Raymond Khoury - Diabelski eliksir.doc

(1312 KB) Pobierz

Raymond Khoury

 

 

 

Diabelski eliksir

 

 

 

 

Kochanej mamie.

Wiem, że uśmiechnie się zawsze, gdy ją zobaczy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dręczy nas lęk, że pewne sprawy powinny pozostać tajemnicą,

że pewne dociekania są zbyt niebezpieczne dla śmiertelnych.

Carl Sagan

 

Albo jego hipotezy są wynikiem wielkiego błędu,

albo zostanie okrzyknięty Galileuszem dwudziestego wieku.

doktor Harold Lief

 

O BADANIACH DOKTORA IANA STEVENSONA

w Journal of Nervous and Mental Disease

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Durango, Wicekrólestwo Nowej Hiszpanii

(dzisiejszy Meksyk)

Rok 1741

 

Kiedy wizja się skończyła, a utrudzone oczy odzyskały jasność widzenia, Alvara de Padillę ogarnął strach.

Jezuita zaczął się zastanawiać, jakie światy nawiedził, a targająca nim niepewność budziła jednocześnie przerażenie i osobliwą radość. Próbował się uspokoić, czując, jak krtań ściska się od wysilonego oddechu, a przyspieszone tętno dudni w skroniach. Po chwili otoczenie zaczęło odzyskiwać dawny kształt i uciszyło skołatanego ducha. Poczuł pod palcami słomę, którą wypchano materac, co upewniło go w przekonaniu, że powrócił z dalekiej podróży.

Wyczuł coś dziwnego na policzkach i przesunął po nich palcami tylko po to, by się przekonać, że zwilgotniały od łez. Później zdał sobie sprawę, że wilgotny był także jego grzbiet, jakby nie polegiwał na suchym łożu, ale pośrodku kałuży. Ciekawe dlaczego? - pomyślał. Może tył habitu przesiąkł jego potem? Po chwili dotarło do niego, że także uda i łydki są mokre. Nie był już pewny, że od potu.

Nie umiał pojąć, co się z nim stało.

Próbował usiąść, ale miał wrażenie, jakby jego ciało opuściły wszelkie siły. Uniósł głowę z siennika, a gdy okazała się ciężka niczym ołów, złożył ją na słomianym posłaniu.

- Odpocznijcie - rzekł mu Eusebio de Salvatierra. - Umysł i ciało potrzebują czasu, by odzyskać siły.

Alvaro zamknął powieki, ale nie zdołał się otrząsnąć z szoku, który nim zachwiał.

Nie uwierzyłby, gdyby mu powiedzieli, że doświadczy czegoś takiego. Jednak tak właśnie się stało. Było to denerwujące, budziło trwogę i... wprawiało w osłupienie. Z jednej strony bał się nawet o tym myśleć, z drugiej pragnął przeżyć wszystko raz jeszcze. Niezwłocznie powrócić w niepojęte rejony. Jednak surowa, zdyscyplinowana cząstka jego natury rychło odpędziła szaloną myśl, sprowadzając go na ścieżkę sprawiedliwości, której poświęcił całe życie.

Podniósł głowę i spojrzał na Eusebia. Ksiądz uśmiechał się do niego, a jego oblicze promieniowało spokojem.

- Przyjdę za godzinę lub dwie, kiedy powrócą wam siły. - Skinął z lekka głową dla dodania zachęty. - Jak na pierwszy raz świetnie sobie poradziłeś, stary przyjacielu. Zaiste znakomicie.

Alvara ponownie ogarnął lęk.

- Co mi uczyniłeś?

Eusebio przyglądał mu się chwilę błogim wzrokiem, aby w końcu zmarszczyć czoło w zamyśleniu.

- Obawiam się, że otworzyłem przed tobą wrota, których nigdy nie zdołasz zamknąć.

* * *

Niemal dziesięć lat upłynęło od chwili, gdy obaj przypłynęli do Nueva España - Nowej Hiszpanii - po wyświęceniu na księży Towarzystwa Jezusowego, wysłani przez swoich przełożonych z Kastylii w celu kontynuowania dzieła polegającego na zakładaniu misji chrześcijańskich na nieznanych terenach, żeby ratować od wiecznego potępienia nieszczęsne, zbłąkane dusze tubylców pogrążone w mrocznym bałwochwalstwie i nikczemnych pogańskich praktykach.

Zadanie, które przed nimi postawiono, stanowiło ogromne wyzwanie, nie było jednak wyjątkowe. Konkwistadorzy i franciszkanie, dominikanie i jezuiccy misjonarze zapuszczali się na ziemie Nowego Świata od ponad dwustu lat. Po licznych wojnach i buntach wiele rdzennych plemion przyjęło jarzmo kolonizatorów, zasymilowało się z kulturą Hiszpanów i mestizo[1].

Nadal pozostało wszak dużo do zrobienia, a liczne plemiona czekały na nawrócenie.

Z pomocą pierwszych nawróconych Alvaro i Eusebio wznieśli budynki misji w bujnej, gęsto zalesionej dolinie w głębi Sierra Madre Occidental, w sercu ziem ludu Wixaritari. Wraz z upływem czasu misja się rozrastała. Małe lokalne społeczności żyjące w izolacji od świata pośrodku dzikich gór i dolin jedna po drugiej przyłączały się do congregación. Księża nawiązali silną więź z wiernymi. Alvaro i Eusebio ochrzcili tysiące tubylców. W odróżnieniu od franciszkanów, którzy wzywali Indian do przyjęcia europejskiego stylu życia i zachodnich wartości, obaj kapłani postępowali zgodnie z tradycją jezuitów, pozwalając miejscowym zachować wiele obyczajów z okresu prekolumbijskiego. Nauczyli ich również, jak posługiwać się pługiem i siekierą, pokazali, jak nawadniać ziemię, uprawiać nieznane płody i udomawiać zwierzęta, co w znacznym stopniu zapewniło im samowystarczalność, a jezuitom przyniosło wdzięczność i powszechny szacunek.

Pomogło także to, że w odróżnieniu od surowego i pryncypialnego Alvara, Eusebio był człowiekiem serdecznym i szczodrym. Jego bose stopy i ujmująca pokora skłoniły tubylców do nazwania go Motoliana, człowiekiem ubogim, a jezuita wbrew radzie Alvara przyjął nowe miano. Zyskał też wkrótce sławę cudotwórcy.

Zaczęło się to od tego, że w okresie suszy gotowej zniszczyć nadchodzące zbiory Eusebio doradził tubylcom, żeby przeszli w uroczystej procesji do misyjnego kościoła, pośród modłów i gorliwego samobiczowania. Wkrótce po procesji nadeszły obfite opady, uwalniając miejscowych od lęków i przynosząc nadspodziewanie obfite plony. Cud ów powtórzył się kilka lat później, kiedy cały rejon cierpiał z powodu dużych opadów. Po zastosowaniu identycznego remedium także owa plaga ustała. W ten sposób sława Eusebia wzrosła, a wraz ze sławą otworzyły się kolejne drzwi.

Drzwi, które lepiej, żeby na zawsze zostały zamknięte.

Kiedy początkowo nieufni tubylcy zaczęli się przed nim otwierać, Eusebio poczuł jeszcze silniejszą ciekawość ich świata. Podróż misyjna z czasem przerodziła się w jawną wyprawę odkrywczą. Eusebio zaczął się coraz głębiej zapuszczać w lasy i wąwozy przecinające niedostępne góry, wnikając w rejony, gdzie wcześniej nie postała stopa Europejczyka, i poznając plemiona, które zwykle witały przybyszów grotem strzały lub ostrzem włóczni.

Nigdy nie powrócił z ostatniej wyprawy.

Niemal rok po jego zniknięciu obawiający się najgorszego Alvaro wyprawił mały oddział złożony z tubylców, żeby odnaleźć zaginionego przyjaciela. Właśnie dlatego dziś tu byli, siedząc przy małym ognisku przed krytym strzechą plemiennym xirixi- domem boskich przodków - i rozmawiając o tym, co wydawało się niemożliwe.

* * *

- Czyście się zamienili w ichniejszego szamana? A może jestem w błędzie?

Alvaro był nadal wstrząśnięty dziwnym widzeniem, choć jadło dodało sił jego członkom, a żar ogniska osuszył habit. Wydawał się silnie poruszony.

- Pokazali mi więcej, niż mogę przekazać im w zamian - odrzekł Eusebio.

Alvaro wybałuszył oczy ze zdumienia.

- Na miły Bóg... brat przyjął ich metody, zaraził się ich bluźnierczymi ideami. - Pochylił się ku Eusebiowi ze strachem w oczach. - Posłuchaj mnie, księże... Eusebio, musisz położyć kres szaleństwu. Opuścić to miejsce i wrócić ze mną do misji.

Eusebio spojrzał na przyjaciela i zrzedła mu mina. Tak, rad był, że ujrzał starego druha, ale cieszył się na myśl, iż będzie miał okazję podzielić się z nim swoim odkryciem. Teraz zastanawiał się, czy nie popełnił poważnego błędu.

- Wybacz, ale nie mogę - odpowiedział spokojnie. - Jeszcze nie dziś.

Nie mógł wyznać przyjacielowi, że nadal musi się sporo nauczyć od tych ludzi. Usłyszeć o sprawach, o których wcześniej mu się nie śniło. Był zaskoczony odkryciem - a właściwie powolnym i stopniowym odkrywaniem, mimo uprzedzeń głęboko zakorzenionych w wierze - jak silnie miejscowi byli związani z tą ziemią, z żywymi istotami, które zamieszkiwały ją razem z nimi, i emanującą z niej energią.

Rozmawiał z Indianami o stworzeniu świata, o raju i upadku człowieka. Opowiadał o wcieleniu i odkupieniu. Oni zaś dzielili się z nim swoimi refleksjami. To, co usłyszał, wprawiło go w osłupienie, albowiem miejscowi uważali, że świat doczesny i mistyczny przeplatają się wzajemnie. To, co jemu wydawało się całkiem naturalne, oni mieli za nadprzyrodzone, to zaś, co dla nich było normalne - co uważali za prawdę - jemu jawiło się niczym myślenie magiczne.

Przynajmniej początkowo.

Bo teraz wiedział lepiej.

Odkrył, że dzicy to ludzie szlachetni.

- Przyjmowanie ich medicina, świętych wywarów - powiedział Eusebio - otworzyło przede mną nowe światy. To, czego doświadczyłeś, jest zaledwie początkiem. Nie możesz oczekiwać, że zlekceważę tak wielkie objawienie.

- Musisz to uczynić - nalegał Alvaro. - Ksiądz musi ze mną wrócić. Jeszcze dzisiaj, zanim będzie za późno. Nigdy więcej nie wolno nam o tym mówić.

Eusebio zamrugał ze zdumienia.

- Mam o tym nie mówić? Zastanów się, Alvaro. O czymże innym mielibyśmy rozmawiać?! To coś, co powinniśmy badać, starać się pojąć i opanować... a później przywieźć do ojczyzny i podzielić się tym z rodakami.

Alvaro skrzywił się zdumiony.

- Przywieźć do kraju? - spytał, wypluwając słowa z ust niczym truciznę. - Chcesz opowiedzieć ludziom o tym... o tym bluźnierstwie?

- Bluźnierstwo, o którym prawisz, jest oświeceniem. To wyższa prawda, której powinieneś doświadczyć.

Alvaro zadygotał z wściekłości.

- Ostrzegam cię, Eusebio! - syknął. - Diabeł pochwycił cię w szpony, omamił swoim eliksirem! Bracie, grozi ci wieczne potępienie! Nie mogę bezczynnie na to patrzyć... nie opuszczę ciebie ani żadnego brata w wierze. Potrzebujesz zbawienia.

- Już przeszedłem bramy niebios, przyjacielu - odrzekł spokojnie Eusebio. - Widok, który się stamtąd rozciąga, jest zaiste wspaniały.

* * *

Alvaro potrzebował pięciu miesięcy, żeby wysłać pismo do arcybiskupa i prałata wicekróla w mieście Meksyku, otrzymać odpowiedź i zebrać ludzi. W ten sposób dopiero z nastaniem zimy wrócił w góry na czele małej armii.

Żeby powstrzymać przyjaciela. Żeby położyć tamę jego bezbożnym praktykom, używając wszelkich koniecznych środków. I zgromić diabła, zgromić jego podstępne zakusy i wybawić przyjaciela od wiecznego potępienia.

Uzbrojone w łuki, strzały i muszkiety połączone siły Hiszpanów i Indian zaczęły się wspinać na pierwsze sierra stromymi, wyboistymi ścieżkami wysłanymi grubą warstwą splątanych gałęzi. Zimowe potoki przerwały szlaki wijące się niczym wąż w kierunku wierzchołków gór, zamieniając je w głębokie, kamieniste kanały. Gałęzie leżące w poprzek koryta jeszcze bardziej utrudniały pochód. Ostrzegano ich przed górskimi lwami, jaguarami i niedźwiedziami zamieszkującymi okolicę, ale jedynymi żywymi istotami, które napotkali, były nienasycone sępniki krążące nad ich głowami w oczekiwaniu na krwawą ucztę i skorpiony zakłócające ich niespokojny sen.

W miarę posuwania się w górę chłód przybierał na sile. Nawykli do cieplejszego klimatu Hiszpanie źle znosili ziąb. Całe dnie pokonywali wilgotne, skaliste zbocza, a nocą kulili się z zimna na biwakach, grzejąc się przy ognisku, aż w końcu, z mozołem pokonując kilometr za kilometrem, dotarli do gęstego lasu, w którym znajdowała się wioska, gdzie Alvaro pozostawił Eusebia.

Ku swojemu zaskoczeniu odkryli, że ścieżki wijące się między drzewami zostały zatarasowane przez olbrzymie kłody drewna, najwyraźniej umieszczone tam przez tubylców. Obawiając się zasadzki, dowódca nakazał swoim ludziom zwolnić tempo marszu, wydłużając ich cierpienia, dodatkowo nadwerężając nerwy i oczy wypatrywaniem nieprzyjaciela między gęstymi, ponurymi drzewami. Wreszcie po trzech tygodniach trudów i mozołów dotarli do wioski.

Nie znaleźli w niej nikogo. Indianie i Eusebio zniknęli.

Alvaro nie ustąpił. Przynaglił swoich do dalszego marszu. Miejscowi tropiciele poprowadzili ich ścieżkami plemienia wijącymi się przez wzgórza, aż czwartego dnia dotarli do głębokiego barranca[2], którego dołem płynął spieniony potok. Przeciwległe zbocza wąwozu łączył kiedyś most z lin i drewna.

Okazało się, że został zniszczony. Przejście na drugą stronę odcięto.

Alvaro spoglądał na powrozy dyndające nad krawędzią urwiska, pogrążony w gniewie i rozpaczy.

Nigdy więcej nie ujrzał przyjaciela.

 

Rozdział 2

 

Meksyk

Pięć lat temu

 

- Naciśnij pieprzony spust i zwiewaj! - warknął Munro. - Musimy się zmywać! Ale już!

Powiedz mi coś, czego nie wiem.

Rozejrzałem się wokół, słysząc trzy pojedyncze strzały i dłuższą serię, która odbiła się echem od ścian budynku. Chwilę później doleciały mnie głuche odgłosy i w słuchawkach rozległo się chrapliwe rzężenie. Trafili jednego z ósemki naszych.

Zamarłem bez ruchu, próbując stawić czoło instynktom pragnącym wziąć nade mną górę. Spojrzałem na mężczyznę, który skulił się obok mnie. Jego spocona twarz zastygła w grymasie bólu wywołanym obficie krwawiącą raną uda. Wargi mu dygotały, wybałuszył oczy ze strachu, jakby wiedział, co go czeka. Zacisnąłem dłoń na kolbie. Czułem, jak mój palec zawisł nad spustem, dotykając go z wahaniem, jakby cyngiel został wykonany z rozgrzanego do czerwoności żelaza.

Munro miał rację. Trzeba się zwijać, zanim będzie za późno, ale...

Od ścian odbiły się echa kolejnych salw.

- Nie po to nas tu wysłali! - zachrypiałem do mikrofonu, skupiając wzrok na rannej zdobyczy. - Muszę spróbować...

- Co?! - warknął Munro. - Chcesz go stamtąd wynieść? Bawisz się w cholernego supermana?! - W słuchawce dała się słyszeć przeciągła eksplozja. Uderzyła w bębenki uszu jak wiertarka udarowa, a później ponownie usłyszałem jego maniakalny głos. - Po prostu sprzątnij sukinsyna, Reilly! Pospiesz się! Wiesz, co zrobił! W porównaniu z nią metamfetamina wyda się nudna jak aspiryna, nie pamiętasz?! Przejmujesz się tym śmieciem?! Chcesz go puścić? W ten sposób naprawisz świat? Nie sądzę. Nie chcesz mieć faceta na sumieniu! Ani ja! Przyjechaliśmy, żeby wykonać robotę! Otrzymaliśmy rozkazy! Prowadzimy wojnę, a ten człowiek to wróg! Przestań mi chrzanić o sprawiedliwości, zastrzel drania i zbierajmy się stąd! Nie będę czekał dłużej!

Jego słowa odbiły się rykoszetem we wnętrzu mojej czaszki, kiedy kolejna seria przesunęła się po tylnej ścianie laboratorium. Rzuciłem się na podłogę, czując wokół siebie deszcz odłamków szkła i kawałków drewna. Spojrzałem na naukowca. Munro ponownie miał rację. Nie mogłem go zabrać ze sobą. Był zbyt ciężko ranny, a na karku mieliśmy małą armię nafaszerowanych koką banditos.

Jasna cholera! Nie tak miało być!

Mieliśmy przeprowadzić szybkie, chirurgiczne wyłuskanie. Pod osłoną ciemności ja, Munro i sześciu innych świetnie wyszkolonych ludzi z grupy uderzeniowej OCDETP[3], federalnej jednostki stworzonej z myślą o skoordynowaniu działań jedenastu różnych agencji, w tym FBI, dla której pracowałem, oraz DEA, którego agentem był Munro - mieliśmy przeniknąć do budynku, odnaleźć McKinnona i wyprowadzić go na zewnątrz. McKinnona i jego zespół badawczy.

Prosta operacja, szczególnie przeniknięcie do środka. Sęk w tym, że operację zorganizowano w pośpiechu, po nieoczekiwanym telefonie McKinnona. Nie mieliśmy czasu, żeby zaplanować akcję jak należy, a dane wywiadowcze na temat narkotykowego laboratorium na odludziu, które udało się zdobyć, były bardzo skąpe, choć mimo to sądziłem, że mamy spore szanse. Po pierwsze, byliśmy świetnie wyposażeni - mieliśmy pistolety maszynowe z tłumikiem, noktowizory i kamizelki z kevlaru. Po drugie, przeprowadziliśmy kilka udanych akcji na inne tajne laboratoria od czasu, gdy cztery miesiące temu przyjechaliśmy do Meksyku.

Szybkie wejście i szybkie wyjście. Czysta robota.

Wejście udało się popisowo.

Tylko że za pięć dwunasta McKinnon spłatał nam figla. Munro dostał świra i postrzelił faceta w udo, przez co spieprzył fazę wyjścia.

Rozpoznałem oszalałe hiszpańskie okrzyki. Banditos byli coraz bliżej....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin