Aleksander Kuprin - Pojedynek.doc

(1028 KB) Pobierz
ALEKSANDER KUPRIN

ALEKSANDER KUPRIN

POJEDYNEK

Aleksander Kuprin (1870-1938) – rosyjski prozaik początków naszego stulecia – pochodził z rodziny urzędniczej. Po odbyciu nauki w zamkniętych szkołach wojskowych służył w wojsku jako oficer. W r. 1894 podał się do dymisji i w ciągu następnych sześciu lat pracował m.in. jako dziennikarz, tragarz portowy, mierniczy, aktor, ciągle zmieniając miejsce pobytu. Debiutował w 1889 roku.

Utwory z okresu debiutu literackiego „Po ciemku”, „W noc księżycową” (1893), „Dusza słowiańska” (1894) były obrazem pesymistycznej wizji losu ludzkiego, znamiennej dla wczesnej fazy modernizmu rosyjskiego. W latach 90-tych pisał również „szkice z natury”, poświęcone charakterystyce określonych typów społecznych („Kijowskie typy”, 1895-1898), oparte na bogatym materiale dokumentalnym zebranym w czasie wędrówek po Rosji w poszukiwaniu pracy.

W 1901 r. Kuprin osiedlił się w Petersburgu. Zbliżył się w tym czasie do M. Gorkiego i pisarzy skupionych wokół wydawnictwa „Znanije”.

W atmosferze radykalnych poglądów tej grupy literackiej powstała znakomita powieść „Pojedynek”, którą autor zadedykował Gorkiemu. Oparta na osobistych doświadczeniach Kuprina, który 14 lat spędził w wojsku, przesycona pasją demaskatorską, zaciekawia wnikliwą obserwacją i wiernym odtworzeniem warunków życia żołnierzy i oficerów w armii rosyjskiej. Bohater utworu – myślący i wrażliwy porucznik Romaszow – buntuje się przeciwko instytucji carskiego wojska, panującej w niej atmosferze bezdusznego drylu, oburza go pustka życia oficerów, ich ograniczoność.

Powieść, wydana w 1905 r., wywołała żywy rezonans społeczny i wzbudziła wiele dyskusji wykraczających poza środowisko literackie.

I

Wieczorne zajęcia w szóstej kompanii zbliżały się do końca i młodsi oficerowie coraz częściej i z coraz większą niecierpliwością spoglądali na zegarki. Odbywały się właśnie ćwiczenia z regulaminu służby garnizonowej. Żołnierze byli rozproszeni po całym placu: koło topól obrzeżających szosę, koło przyrządów gimnastycznych, przy drzwiach szkoły kompanijnej i przy kozłach strzeleckich. Byty to fikcyjne posterunki, jak np. warta przy prochowni, przy sztandarze, wartowni, kasie. Zaciągający wartę chodzili od posterunku do posterunku i wyznaczali ludzi: następowała zmiana warty; podoficerowie sprawdzali posterunki i badali dyscyplinę żołnierzy, starając się wyłudzić podstępem od wartownika karabin, to znów próbowali zmusić go do opuszczenia posterunku albo wpakować na przechowanie jakikolwiek przedmiot, najczęściej własną czapkę. Ci, którzy już dłużej służyli i lepiej znali tę groteskową kazuistykę, odpowiadali w takich wypadkach przesadnie surowym tonem: „Proszę odejść, nie mam prawa oddawać broni, chyba że otrzymam rozkaz od samego cesarza”. Ale młodzi łatwo dawali się zbić z tropu. Nie umieli jeszcze odróżnić fortelu lub podstępu od istotnych wymagań służby i często wpadali z jednej ostateczności w drugą.

– Chlebnikow! Ty niedojdo! – krzyczał drobny, okrągły i obrotny kapral Szapowalenko. W głosie jego przebijało ubolewanie zwierzchnika. – Uczyłem cię przecież, uczyłem, durniu jeden! Czyj rozkaz teraz wykonałeś? Aresztowanego? A bodajby cię!… Powiedz, po co stoisz na warcie?

W trzecim plutonie wynikło poważne zamieszanie. Młody żołnierz, Muchamiedżinow, Tatar, ledwie rozumiejący po rosyjsku, całkowicie już zbity z tropu fortelami swego przełożonego – zarówno rzeczywistego, jak i domniemanego – wpadł nagle we wściekłość, chwycił broń i na wszelkie perswazje i rozkazy odpowiadał kategorycznie:

– Zadźgam!

– Czekajże… Ty durniu! – przekonywał go podoficer Bobylew. – Wiesz, kim ja jestem? Jestem przecież komendantem warty…

– Zadźgam! – krzyczał Tatar przerażony i wściekły. Z nabiegłymi krwią oczyma, nerwowo zamierzał się bagnetem na każdego, kto się tylko do niego zbliżył. Okrążyła go gromadka żołnierzy, cieszących się z zabawnego wydarzenia i chwilowego odprężenia wśród uprzykrzonych zajęć.

Dowódca kompanii, kapitan Śliwa, poszedł rozstrzygnąć sprawę. Podczas gdy zgarbiony i powłóczący nogami Śliwa wlókł się ociężale na drugi koniec placu, młodsi oficerowie zeszli się, aby pogawędzić i zapalić. Było ich trzech: porucznik Wietkin – łysy, wąsaty, wyglądający na jakieś trzydzieści trzy lata, szałaput, gaduła, śpiewak i pijaczyna, podporucznik Romaszow, który służył w wojsku dopiero drugi rok, i podchorąży Łbow – żywy, elegancki chłopiec z figlamockliwymi, głupimi oczyma, z wiecznym uśmiechem na pełnych dziecięcych ustach, cały nafaszerowany odwiecznymi oficerskimi anegdotami.

– Świństwo! – powiedział Wietkin, spojrzawszy na swój niklowy zegarek, i gniewnie szczęknął szablą. – Po kiego licha przetrzymuje do tej pory całą kompanię? Kretyn!

– Niech mu pan to wytłumaczy, Pawle Pawłowiczu – poradził z chytrym wyrazem twarzy Łbow.

– Akurat! Niech pan sam pójdzie i wytłumaczy! O co chodzi? O to, że wszystko robi się niepotrzebnie. A przed przeglądem urwanie głowy. I zawsze przesolą. Zmordują żołnierza, zadręczą, zahukają, więc na przeglądzie stoi jak pień. Słyszeliście o tej głośnej historii, kiedy to dwaj dowódcy kompanii posprzeczali się, czyj żołnierz zje więcej chleba? Każdy z nich wybrał żarłoka co się zowie. Szło o dużą stawkę, jakieś sto rubli. Jeden żołnierz zjadł siedem funtów i odpadł, więcej nie mógł. Dowódca kompanii zaraz do feldfebla z pretensją: „Cóż ty sobie myślisz, taki owaki, jak mogłeś tak zawieść moje zaufanie?” A feldfebel tylko oczy wybałusza:

„Nie mam pojęcia, panie kapitanie, co mu się stało, rano, jakeśmy robili próbę, osiem funtów wrąbał za jednym zamachem”. Tak samo i z naszymi. Robią ćwiczenia bez sensu, a na przeglądzie się błaźnią.

– Wczoraj… – Łbow nagle parsknął śmiechem. – Wczoraj, kiedy wszystkie kompanie skończyły już zajęcia, idę do siebie, godzina chyba ósma, zupełnie ciemno. Patrzę, a w jedenastej kompanii chórem ćwiczą komendę: „Prezentuj broń, na ramię broń, pal”. Pytam się porucznika Andrusiewicza: „Dlaczego jeszcze o tej porze słychać tu u was taką muzykę?”, a on powiada: „A my tak sobie, niby te psy do księżyca wyjemy”.

– Wszystko mi zbrzydło – powiedział Wietkin i ziewnął. – Czekajcie, kto to jedzie konno? Chyba Bek?

– Tak. Bek-Agamałow – orzekł bystry Łbow. – Jak ładnie siedzi na koniu!

– Bardzo ładnie – zgodził się Romaszow. – Uważam, że jeździ lepiej od każdego kawalerzysty. O-o-o! Jak tańczy! Kryguje się ten Bek.

Szosą jechał powoli oficer w białych rękawiczkach i w mundurze adiutanta. Jechał na wysokim, smukłym koniu złocistej maści, z krótkim, na sposób angielski obciętym ogonem. Koń wyrywał się, niecierpliwie kręcił mocną, ściągniętą munsztukiem szyją i nerwowo przebierał cienkimi nogami.

– Pawle Pawłowiczu, czy to prawda, że on jest Czerkiesem z pochodzenia? – zapytał Romaszow Wietkina.

– Myślę, że tak. Czasem Ormianie rzeczywiście chcą uchodzić za Czerkiesów lub za Lezginów. Ale Bek, zdaje się, nie kłamie. Spójrzcie tylko, jak on wygląda na koniu!

– Poczekajcie, zawołam go – powiedział Łbow. Przyłożył rękę do ust i krzyknął stłumionym głosem, tak żeby nie usłyszał dowódca kompanii.

– Poruczniku Agamałow! Bek!

Jadący konno oficer ściągnął cugle, stanął na chwilę i obrócił się w prawo. Potem skierował konia w stronę kolegów, pochyliwszy się lekko w siodle, zmusił go energicznym ruchem do przeskoczenia rowu i krótkim galopem podjechał do oficerów.

Był wzrostu mniej niż średniego, chudy, żylasty, bardzo silny. Twarz ze spadzistym czołem, cienkim, garbatym nosem i zdecydowanym mocnym zarysem ust była męska, piękna i jeszcze dotychczas nie utraciła charakterystycznej wschodniej bladości – smagłej i matowej jednocześnie.

– Jak się masz, Bek – powiedział Wietkin. – Przed kim się tak krygowałeś? Przed pannami?

Bek-Agamałow, pochyliwszy się nisko i niedbale z siodła, uścisnął oficerom ręce. Kiedy się uśmiechnął, jego białe gęste zęby rzuciły, zda się, olśniewający odblask na całą dolną część twarzy i na małe, czarne, wypielęgnowane wąsy.

– Przechodziły tam dwie ładniutkie Żydóweczki. Ale co mi tam! Nie zwracałem na nie żadnej uwagi.

– Wiemy już, co w trawie piszczy! – pokręcił głową Wietkin.

– Posłuchajcie, panowie – odezwał się Łbow i znów zawczasu się, roześmiał. – Wiecie przecież, co powiedział generał Dochturow o adiutantach z piechoty. To się odnosi do ciebie, Bek. Są to, jego zdaniem, najzuchwalsi jeźdźcy na całym świecie.

– Nie łżyj, nieopierzony żółtodzióbie – powiedział Bek-Agamałow. Spiął konia ostrogami, udając, że chce najechać na podchorążego.

– Słowo daję! Oni wszyscy, powiada, mają nie konie, lecz jakieś chabety, szkapy dychawiczne, kulawe, ślepe, łykawe. Ale na rozkaz pędzi taki na oślep. Płot nie płot, rów nie rów, wali przez krzaki, cugle wypuści, strzemiona zgubi, czapkę diabli porwą. Dzielni jeźdźcy!

– Co tam nowego, Bek? – zapytał Wietkin.

– Co nowego? Nic. Właśnie przed chwilą dowódca pułku natknął się w kasynie na podpułkownika Lecha. Rozwrzeszczał się na niego tak, że na cerkiewnym placu było słychać. Lech, pijany jak bela, nie może słowa wymówić. Stoi z założonymi do tyłu rękami i chwieje się. A Szulgowicz jak nie huknie na niego: „Kiedy rozmawia pan z dowódcą pułku, proszę nie trzymać rąk na tyłku! I to jeszcze w czasie służby!”

– Ale mu wyrąbał! – powiedział Wietkin z uśmiechem ni to ironicznym, ni to aprobującym. – Wczoraj w czwartej kompanii podobno krzyczał: „Co wy mi tam regulaminem będziecie oczy mydlić. Ja jestem wasz regulamin, i koniec! Ja tu jestem wasz car i Bóg!”

Łbow nagle znów zaśmiał się do swoich myśli:

– A wiecie, panowie, jak to było z adiutantem z pułku N…

– Zamknij się, Łbow – poważnie zwrócił mu uwagę Wietkin. – Ale też pana dzisiaj język swędzi!

– Jest jeszcze jedna nowina – mówił dalej Bek-Agamałow, który znów skierował konia na Łbowa i zaczął żartem na niego najeżdżać. Koń kręcił głową i parskał pryskając wokół pianą. – Jest jeszcze jedna nowina. Dowódca żąda od oficerów wszystkich kompanii umiejętności władania białą bronią i ćwiczeń na manekinach. W dziewiątej dał im takiego bobu, że coś strasznego. Epifanowa wpakował do aresztu za to, że miał szablę nie naostrzoną… Czego się boisz, młokosie – krzyknął nagle Bek-Agamałow do podchorążego. – Przyzwyczaisz się! Kiedyś sam zostaniesz adiutantem. Będziesz siedział na koniu jak kukła.

– No, ty Azjato!… Wynoś się ze swoją chabetą – powiedział Łbow odsuwając się od końskiego pyska. – Słyszałeś, Bek, jak w pewnym pułku jeden z adiutantów kupił cyrkowego konia? Wyjechał na nim podczas przeglądu, a koń nagle przed samym głównodowodzącym zaczął cyrkowym krokiem paradować. Wiesz, tak: nogi do góry i tak z boku na bok. Dopadł wreszcie czołowej kompanii. Zamieszanie, krzyk, rwetes… A koń nic sobie z tego nie robi i dalej paraduje cyrkowym krokiem. Wtedy Dragomirow zrobił z rąk tubę, o tak, i krzyczy: „Poruczniku, tym samym krokiem na odwach na dwadzieścia jeden dni ma-arsz!…”

– E, bzdury! – żachnął się Wietkin. – Słuchaj, Bek, rzeczywiście zaskoczyłeś nas tym fechtunkiem. No więc jakże to będzie? Nie będziemy mieli ani chwili wolnej? Wczoraj właśnie przynieśli nam to czupiradło.

Wskazał na środek placu, gdzie umieszczono manekin z wilgotnej gliny, w którym można się było dopatrzyć pewnego podobieństwa do postaci ludzkiej pozbawionej rąk i nóg.

– No i co? Jużeście ćwiczyli? – zapytał ciekawie Bek-Agamałow. – Pan nie próbował? – zwrócił się do Romaszowa.

– Jeszcze nie.

– Także coś! Będę się takimi głupstwami zajmować – mruknął Wietkin. – Czy to ja mam czas na fechtunek? Od dziewiątej rano do szóstej wieczór wciąż tylko tu się sterczy. Ledwie człowiek zdąży coś zeżreć i wódki się napić. Mnie na to nie wezmą…

– Dziwak z pana! Przecież oficer musi umieć władać szablą.

– Po cóż to potrzebne? Na wojnie? Przy dzisiejszej broni palnej nie dopuszczą cię i na sto kroków. Po kiego licha mi twoja szabla? Nie jestem kawalerzystą. A jak będzie trzeba, to już raczej wezmę karabin i pac-pac kolbą po łbach. To pewniejsze.

– No dobrze, a w czasie pokoju? Wiele rzeczy może się zdarzyć. Bunt, rozruchy czy coś w tym rodzaju…

– No to co? Po co zaraz szabla? Nie będę przecież odrabiał czarnej roboty i ścinał ludziom głów. Kompa-ania, ognia! – i sprawa załatwiona.

Bek-Agamałow skrzywił się.

– Wciąż bzdury pleciesz, Pawle Pawłowiczu. Odpowiedz poważnie. Idziesz sobie, na przykład, na spacer… albo w teatrze, albo przypuśćmy w restauracji obrazi cię jakiś cywil… weźmy ostateczność… ktoś cię spoliczkuje, co wtedy?

Wietkin wzruszył ramionami i pogardliwie wydął wargi.

– Te-eż! Po pierwsze, żaden cywil mnie nie uderzy, dlatego że biją tylko tego, kto się boi, a po drugie… no cóż… palnę do niego z rewolweru.

– A jeżeli rewolwer zostawisz w domu? – zapytał Łbow.

– No to, do licha, pojadę po niego… Co za głupstwa! Zdarzyło się kiedyś, że obrażono pewnego kometa w kabarecie. Pojechał do domu dorożką, przywiózł rewolwer i utłukł jakichś tam dwóch chłystków… i tyle!…

Bek-Agamałow z niezadowoleniem pokręcił głową.

– Wiem, słyszałem. Jednakże sąd uznał, że oskarżony działał z premedytacją, i skazał go. I co mu z tego przyszło? Gdyby tak mnie ktoś obraził lub uderzył…

Nie dokończył zdania, ale tak mocno zacisnął w pięść małą dłoń, którą trzymał cugle, aż zadrżała. Łbow nagle zatrząsł się od śmiechu i parsknął.

– Znów! – surowo odezwał się Wietkin.

– Panowie, przepraszam… cha-cha-cha! W pułku M. zdarzył się taki wypadek. Podchorąży Krause wywołał w klubie szlacheckim skandal. Bufetowy chwycił go za epolety i prawie mu je oderwał. Wtedy Krause wyjął rewolwer i trach go w łeb! Trup na miejscu! Jeszcze mu się jakiś adwokacina nawinął, więc on i w niego trach! Rzecz jasna, wszyscy się rozbiegli. Wtedy Krause spokojnie poszedł sobie do obozu, na plac, pod maszt. Wartownik woła: „Kto idzie?” „Podchorąży Krause idzie umrzeć pod sztandarem”. Położył się i postrzelił się w rękę. Później sąd go uniewinnił.

– Zuch! – powiedział Bek-Agamałow.

Rozpoczęła się zwykła rozmowa młodych oficerów na ulubiony temat: o nieoczekiwanych krwawych rozprawach i o tym, jak to one prawie zawsze uchodziły sprawcom bezkarnie. W pewnym małym miasteczku jakiś pijany gołowąs-kornet wpadł z szablą w tłum Żydów, którym poprzednio zniszczył paschalną kuczkę. W Kijowie podporucznik piechoty zarąbał na sali tanecznej studenta za to, że ten potrącił go łokciem przy bufecie. W pewnym dużym mieście, w Moskwie czy w Petersburgu, oficer zastrzelił „jak psa” cywila, który w restauracji ośmielił się zwrócić mu uwagę, że przyzwoici ludzie nie zaczepiają nieznajomych kobiet.

Romaszow, który do tej pory milczał, poczerwieniał nagle z przejęcia, chrząknął i bez potrzeby poprawiając okulary, wtrącił się do rozmowy.

– A ja, proszę panów, dodam coś od siebie. Bufetowego, dajmy na to, nie liczę… tak… ale jeżeli cywil… jak by to powiedzieć?… Tak… no, a jeżeli to jest porządny człowiek, szlachcic i tak dalej, jakżeż ja mogę na człowieka nie uzbrojonego napadać z szablą? Dlaczego nie mógłbym od niego zażądać satysfakcji? Przecież jesteśmy, bądź co bądź, ludźmi kulturalnymi…

– E, bzdury pan opowiada, Romaszow – przerwał mu Wietkin. – Pan zażąda satysfakcji, a on powie: „Nie… e-e-e… ja, widzi pan, w ogóle… e-e… nie uznaję pojedynków. Jestem przeciwnikiem rozlewu krwi, a poza tym e-e-e-e… mamy przecież sędziego pokoju”. I wtedy całe życie chodzi pan ze zbitym pyskiem.

Bek-Agamałow uśmiechnął się swoim promiennym uśmiechem.

– Co? Aha! Zgadzasz się ze mną? Mówię ci, Wietkin, ucz się fechtunku. U nas na Kaukazie wszyscy się tego od dzieciństwa uczą. Na prętach, na baranich tuszach, na wodzie.

– A na ludziach? – zagadnął Łbow.

– I na ludziach – spokojnie odpowiedział Bek-Agamałow. – Jeszcze jak rąbią! Jednym cięciem rozpłatają człowieka na ukos od ramienia do biodra. To jest cięcie! A tak to nie warto nawet sobie rąk babrać.

– A ty, Bek, potrafisz tak?

Bek-Agamałow westchnął z ubolewaniem.

– Nie, nie potrafię… Młodego baranka przetnę na pół… próbowałem nawet tuszę cielęcia… ale człowieka chyba nie… nie rozpłatam. Głowę ściąć, do diabła, potrafię, ale tak na ukos nie… Memu ojcu szło to zupełnie gładko…

– No, chodźmy, panowie, spróbujemy – powiedział Łbow błagalnym tonem; oczy mu płonęły. – Bek, mój drogi, proszę cię, chodźmy.

Oficerowie zbliżyli się do glinianego manekina. Pierwszy ciął Wietkin, który, nadając swej dobrodusznej, pospolitej twarzy wyraz bestialski, z całej siły, na odlew niezręcznie walnął w glinę. Jednocześnie wyrwał mu się mimo woli ów charakterystyczny okrzyk, który wydają rzeźnicy, gdy rąbią wołowinę. Ostrze zagłębiło się w glinę na ćwierć arszyna i Wietkin z trudem je stamtąd wyciągnął.

– Źle! – orzekł pokręciwszy głową Bek-Agamałow.

– Teraz pan, Romaszow…

Romaszow wyciągnął szablę z pochwy i z zakłopotaniem poprawił ręką okulary. Był to młodzieniec średniego wzrostu, szczupły i mimo że robił wrażenie dość silnego jak na swoją budowę, z powodu wrodzonej nieśmiałości był niezręczny. Fechtować się nie umiał nawet w szkole, a w ciągu półtorarocznej służby całkowicie zapomniał tej sztuki. Uniósłszy broń wysoko nad głową, jednocześnie wysunął instynktownie lewą rękę przed siebie.

– Ręka! – krzyknął Bek-Agamałow. Ale było już za późno. Koniec szabli lekko tylko drasnął glinę. Spodziewając się większego oporu Romaszow utracił równowagę i zachwiał się. Ostrze szabli, ugodziwszy w wyciągniętą do przodu rękę, zdarło kawałek skóry u nasady wskazującego palca. Trysnęła krew.

– Ech! No widzi pan! – zawołał gniewnie Bek-Agamałow zsiadając z konia. – Tak to można sobie łatwo rękę odrąbać. – Czyż można się tak obchodzić z bronią? No nic, to głupstwo. Proszę zawiązać chustkę trochę ciaśniej. Pensjonarka! Potrzymaj konia, żółtodzióbie. Przyjrzyjcie się, prawdziwy cios zależy nie od układu ramienia czy łokcia, lecz właśnie od tego, od przegubu dłoni. – Wykonał kilka szybkich kolistych ruchów kiścią prawej ręki, a ostrze szabli zamieniło się nad jego głową w jeden błyszczący krąg. – Teraz patrzcie: lewą rękę zakładam w tył na plecy. Kiedy wymierzamy cios, to nie walimy, nie rąbiemy danego przedmiotu, ale tniemy go tak, jakbyśmy mieli piłować, pociągając szablę do siebie… Rozumiecie? A przy tym zapamiętajcie sobie dobrze: płaszczyzna szabli musi być koniecznie nachylona w kierunku ciosu. W ten sposób kąt staje się ostrzejszy. O! patrzcie!

Bek-Agamałow odszedł na dwa kroki od glinianego manekina, wpił się w niego wzrokiem i nagle, błysnąwszy szablą wysoko w powietrzu, strasznym, nieuchwytnym dla oczu ruchem, cały podany naprzód, zadał szybki cios. Romaszow usłyszał tylko przenikliwy gwizd przeszytego powietrza i jednocześnie górna połowa manekina miękko i ociężale zwaliła się na ziemię. Powierzchnia cięcia była tak gładka, jakby ją ktoś wypolerował.

– Do diabła! To jest cios! – zawołał zachwycony Łbow. – Bek, kochany, proszę cię, jeszcze raz.

– No, Bek, jeszcze – prosił Wietkin. Ale Bek-Agamałow, jak gdyby obawiając się, by nie zepsuć osiągniętego efektu, uśmiechał się i wkładał szablę do pochwy. Dyszał ciężko i stojąc tak, z szeroko otwartymi, złymi oczami, z haczykowatym nosem i odsłoniętymi zębami, przypominał w tej chwili jakiegoś drapieżnego, złego i dumnego ptaka.

– Cóż to jest? To ma być fechtunek? – powiedział z udanym lekceważeniem. – Mój ojciec na Kaukazie, mając sześćdziesiąt lat, odrąbywał koniowi głowę! Trzeba nieustannie ćwiczyć, moi kochani. W naszych stronach robią to w ten sposób: wkładają wierzbowy pręt w imadło albo puszczają wodę cieniutką strugą i mą. Jeśli nie pryska, to znaczy, że cios był prawidłowy. No, Łbow, teraz ty.

Do Wietkina podbiegł podoficer Bobylew z przerażoną miną.

– Wasza wielmożność… Dowódca pułku jadą!

– Baa-czność! – zawołał przeciągle i surowo z drugiego końca placu podniecony kapitan Śliwa. Oficerowie pośpiesznie rozeszli się do swoich plutonów. Duża niezgrabna bryczka powoli zjechała z szosy na plac i zatrzymała się. Z jednej strony wysiadł z niej ociężale, pochyliwszy cały tułów w bok, dowódca pułku, a z drugiej lekko zeskoczył na ziemię adiutant pułkowy, sztabskapitan Fiedorowski – wysoki, fircykowaty oficer.

– Czołem, szósta! – rozległ się głęboki spokojny głos pułkownika.

Żołnierze głośno i nieskładnie wykrzyknęli z różnych końców placu:

– Życzymy zdrowia, wasza …ność!

Oficerowie przyłożyli ręce do daszków.

– Proszę kontynuować zajęcia – powiedział dowódca pułku i podszedł do najbliższego plutonu.

Pułkownik Szulgowicz był w bardzo złym humorze. Obchodził plutony, zadawał żołnierzom pytania na temat służby garnizonowej i od czasu do czasu klął plugawie, z ową szczególną, pełną brawury wirtuozerią, w której celują w podobnych wypadkach stare frontowe wygi. Uważne, uporczywe spojrzenie jego starczo wyblakłych, wypłowiałych, surowych oczu hipnotyzowało niemal żołnierzy, którzy z zapartym tchem wpatrywali się w niego bez zmrużenia powiek, prężąc się ze strachu. Pułkownik był to potężny, opasły, okazały starzec. Jego mięsista twarz, bardzo szeroka u nasady kości policzkowych, zwężała się ku górze, w dole przechodziła w gęstą, srebrzystą brodę w kształcie klina, co nadawało jej kształt wielkiego, obszernego rombu. Brwi miał siwe, nastroszone, groźne. Mówił prawie nie podwyższając tonu, ale każdy dźwięk jego niezwykłego, znanego w całej dywizji głosu – któremu, nawiasem mówiąc, zawdzięczał całą karierę służbową – docierał do najdalszych zakątków rozległego placu, a nawet do szosy.

– Kto ty jesteś? – zapytał znienacka pułkownik, zatrzymawszy się niespodzianie przed młodym żołnierzem, Szarafutdinowem, stojącym przy drabince gimnastycznej.

– Szeregowy szóstej kompanii, Szarafutdinow, wasza wysokościo! – skwapliwie wrzasnął Tatar ochrypłym głosem.

– Dureń! Pytam się ciebie, na jakim posterunku się znajdujesz?

Żołnierz, zbity z tropu krzykiem i widokiem rozgniewanego dowódcy, milczał mrugając tylko oczami.

– N-no? – podniósł głos Szulgowicz.

– Którego osoba wartownik… nietykaln… – wybełkotał na chybił trafił Tatar. – Nie wiem, wasza jaśnie wielmożnościo – zakończył nagle cicho i zdecydowanie.

Pełna twarz dowódcy pokryła się mocnym, ceglastym, starczym rumieńcem, a jego krzaczaste brwi ściągnęły się gniewnie. Obejrzał się wokoło i zapytał ostrym tonem:

– Kto tu jest młodszym oficerem?

Romaszow wysunął się naprzód i zasalutował.

– Ja, panie pułkowniku.

– A-a! Podporucznik Romaszow! Widać, że pan gruntownie kształci swoich żołnierzy. Nie rozkraczać się! – wrzasnął nagle Szulgowicz wytrzeszczając oczy. – Jak pan stoi w obecności swego dowódcy pułku? Kapitanie Śliwa, zwracam panu uwagę, że pański podwładny nie umie zachować się wobec przełożonego podczas pełnienia obowiązków służbowych… Ty, psia duszo – zwrócił się Szulgowicz do Szarafutdinowa – kto jest twoim dowódcą pułku?

– Nie jest mi wiadome – odpowiedział z beznadziejnym przygnębieniem, ale spiesznie i dobitnie Tatar.

– U!… Pytam ciebie, kto jest twoim dowódcą pułku? Kim ja jestem? Rozumiesz: ja, ja, ja, ja, ja!… – i Szulgowicz kilka razy z całej siły walnął się dłonią w piersi.

– Nie jest mi wiadome…

– E… – zaklął pułkownik długim, złożonym z dwudziestu słów, skomplikowanym i cynicznym zdaniem.

– Kapitanie Śliwa, pan będzie łaskaw natychmiast postawić tego sukinsyna pod karabin, w pełnym rynsztunku. Niech zgnije, kanalia, pod karabinem. Pan, podporuczniku, więcej o spódniczkach myśli niż o służbie. Walca pan tańczy? Paul de Kocków pan czyta?… Czyż to jest zdaniem pana żołnierz? – dotknął palcem piersi Szarafutdinowa. – To jeden… wstyd, hańba, ohyda, a nie żołnierz. Nazwiska swojego dowódcy pułku nie zna… Dziwię się panu, podporuczniku!… – Romaszow patrzył na czerwoną z rozdrażnienia, okoloną siwymi włosami twarz i czuł, jak pod wpływem urazy i podniecenia wali mu serce i robi się ciemno przed oczami. Nagle, prawie nieoczekiwanie dla samego siebie, powiedział głucho:

– To Tatar, panie pułkowniku. On zupełnie nie rozumie po rosyjsku, a poza tym…

Twarz Szulgowicza momentalnie zbladła, zwiędłe policzki drgnęły, a oczy zrobiły się zupełnie bez wyrazu i straszne. – Co? – wrzasnął tak niesamowicie ogłuszającym głosem, że dzieciaki żydowskie, siedzące na płocie koło szosy, rozpierzchły się jak wróble w różne strony. – Co? Rozmówki? Mil-czeć! Żółtodziób… podchorąży pozwala sobie… Poruczniku Fiedorowski, proszę podać w dzisiejszym rozkazie dziennym, że skazuję podporucznika Romaszowa na cztery doby aresztu domowego za brak dyscypliny wojskowej. A kapitanowi Śliwie udzielam surowej nagany za to, że nie potrafił wpoić swoim młodszym oficerom właściwych pojęć o obowiązkach służbowych.

Adiutant zasalutował z pełną szacunku, a jednocześnie apatyczną miną. Śliwa, zgarbiwszy się, stał z drewnianą, pozbawioną wyrazu twarzą, nie odejmując drżącej ręki od daszka.

– Wstydziłby się pan, kapitanie Śliwa… – mruczał Szulgowicz uspokajając się stopniowo. – Jeden z lepszych oficerów pułku, stary wyga, i tak rozzuchwala pan młodzież. N...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin