Zla Krew - Arne Dahl.rtf

(1588 KB) Pobierz

 

ARNE DAHL

ZŁA KREW

 

1

 

NIEMY ból. Teraz już wiem, co to znaczy.

Nauka na życie, zaśmiał się bezgłośnym śmiechem wisielca. Nauka na śmierć, i zamiast śmiechu jeszcze jeden niemy krzyk w próżnię.

Gdy poczuł kolejny atak bólu, uświadomił sobie z krystaliczną jasnością, że zaśmiał się po raz ostatni.

Ból już się nie wzmagał. W tym, co potrafił jeszcze określić jako mieszaninę zaspokojenia i strachu, poczuł, że dotarł na najwyższy szczyt, i zrozumiał, jakiego rodzaju proces miał się teraz rozpocząć.

Zjazd.

Krzywa bólu przestała się wznosić, wyprostowała się; gdzieś w oddali widział, jak pikuje, jakby pędziła po zjeżdżalni, prosto w nicość. Lub też - choć walczył z tą myślą - do Boga.

Pory na jego ciele rozszerzyły się: maleńkie, szeroko rozwarte usta krzyczące „dlaczego", którego on sam nie mógł wykrzyczeć.

Potem przyszły obrazy; wiedział, że przyjdą. Pojawiły się już wtedy, gdy ból osiągnął poziom, którego nie wyobrażał sobie nawet w najśmielszych przypuszczeniach. Zdziwiło go, jakie moż­liwości kryły się w nim przez te wszystkie lata.

Czyli to prawda.

Człowiek nosi w sobie aż taki potencjał wytrzymałości.

Gdy eksplodował całym sobą w nadchodzących po sobie kaskadach, wydawało mu się, że ból przenosi się z jego palców, genitaliów i szyi gdzieś poza ciało. W pewnym sensie ból stał się wszechobecny, wzniósł ponad cielesność i wtargnął do jego - nie potrafił znaleźć lepszego słowa - duszy, za wszelką cenę starał się nie stracić przytomności umysłu. Właśnie wtedy przyszły obrazy.

Z początku jeszcze walczył, próbując nie stracić kontaktu ze światem zewnętrznym, który zawęził się do cielsk samolotów przesuwających się za okienkiem w ścianie - czasem też mijał go jego oprawca, uzbrojony w śmiercionośne narzędzia. Ryk samo­lotów mieszał się powoli z obrazami, aż w końcu samoloty stały się wyjącymi z otchłani zjawami. Nie potrafił uporządkować obrazów, ich kolejności, struktury. Zobaczył wyraźnie wnętrze sali porodowej, ale nie było go tam; gdy rodził się jego syn, rzygał w toalecie, co bardzo dobrze teraz słyszał. W myślach widział się jednak, to było piękne, pozbawione zapachu i dźwięków. Zycie toczyło się dalej, było czyste. Pozdrawiał ludzi, o których wiedział, że są wielkimi pisarzami. Szedł przez wspaniałe korytarze. Patrzył, jak kocha się z żoną, jej twarz promieniała szczęściem, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widział. Stał na mównicy, tłum bił brawa jak oszalały. Nowe korytarze, spotkania, zebrania. Był w telewizji, czuł, jak patrzą na niego z uznaniem. Widział, jak pisze w nagłym przypływie inspiracji, jak czyta książkę, jedną za drugą, jak pochyla się nad kolejną stertą papieru. Gdy ból ustępował, a ryk samolotów sprowadzał jego myśli z powrotem na ziemię, dochodziło do niego, że widział jedynie siebie samego, jak czyta i pisze, nigdy zaś - co tak naprawdę czyta i pisze. W tych krótkich przerwach na oddech uświadamiał sobie, że zastanawia się, co to mogło oznaczać.

Rozpoczął się zjazd, czuł to wyraźnie. Ukłucia już go nie dosięgały. Wymykał się swojemu dręczycielowi, wiedział, że wygra. Starczyło mu siły, żeby na niego splunąć, w odpowiedzi usłyszał skrzypnięcie i ledwo wyczuwalne nasilenie bólu. Z ciem­ności wyłonił się ryczący smok, który na powrót zamienił się w samolot i spowił welonem spalin boisko, gdzie syn rzucał nerwowe spojrzenia w stronę linii autowej. Zamachał do syna, ale ten go nie widział, zamachał więc szybciej, głośniej zawołał, lecz chłopak wydawał się tylko coraz bardziej zrezygnowany i z roztargnienia, a może na znak protestu, strzelił samobója. Młoda kobieta przy regale z książkami, spojrzenia pełne uznania. Idą ulicą, manifestując przed całym światem swoją ponadpokoleniową miłość. Po drugiej stronie nieruchomieją dwie postacie, żona z synem, widzi ich wyraźnie, zatrzymuje się i całuje dziew­czynę głęboko. Jogging, siłownia. Igła, która wbija się w czaszkę. Jeszcze jedno ukłucie i imponująca czupryna znów jest na swoim miejscu. Telefon dzwoni w czasie dyskusji na targach książki, drugi syn, strzelają korki od szampana; gdy wraca do domu, już ich nie ma. Znowu czyta; w ostatnim przypływie świadomości przychodzi mu na myśl, że coś z tego, co przeczytał i napisał, powinno do niego wrócić, ale wciąż widzi tylko siebie. W ostatnim przebłysku, kiedy wydaje mu się, że umiera w prawdzie, dochodzi do niego, iż wszystko, co przeczytał czy napisał, tak naprawdę nic nie znaczyło. Równie dobrze mógł zająć się czymś zupełnie innym.

Przypominają mu się pogróżki. „Nikt nie usłyszy twojego krzyku". Nie brał ich na poważnie. Bo przecież podejrzewał... Ostatnia fala bólu zabiera ze sobą ostatnie myśli.

I wtedy zaczyna się koniec. Ból ustaje. Obrazy nabierają tempa. Jakby się gdzieś spieszyły.

Idzie w tłumie protestujących, jakiś policjant podnosi na niego pałkę. Stoi na pastwisku, pędzi na niego koń. Zaskroniec wpeł-za mu do kaloszy i wije się między palcami. Ojciec rzuca szybkie spojrzenie na jego rysunek ogromnego węża. Chmury przesuwają się nad daszkiem, chyba widział na nim kota. Słodkie mleko obryzguje mu twarz. Gruba, jasnozielona cięciwa wskazuje mu drogę, coś prowadzi go przez ciemne, mięsiste kanały.

A potem nie prowadzi już nigdzie dalej.

Gdzieś pojawia się myśl: Co za podła śmierć.

 

2

 

PAUL Hjelm był przekonany, że istnieją martwe poranki. Bez wątpienia należał do nich właśnie ten, jeden z ostatnich poranków lata. Na pobladłych drzewach na dziedzińcu nie poruszył się ani jeden liść. I ani jeden kłębek kurzu. Stał w pokoju, patrząc bezwolnie przed siebie. Również w jego głowie tylko niektóre szare komórki wykonywały jakikolwiek ruch. Innymi słowy, był to całkowicie martwy poranek w budynku komendy policji na Kungsholmen.

Co gorsza, był to również całkowicie martwy rok. Paul Hjelm należał do zespołu policjantów, który w zeszłym roku prowadził dochodzenie w sprawie słynnego Łowcy Rekinów - seryjnego mordercy z przykładną konsekwencją uszczuplającego szeregi szwedzkich elit gospodarczych. Jako że dochodzenie zakończyło się sukcesem, zespół otrzymał status jednostki specjalnej wydziału kryminalnego Komendy Głównej Policji - Rikskrim - do „przestępstw o charakterze międzynarodowym", jak brzmiała oficjalna nazwa. W praktyce mieli zajmować się czymś, co tak naprawdę jeszcze nie dotarło do granic Szwecji.

Tu był pies pogrzebany. Przez ostatni rok kraj nie doświadczył żadnego nadzwyczajnego „przestępstwa o charakterze mię­dzynarodowym", w związku z czym zasadność istnienia Drużyny A coraz częściej była podawana w wątpliwość.

Właściwie to nawet tak się nie nazywali, otrzymali to miano w lekkiej panice, gdy półtora roku temu tworzono naprędce ich zespół. Obecna nazwa powstała z powodów formalnych, niejako utrwalających ich istnienie, a ponieważ oficjalnej nazwy nie sposób było powiedzieć, nie wybuchając przy tym śmiechem, nieoficjalnie wciąż byli Drużyną A, co brzmiało równie komicznie, ale przynajmniej wiązało się z jakimiś wspomnieniami. Ich suk­cesy należały już właściwie do historii. Pracownicy etatowi nie- mający nic do roboty nie byli mile widziani, zespół powoli więc się rozkruszai. Ciągano ich na prawo i lewo, dostawali coraz to gorsze zlecenia. I chociaż oficjalny szef zespołu Waldemar Mómer wal­czył o nich jak lew, wszystko wskazywało na to, że żywot Drużyny A dobiega końca.

Potrzebowali seryjnego mordercy z prawdziwego zdarzenia. O prawdziwie międzynarodowym charakterze.

Paul Hjelm patrzył bezmyślnie przed siebie w ten martwy poranek. Jeden z ostatnich żółtych liści drgnął i opadł na ponury betonowy dziedziniec. Policjant wzdrygnął się, pomyślał, że była w rym zapowiedź orkanu, to wzdrygnięcie wyrwało go z otępienia. Powlókł się w stronę obdrapanego lusterka do golenia, za­wieszonego na jednej ze ścian anonimowego biura, żeby przyjrzeć się z bliska wypryskowi na policzku.

W czasach pogoni za Łowcą Rekinów na jego twarzy pojawiła się czerwona plamka i ktoś bardzo mu bliski powiedział, że przypomina serce. To się zdarzyło dawno temu. Tamta kobieta nie była mu już taka bliska, a ta, która była, uważała, że to obrzydliwe.

Na wspomnienie tego czasu melancholia mieszała się w nim z poczuciem odrealnienia. To był dziwny okres, zdumiewające połączenie sukcesu zawodowego ze szwankującym życiem prywatnym. A potem odnowa, bolesna w sposób, w jaki bolesna może być tylko odnowa.

Cilla odeszła. Został sam z dziećmi w szeregowym domu w Norsborgu w samym środku jednego z najważniejszych śledztw w historii kraju. Dzieci musiały radzić sobie same, a on coraz bardziej zatracał się w pracy, znajdując budzące wątpliwości erotyczne pocieszenie u koleżanki z zespołu. Wciąż nie potrafił odróżnić tego, co rzeczywiście zdarzyło się między nimi, od tego, co tylko sobie wyobraził.

Po zakończonym śledztwie pociąg jego życia powrócił na znajome tory, jak w przypływie natchnienia nazywał to w myślach. Kolejne wagony wjeżdżały z bocznicy na magistralę, aż w końcu stary pociąg Hjelm wyglądał jak dawniej. Wróciła Cilla, życie rodzinne unormowało się, członkom Drużyny A, w tym jemu, przyznano status bohaterów, zespół zapewnił sobie przyszłość, Hjelm awansował i dostał normalne godziny pracy, dwóch kolegów stało się jego bliskimi przyjaciółmi, wspomniana koleżanka spotkała nowego mężczyznę, odzyskał spokój i wszystko było cacy.

Najwyraźniej jednak przedawkował spokój, bo oto któregoś dnia, po niespełna pół roku, który był potrzebny do zawiązania teczki ze sprawą Łowcy Rekinów i wydania wyroku, zobaczył, że jego magistrala zamieniła się w tor kolejki elektrycznej, a to, co początkowo wydawało mu się bezkresną przestrzenią i lotem w przestworza, było ledwie betonową podłogą, ścianami i sufitem dziecięcego pokoju. Jego pociąg jeździł w kółko, wciąż po tym samym torze.

Gdy jeszcze zaczęto kwestionować zasadność istnienia Drużyny A, pojawiły się kolejne wątpliwości. Coraz częściej miał wrażenie, że powrót na stare tory był tylko inscenizacją. Jakby to wszystko było fuszerką, jakby pod torowiskiem nie było gruntu i mógł je zerwać nawet najmniejszy podmuch wiatru.

Hjelm spojrzał w lustro. Miał około czterdziestki, blond włosy zgodnie ze szwedzkim standardem, z coraz dalej sięgającymi zakolami, nic szczególnego. Oprócz wyprysku, z którego przed chwilą zdarł płatek skóry i wtarł w policzek trochę kremu. Pod­szedł do okna. Nic się nie zmieniło. Żółty liść leżał dokładnie w tym samym miejscu co przedtem. W czasie jego nieobecności na policyjnym dziedzińcu nie zagościł nawet najmniejszy powiew.

Potrzebowali seryjnego mordercy z prawdziwego zdarzenia. O prawdziwie międzynarodowym charakterze, zdążył pomyśleć Paul Hjelm, zanim na nowo oddał się orgii użalania nad sobą.

To prawda, że Cilia wróciła. To prawda, że on też wrócił. Ale ani razu nie zdarzyło im się porozmawiać o tym, co tak naprawdę czuli w czasie separacji. Z początku wziął to za dowód wzajemnego zaufania, ale z czasem zrodziło się w nim podejrzenie, że chodziło tu raczej o przepaść, której nigdy nie uda im się pokonać, chyba tylko z pomocą sztucznych środków. A dzieci? Danne skończył szesnaście lat, Tova wkrótce miała skończyć czternaście i czasem, gdy udało mu się złapać ich przelotne spojrzenia, zastanawiał się, czy wyczerpał nagromadzony przez lata zapas zaufania. Czy dziwne lato ponad rok temu zostawiło ślady, które będą miały wpływ na życie jego bliskich jeszcze długo po jego śmierci? Na myśl o tym kręciło mu się w głowie.

Miał wrażenie, że związek z Kerstin Holm, koleżanką z pracy, również wkroczył w nową fazę. Wpadali na siebie kilka razy dziennie, przy każdym kolejnym spotkaniu czuli się bardziej niezręcznie. W ich spojrzeniach kryła się otchłań, do której nawet się nie zbliżyli, a która coraz bardziej się o nich upominała. Dobre stosunki z szefem Janem-Olovem Hultinem i kolegami Gunna-rem Nybergiem i Jorge Chavezem też nie były takie jak dawniej. Patrzył, jak kolejka elektryczna jeździ w kółko po zamkniętym pokoju.

I jeszcze ta nieprzyjemna myśl, że tak naprawdę zmienił się tylko on. Bo w nim naprawdę zaszła zmiana. Słuchał muzyki, którą dawniej omijał szerokim łukiem, i zaczytywał się w książkach, z których istnienia nawet nie zdawał sobie sprawy. Spojrzał na biurko, na leżący na nim discman i stykającą się z nim grzbietem zniszczoną książkę. W odtwarzaczu miał coś bardzo tajemniczego, Meditations Johna Coltrane'a, jedną z ostatnich płyt mistrza saksofonu, dziwną mieszaninę dzikiej improwizacji i po­bożnego skupienia, a obok Ameryka Kafki, jedna z jego najmniej docenianych powieści, ale na swój sposób również najbardziej osobliwa. Hjelm wiedział, że nigdy nie zapomni łańcucha zdarzeń, który rozpoczyna się w chwili, gdy młody Karl, schodząc na ląd ze statku w nowojorskim porcie, spostrzega, że zapomniał parasola, i postanawia po niego wrócić. Takie sceny przychodzą do człowieka, gdy leży na łożu śmierci, co do tego nie miał wątpliwości.

Czasem obwiniał literaturę i muzykę za wizję kolejki elek­trycznej. Może byłby szczęśliwszym człowiekiem, gdyby wciąż widział nieskończoną przestrzeń i drogę aż po horyzont.

Kolejny raz spojrzał na dziedziniec. Liść leżał na swoim miej­scu. Całkowity bezruch.

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, zerwał się z ziemi, wpadł w wir powietrza, porywając za sobą inne, żółte i zielone; dziki, kolorowy taniec między murami komendy policji. Po chwili zatrzymał się, samotny podmuch wiatru przeniósł się ukradkiem w inne miejsce, zostawiając po sobie opuszczoną stertę liści na smutnym chodniku.

Otworzyły się drzwi. Wszedł Jorge Chavez. Już sama obecność tego trzydziestoletniego wulkanu energii sprawiała, że Paul Hjelm czuł się o dziesięć lat starszy. Zdążył się z tym pogodzić; Chavez był jednym z jego najlepszych przyjaciół. Trafił do Drużyny A z Sundsvall, gdzie przyznał sobie miano jedynego czarnego gliniarza w północnej Szwecji. Tak naprawdę pochodził jednak ze Sztokholmu, był synem chilijskich imigrantów mieszkających w Ragsved. Hjelm nie mógł pojąć, jak Chavezowi udało się przejść testy sprawnościowe do szkoły policyjnej; miał najwyżej metr siedemdziesiąt wzrostu. Jakkolwiek patrzeć, był jednym z najbystrzejszych policjantów w kraju, a już z pewnością jednym z bardziej energicznych, jakich Hjelm kiedykolwiek spotkał. Poza tym był wyśmienitym basistą jazzowym.

Korpulentna postać prześlizgnęła się bezszelestnie do swojej połowy biurka, zdjęła z krzesła szelki z kaburą, zapięła, sprawdziła broń służbową i włożyła na siebie letnią płócienną marynarkę.

- Coś wisi w powietrzu. Na korytarzach pełna mobilizacja.

Hjelm powtórzył niezbyt pewnie zestaw ruchów Chaveza.

- Jak to pełna mobilizacja?

- Trudno powiedzieć. Ale ja ci to mówię, za pół minuty usły szymy głos Hultina. Chcesz się założyć?

Paul Hjelm pokręcił głową. Spojrzał na leżącą na biurku książkę i płytę, na stertę liści na dziedzińcu, wzdrygnął się i zajął miejsce w lokomotywie. Czas nabrał nowego kształtu.

W telefonie odezwał się szorstki głos; należał do szefa opera­cyjnego Drużyny A, inspektora kryminalnego Jana-Ołova Hultina.

- Zbiórka. Wszyscy. Natychmiast.

Hjelm naciągnął skórzaną kurtkę na kaburę i już był gotowy. Całym sercem. Pobiegli do sali, która dawniej nazywana była centrum dowodzenia i która może - pomyślał Hjelm z nadzieją - jeszcze kiedyś powróci do tej nazwy. W korytarzu Chavez oberwał w nos drzwiami. Otworzył je Viggo Norlander, ale nawet na niego nie spojrzał. Znany w zespole jako skończony formalista, był teraz prawdziwym bad boy. Po zakończeniu śledztwa w sprawie Łowcy Rekinów zamienił znoszone urzędnicze gamiturki na modne koszulki polo i skórzaną kurtkę, a zwisający brzuszek na kaloryfer z prawdziwego zdarzenia.

Gdy Norlander i Hjelm wtoczyli się do środka, reszta zespołu siedziała już w sali. Chavez zjawił się chwilę potem z chusteczką przytkniętą do nosa. Inspektor Jan-Olov Hultin spojrzał na niego wymownie zza swojej katedry; wyglądał jak znudzony nauczyciel, o którym zapomniał zakład ubezpieczeń społecznych. Drobne oprawki były już na swoim miejscu - wyglądały jak narośl na ogromnym nosie. W jego spojrzeniu nie dostrzegli błysku, co najwyżej ognik gdzieś w kąciku oka. Odchrząknął.

Doborowy oddział był w komplecie. Jak zwykle przyszli trochę przed czasem, żeby móc wcześniej wyrwać się do domu. Nikt nie został nigdzie oddelegowany ani też przydzielony do kolejnego zadania. Jakby była w tym jakaś głębsza myśl. Gun-nar Nyberg, Arto Söderstedt i Kerstin Holm siedzieli z przodu. Nyberg i Söderstedt należeli do tego samego pokolenia co Norlander, byli o kilka lat starsi od Hjelma i o wiele łat starsi od Chaveza, Holm była gdzieś pomiędzy tymi dwoma ostatnimi. Przyjechała z Góteborga i była jedyną kobietą w zespole, drobna, z ciemnymi włosami i ciętym językiem. Stanowiła trzeci trybik w trio mózgowców, które w opinii pozostałych tworzyła z Hjel-mem i Chavezem. Miała również coś wspólnego z największym mięśniakiem w zespole, kolegą z pokoju Gunnarem Nybergiem - oboje śpiewali w chórze i nie przeszkadzało im, gdy ktoś nakrył ich ćwiczących a cappella. Nyberg, w przeszłości napakowany sterydami brutalny kulturysta, dziś był nieśmiałym mężczyzną w średnim wieku obdarzonym pięknym głosem - niedbale ubraną górą mięśni, która, jeśli zaszła taka potrzeba, potrafiła zaśpiewać ze starych nut. Tak było za czasów śledztwa w sprawie Łowcy Rekinów, gdy z kulą w szyi zatrzymał rozpędzony samochód i trwale go uszkodził. Z kolei Söderstedt, kredowobiały Fin szwedzkiego pochodzenia, był w przeszłości wybitnym adwo­katem, którego jednak dogoniło sumienie. Zawsze trzymał się trochę z boku, podążając własnymi, nieszablonowymi ścieżkami, z dala od utartych szlaków.

Norlander, Chavez i Hjelm usiedli w tylnym rzędzie. W sali rozległ się charakterystyczny, spokojny głos Hultina.

- W Stanach Zjednoczonych został dziś zamordowany obywa teł szwedzki. Ale nie j a k i ś tam obywatel, nie byle gdzie i nie przez byle kogo. Stosunkowo dobrze znanego szwedz kiego krytyka literackiego kilka godzin temu zabito na lotnisku Newark na obrzeżach Nowego Jorku. Przed śmiercią był bestial sko torturowany przez zręcznego seryjnego mordercę, aktywne go zawodowo od dwudziestu lat. Jak na razie nie ma to z nami nic wspólnego.

Hultin zrobił przerwę, najwyraźniej mieli jeszcze na to czas. Po chwili ciągnął:

- Szkopuł w tym, że ten seryjny morderca z prawdziwego zdarzenia o prawdziwie międzynarodowym charakterze jest właśnie w drodze do nas.

Znowu chwila ciszy, tym razem bardziej wymownej.

- Z informacji przesłanych nam przez FBI wynika, że zajął miejsce owego krytyka literackiego. W tej chwili siedzi w samolo cie, lot SK 904. Za niecałą godzinę wyląduje na Arlandzie, dokład nie o 8.10. Razem ze stu sześćdziesięcioma pasażerami; policja nowojorska zdecydowała się nie informować załogi. Wciąż nie znamy tożsamości przestępcy, co nie do końca dziwi, jeśli weź mie się pod uwagę fakt, że przez dwadzieścia lat wodził za nos FBI. Cała nadzieja w tym, że przed wylądowaniem samolotu przekażą nam nazwisko, pod jakim podróżuje. Uruchomiliśmy gorącą linię z agentem specjalnym Lamerem z Nowego Jorku, bierzemy pod uwagę dwa równoległe scenariusze. Pierwszy: do stajemy nazwisko na czas, a wtedy istnieje ryzyko bójki na po kładzie. Drugi: nie dostajemy nazwiska na czas i spośród stu sześćdziesięciu pasażerów musimy wytypować umiejącego się dobrze ukrywać seryjnego mordercę, o którym wiemy tylko tyle, że to biały mężczyzna w wieku około czterdziestu pięciu lat.

Hultin wstał i zasunął zamek błyskawiczny w swojej starej kurtce sportowej, zakrywając kaburę pistoletu. Pochylił się do przodu.

- Tak naprawdę sprawa jest bardzo prosta - zaczął powoli. -Jeśli nam się nie uda, Szwecja zaimportuje pierwszego prawdzi wego amerykańskiego seryjnego mordercę. Postarajmy się temu zapobiec.

Poczłapał do helikoptera, na odchodnym zostawiając ich z taką oto mądrością:

- Świat się kurczy, panie i panowie. Świat się kurczy.

 

3

 

NIEZASTĄPIONA bezmierna cisza, która zawsze przychodziła, gdy tego potrzebował, nadciągnęła w pulsujących falach błogości. Wiedział, że nigdy nie przestanie.

Na zewnątrz rozpościerała się nieskończona pustka, z ziemią, która stanowiła mały, niezbyt istotny wyjątek. Owadzia kupa powstała w akcie stworzenia na białym arkuszu doskonałości, kleks na protokole, plama, która powinna była zniweczyć nie­ograniczoną boskość boskości.

Cienka szyba z pleksi oddzielała go od zasysającej próżni. Spokój sprawiał, że stawał się jej częścią. Kopulował z nią w bo­skim kołysaniu.

Huśtawka z chmur powoli odsuwała obrazy. Były teraz daleko. Tak daleko, że mógł nawet o nich myśleć. Z jego ust ani na chwilę nie zniknął błogi uśmiech.

Był nawet w stanie pomyśleć o zejściu do piwnicy. Nie był to obraz - wówczas musiałby się go pozbyć, spalić w ofierze - ale opowieść, logicznie powiązana struktura. I choć wiedział, że zaraz znów mu ona uleci, wołając o spalenie, cieszyło go, że oto mógł ją zamknąć w przejrzystą jak szkło całość.

Był w drodze.

Był w drodze, schodził po schodach, o których nie wiedział, że istnieją, w drodze do piwnicy, której istnienia się nie domyślał. Tajemne przejście w garderobie. Słodkie od kurzu powietrze klatki schodowej, o którym nie potrafił zapomnieć. Ciche betonowe schody, o których myślał, że nie mają końca. Chłód wilgotnej poręczy.

Oczywista konsekwencja wtajemniczenia. Gdy oczy zdołały spojrzeć w górę, a każdy kolejny krok na schodach ku wiecznej ciemności rozgrzeszał poprzedni, ukazała się bezsporna logika. Został wybrany.

Kolo musi się zamknąć. Nie ma wyjścia. Potem zacznie na serio.

Schody prowadziły dalej. Zniknęła najsłabsza poświata. Szedł więc po omacku, krok po kroku.

Pozwolił sobie na przerwę, cisza kołysała go, był już coraz bliżej wyzwalającego snu. Czekał, aż niedoskonałe kołysanie niedosko­nałych skrzydeł samolotu przeniesie go w doskonałe kołysanie wieczności.

Pojawiło się nowe światło, całkiem inne, które pokierowało jego ostatnimi krokami w dół schodów. Blask zza drzwi, jak rama ikony wokół ciemności, jaśniejszy od światła. Gloria wskazująca drogę. Złota rama wokół przyszłego arcydzieła.

Które teraz miał dokończyć.

Uchylił drzwi do tysiącletniego królestwa.

Za oknem Wielka Niedźwiedzica zachodziła na Małą Niedźwie­dzicę, tworząc Jeszcze Większą Niedźwiedzicę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin