawałek i między zębami zatrzeszczały mu rodzynki. Emil, młodszy brat Sadie, ich nie cierpiał. Zawsze wyjmował wszystkie i skrupulatnie układał w równe rządki na talerzu – co doprowadzało jego siostrę do szaleństwa. „Pomyśl tylko o tych wszystkich koryntkach, które zmarnowałeś – mawiała. – Gdybyś ułożył je jedna za drugą w szeregu, linia ciągnęłaby się aż do Zoologische Garden”. Jack przymknął oczy i zobaczył w myślach niekończący się wąż ułożonych gęsiego rodzynków – wszystkich, których Emil nie zjadł – i zastanawiał się, jak długi będzie ten łańcuch pod koniec życia chłopca. I w tej chwili poczuł przygniatający żebra smutek. Odchrząknął, starając się powstrzymać łzy, ale jedna i tak mu się wymknęła i skapnęła prosto na strudel, od czego zrobił się słony. Martwił się o Emila i Mutti, i wszystkich innych, którzy tam zostali, ale teraz w sercu miał miejsce tylko na własną niedolę. Było mu zimno, w celi śmierdziało szczyną i tęsknił za domem.

O świcie pewnego ranka areszt opróżniono i Jack został razem z innymi stłoczony w przedziale drugiej klasy wyjątkowo długiego pociągu pasażerskiego na stacji Waterloo. Wciśnięty między dwójkę sędziwych wiedeńczyków, wiedział, że powinien się niepokoić, dokąd go wywożą. Ale po trzech tygodniach zamknięcia w wilgotnej celi z małym, wysoko umieszczonym okienkiem czuł w brzuchu tylko dreszcz podekscytowania.

Pociąg telepał się przez miasto, niekończący się labirynt brukowanych ulic i szarego nieba. Smugi dymu unosiły się znad zgliszczy tlących się jeszcze po nalocie bombowców zeszłej nocy. Widział, jak ludzie gramolą się na rumowiska zawalonych domów, i zamknął oczy ze zgrozy. Kolebanie się pociągu ukołysało go do snu. Z głową podskakującą na szybie śnił o dziwnych rzeczach, otwartym niebie pełnym skowronków, szmaragdowych robaczkach świętojańskich nocą i szachownicach chorągiewek na zboczu wzgórza.

A potem poczuł, jak jeden z wiedeńskich dżentelmenów potrząsa nim, żeby się obudził, i częstuje kawałkiem czerstwego chleba, na który Jack nie miał ochoty. Odwrócił się do okna i zobaczył, że ocknął się w innej Anglii. Ta była zielona. Zanim wyjechali z Berlina, tak właśnie wyobrażał sobie ten kraj. Uśmiechnął się – więc Anglia to mimo wszystko łąki i owce, kryte strzechą domy i srebrzyste potoki.

Pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji i tłum wypchnął Jacka na peron. Poczuł sól w powietrzu, usłyszał morze. Popołudniowe słońce raziło go w nawykłe do ciemnicy oczy, zamrugał i minęła dobra chwila, zanim się zorientował, że ktoś go woła.

– Jack! Jack Rosenblum!

Popatrzył przez tłum i zobaczył jakąś postać gorączkowo wymachującą rulonem papierów.

– Edgar?

Szczupły mężczyzna ze wzburzoną szopą siwych włosów rzucił się w jego kierunku, odpychając na bok zawadzających mu ludzi, i porwał Jacka w niedźwiedzie objęcia.

– Dokonałem tego! Jesteś bezpieczny, Jack. Mogę cię zabrać do domu, do Sadie.

Jack przełknął głośno i gapił się na Edgara, a nogi zaczęły mu dygotać niczym moczymordzie przed porannym ginem.

– Poszedłem do sędziego i mówię mu: ten człowiek, ten Rosenblum od Dywanów Rosenbluma, to on jest prawdziwym sojusznikiem w walce z nazistami. – Edgar rozłożył ramiona dla podkreślenia swoich słów, uderzając nimi mężczyzn płynących po obu stronach. Nie pozwolił jednak, by taki drobiazg mu przerwał, i mówił dalej: – Powiadam temu sędziemu w śmiesznej długowłosej peruce: w dniu, w którym wypowiedziano wojnę, ten człowiek oddał swoją przynoszącą zyski fabrykę, żeby wspomóc angielski wysiłek wojenny. Nie kwestionujcie lojalności Jacka Rosenbluma!

Jack skinął głową w osłupieniu, niezdolny wymówić słowa.

– ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin