Bandrowski Kaden Juliusz - MIASTO MOJEJ MATKI.rtf

(533 KB) Pobierz

Bandrowski Kaden Juliusz

Miasto mojej matki

 

Przypomnij sobie, co myślisz o ojcu, a co i jak myślisz zwykle o matce.

Ojciec to twoja duma, tarcza, sława i obrona — od naj­wcześniejszych lat. Gdy mówią o tobie obcy, zwykle pyta­ją — a czyj to? Z których to, proszą państwa, takich, siakich, owakich — Malinowskich, Ostrowskich czy Symćhów? Czy to będzie, proszę pani, tego naszego doktora?

Posłuchaj no uważnie, powiedzieli „naszego”. Widać twój ojciec leczył ich tam gdzieś jakoś i radził im i pomagał — naszym go nazywają.

Więc nawet nie odpowiadasz wcale na takie pytanie, tyl­ko piersi ci się uniosły wysoko, policzki objął rumieniec i ciepło płynie przez serce.

A jeśli twój ojciec jest jeszcze bardziej znany, sławny w całym kraju, wystarczy, że wymówią wasze wspólne na­zwisko, twoje i ojca — bo jedno przecie macie na zawsze — i pokręcą nad tobą głowami. Jakby od razu korzyść niewi­dzialną z tego nazwiska czerpali.

A jeśli twój ojciec nie jest człowiekiem sławnym, ale przypuśćmy, takim sobie zwykłym człowiekiem, to przecie ty wiesz, ilu ludzi przychodzi do niego ciągle po jego pracę. Jeżeli jest szewcem, ciągle go potrzebują, stukają w okno, w drzwi. Tak długo siedzą na zydlu i czekają. Jeśli jest zwykłym górnikiem i skałę tylko kruszyć umie? Ty wiesz,

że jego prosta praca daje ludziom ciepło przez zimowe mie­siące i, co więcej, jest duszą całego przemysłu.

Jeżeli jest listonoszem, czyli że roznosi listy -— jest waż­nym posłem, nie mniej ważnym od posłów, którzy jadą w karecie przez wielkie, obce miasto, wysłani na koszt ca­łego narodu. Nawet ważniejszym! Bo tamten poseł załatwia sprawy i interesy gospodarcze czy polityczne, ale twój ojciec| listonosz, może w zwykłym liście przynieść wiadomość o na­rodzinach brata, szczęściu lub nieszczęściu, jest więc posłem serca i miłości.

A jeśliby twój ojciec nie był ani sławnymt ani uczonym, ani robotnikiem, ani rolnikiem, ani listonoszem. Niech będzie tylko bardzo biednym człowiekiem. Żyje, jak mo­że, i tak mu trudno łatać z dnia na dzień swój ciężki los.

To nic!

Od najbiedniejszych nawet ludzi są jeszcze zawsze i wszę­dzie biedniejsi — taki jest świat. Ty wiesz, że dla tych bied­niejszych tyle razy jeszcze twój najbiedniejszy ojciec był jedynym ratunkiem.

Gdy się o nim mówi, możesz być równie dumny, jak syn króla, prezydenta, doktora i listonosza.

Twój ojciec to twoja duma, honor, sława i obrona.

Ale matka?

Matka nie ma czasu wyjść z domu, bo ty tam jesteś z ro­dzeństwem. Trzeba was karmić, pilnować, ubierać, trzeba przygotować, sporządzić to wszystko, czego codziennie po­trzebujesz, a co ci się wydaje tak łatwe do zdobycia i do sporządzenia jak powietrze, którym oddychasz. Wydaje się to łatwym, bo matka nigdy nie wypomina, że podaje ci te wszystkie rzeczy z wdzięczną radością.

Matka nie ma czasu wyjść z domu i żadnej drogi własnej nie ma, gdyż ty z rodzeństwem stoisz na wszystkich jej dro­gach, a ona ci ze wszystkich wszystko swoje oddaje. Własne­go talentu, zabawy, nauki zaniedbuje, abyś ty miał każdej chwili, ile ci tylko trzeba.

A jeśli pragniesz mdło, gdy w niej jest więcej, ona to

„więcej” zapomni i straci bez żalu, abyś mial właśnie dość, jak ci trzeba.

Przyzwyczajasz się i nie pamiętasz, ile w tym dobrej, a jakby bezimiennej, nie nazwanej nigdy pracy i czujności. Tymczasem praca owa i czujność z drobiazgów złożona a ogromna, o której prawie nie wiemy, nie pamiętamy, nie raczymy myśleć, stanowi o naszym charakterze, wychowa­niu i całym powodzeniu późniejszego życia.

Jako dorosły mężczyzna w pracy, w pokoju, na wojnie przekonałem się, że wszystko, com dobrego zrobił, w tych właśnie cnotach matczynych miało początek. Jej uśmiechy dawniej nie zauważone, jej łzy tylekroć przez nas, dzieci, wzgardzone, jej myśli wielkie i skromne, tyle razy przez nas, młodych chłopaków, wyśmiane, one to przecie były nade mną, stopione w gwieżdzie przewodniej, błyszczącej radośnie nad każdą dobrą chwilą.

Teraz to wiem i rozumiem, ale powiedzieć matce swojej nie mogę, bo już jej nie ma na świecie.

I tu właśnie zaczyna się MIASTO MOJEJ MATKI z wdzięków i dobroci wzniesione, przy bezpowrotnej drodze człowieka chwalebnie budowane, nie w kamieniu czy też w granicie ani w kruszcu — lecz budowane z cudownego drzewa ludzkiej wdzięczności. To wielkie miasto wszędzie za mną chodzi, wszędzie, gdzie jestem, wonią jego oddy­cham i zawsze tylko jestem na jego krańcach, bo choć je przemierzam myślą wzdłuż i wszerz, nigdy piękności jego do gruntu nie poznam.

Czy mnie rozumiesz?

Ojciec — to honor, siła i obrona. Gdy się człowiekiem staniesz, oddać mu będziesz mógł siłą, honorem i obroną.

Ale matce nigdy nie oddasz, dłużny już na zawsze. Bo nie masz tyle serca dla niej, ileś z niej wziął — jak młody dąb nie odda soków z dobrej ziemi wziętych, a które krążą teraz w jego bujnej koronie.

Dlatego pierwsza moja książka dlą młodzieży, dla was, kochani, dobrzy nasi następcy, taki ma tytuł:

Miasto mojej matki

A cel ma taki: byś przeczytawszy te stronice, niewielel

o              mnie myślał, lecz by się w tobie o zmroku czy południu wywiązał nagle 6w poryw nieodrodny, którym zmożonyl pójdziesz do swej matki i nagle, ukradkiem, za rękę nawetl nie biorąc, złożysz na jej czole ostrożny pocałunek, lżejszyl niż puch wierzbiny, płynący przez wiosenne powietrze.

Rodzice

(Czyli tojj czego się nie da opowiedzieć)

Chcę opowiedzieć o pierwszych moich wspomnieniach, naj- pierwszych, o tym, co się pamięta, nim się w ogóle cośkol­wiek rozumie. Z różnych stron i czasów mego życia wynu­rza się tysiąc małych, pośpiesznych wydarzeń, a tyle ich jest, takim się zjawiły natłokiem, że przeszkadzają tylko!

Siedzę więc nad pustą kartką papieru, udaję, że nie sły­szę, jak ptaki świergocą na drzewach, jak na dole ktoś chodzi i hałasuje w bielonym wczoraj korytarzu, udaję, że nie widzę, jak wiatr miecie przez stół prochy kwitnącej przy domu akacji — i mruczę do samego siebie. Własną myślą jakbym się zanurzał głębiej i głębiej, a byle co spra­wia, że mnie tajemna woda przeszłości wyrzuca w górę, na samą powierzchnię dzisiejszego dnia.

Nie gorsz się dziwnym porównaniem. Napisałem ta­jemna woda, by rzecz nabrała zimnej głębokości, przez którą jakbym płynął do samych początków pamięci swego życia.

Aż oto nareszcie widzę najwyraźniej: Złota lampa pod białym kloszem wisi w środku pokoju. Nade mną za gęstą siatką łóżka wznosi się po ścianie do góry jakby łąka zielo­na, żółta i czerwona. Jest to wielki nowy dywan włóczkowy. Wisi na nim coś, co chcę mieć, dotykać, a najchętniej po­ślinić. To malutka karabela w pochwie z czerwonego aksa­mitu. Macham rękami, upadłem, znowu się podnoszę.

Tymczasem wielka ręka mego ojca odpina szablę z dywa­nu i pod lampą, między ścianami, poważnie zaczyna kroczyć. Oczywiście, nie ręka, a ojciec w szarym, kostropatym ubra­niu, z bródką i z wąsami. Gdy patrzy na mnie, wybucham śmiechem. Gdy położy rękę na moim czole, mógłbym od razu zasnąć.

Wymachuje karabelą, tupie mocno nogami i mówi do mnie. Nie rozumiem nic oczywiście, ale mówienie to sprawia mi niewysłowioną przyjemność.

Pod ścianą i za zakrętem dywanu siedzą roześmiane ciotki.

Ojciec zbliża się do łóżka dzwoniąc kluczami. Dziś wiem, że klucze nosi się w kieszeniach, wtedy jednak skądże mia­łem to wiedzieć?! Rozumiałem tylko, że kroki mego ojca wydają dźwięk drobnego metalu.

I              tak nas obu już na zawsze pamiętam: ojca, jak stoi naprzeciw, jedną rękę trzyma na mojej głowie, a drugą podaje mi zimne, błyszczące klucze.

Okazało się później, że była to w naszym życiu chwila bardzo ważna. Z wielkiej żarłoczności zjadłem był pono surowego ziemniaka i ciężko chorowałem, ów dzień szabli

i              kluczyków był pierwszym dniem powrotu do zdrowia. Pod ­czas mojej choroby rodzice utkali wspólnie ten dywan przez długie noce czuwania. Razem z małą karabelą zawiesili go nad łóżkiem.

Cala rzecz działa się w mieście Rzeszowie, gdzie później kiedyś zajechałem, już jako człowiek dorosły. Był wtedy śnieg — zima i wojna zarazem.

Niby mnie coś prowadziło przez ulice zgłuszonego miasta

i              niby szedłem jakąś drogą w stronę rodzinnego domu, gdzie by mnie może czekały stare, chętne ściany. Już mi się zda­wało, że widzę nasze okna, już im gotów byłem swą wdzięcz­ność ofiarować, ale tu się numer bramy nie zgadzał, tam znów nazwisko właściciela całkiem było inne. To jedno tyl­ko zgodziło się dosłownie, że dzwonki sanek tak właśnie grały w mgle. jak zimne, gładkie, wesołe klucze mego ojca.

Kiedyśmy w dzieciństwie moim przyjechali z Rzeszowa

do Krakowa, jak się to wszystko odbyło — nie pamiętam.

Wiem tylko — i to jest drugie z kolei wspomnienie mego życia, żeśmy przyjechali, że stałem w jakimś podłużnym, wysokim pokoju. Wszystkie drzwi były pootwierane, prze­ciąg kręcił się w mroku. Stałem przy piecu, obok którego siedziała moja matka. Jej rozpuszczone brunatnozłociste włosy płynęły przez plecy za kolana, aż na podłogę.

Zawsze podczas bólu głowy rozplatała warkocze.

Na stole paliło się kilka świec, a po ciemnych pokojach chodzili tam i z powrotem robotnicy. Chodzili ciężko, z głu­chym hałasem. Kosmatymi rękoma wnosili szafy i stoły, których zakurzone drzewo wydawało oschły chrzęst. Potem stawali na progu, wypinali brzuchy naprzód i utkwiwszy oczy w drżącym płomieniu świecy, mówili bardzo głośno do matki.

Podnosiła z rąk głowę i odpowiadała patrząc na nich smutnymi oczami.

Nie mogłem zrozumieć, dlaczego jej słuchają; była tak drobna, że nawet mnie wydawała się malutką.

Obróciwszy się powoli dokoła, zbici w gromadę, znów razem wychodzili.

W pokojach wyrastały całe góry sprzętów, odwróconych tylną stroną, niby obcych i zawstydzonych.

Robotnicy przynieśli na pasach fortepian. Stał na środku podłogi, jakby „garbaty duch”. Pobiegłem za nimi, żeby zo­baczyć, skąd przychodzą. Już w drugim pokoju straszno mi się zrobiło. Wracałem powoli pośród rozstawionych krzeseł

i              foteli, z całych sił patrząc do oświetlonej jadalni, gdzie po­chylona przy piecu siedziała moja matka. Nie mogłem był zobaczyć jej twarzy, tylko szeroką strugę włosów, znad dłoni przez oparcie spływającą żywym światłem w niepewny, sza­ry mrok.

Lata już minęły od tego czasu, a ile razy widzę jakiś dom, do którego szarówką wnoszą ludzie sprzęty... Powiem ci więcej, ile razy widzę jakieś roboty wielkie i trudne... Po­wiem ci jeszcze więcej — ile razy widzę wielkie, trudne roboty i sam w nich jestem, i działać w nich mam, tyle razy

przypomina mi się i jakbym widział nad sobą i nad nami wszystkimi wysoko w mroku lśniące pasmo żywego światła.

Tyle ci chciałem opowiedzieć o pierwszych swoich wspo­mnieniach: jak ojca pierwszy raz w życiu zobaczyłem, a jak matkę. Odłożę teraz pióro, zawołam moich chłopców i pój­dziemy razem do lasu.

A wiesz, na co kładę pióro? Na dywan mego zdro­wia, na mały kwadracik starej, zleniałej włóczki, który przetrwał od pierwszych chwil dzieciństwa mego, a teraz le­ży cierpliwie przy kałamarzu. Bo tyle tylko zostało z zielo­nej, żółtej i czerwonej łąki, którą rodzice moi razem tkali

i              kiedyś nad łóżeczkiem moim przywiesili. Kwadracik ten dla nikogo nie może mieć żadnej wartości. Ale ja bym go za nic nie oddał.

Dla mnie bowiem ów wątły krzyżyk włóczki to jakby małe, kolorowe okno, przez które jeszcze dziś słychać dzwoniące klucze mego szczęścia i widać po­włóczyste pasma największej mej miłości.

Tajemniczy przyjaciel

(Wcale nie straszna, a nadzwyczaj dziwna historia)

I

Jego powstanie

Jak to się stało, że zacząłem pamiętać nasze sprzęty, roz­kład całego mieszkania, krewnych, którzy nas odwiedzali,

i              różne innego rzeczy — nie umiałbym nikomu opowiedzieć. Najserdeczniejsze węzły łączyły mnie na razie ze stołkami jadalni. Uważałem je za bardzo bliskich przyjaciół, na któ­rych jednocześnie można jeździć bezkarnie konno.

Jeżeli chodzi o pojmowanie przyjaźni, sądzę, że już wtedy rozumiałem ją dość dobrze. Za bliskich sobie uważamy prze­cież tych tylko ludzi, którymi łatwo nam powodować.

Wyplatani moi przyjaciele musieli skakać na politurowa- nych nogach po posadzce ile wlezie i zaprawdę, niejeden bat wystrzępił się na ich rzeźbionych galeryjkach.

Z wielkimi fotelami salonu, krytymi morelowym pluszem, nie można było utrzymywać tak zażyłych stosunków. Co najwyżej, gdy rodzice szli do miasta, płynęliśmy na tych fotelach ze starszym bratem, który czytał wtedy o sławnym podróżniku Stanleyu — przez dywanowy Nil bezbrzeżny do niezbadanego źródła tej świętej rzeki, to jest do staroświec­kiego kominka, zbudowanego w kącie pokoju.

Krokodylami były po drodze małe podnóżki, z których oszczepem, czyli starym pogrzebaczem, wyrywał mój brat resztki włosia, krzycząc przy tym zajadle:

              Farbuje, bestia, farbuje!

Robiło to na mnie tak potężne wrażenie, że łzy przera-

żenią stawały mi w oczach. Gdyby nie całe lata nauki, dziś jeszcze wierzyłbym chyba, że krokodyle mają krew suchą i siwą, jak włosie starego materaca.

W tym samym czasie wielkich podróży po dywanie wy­tworzyła się osobliwie poufna zażyłość pomiędzy mną a ka­dzią w korytarzu przy kuchni. W kadzi była prawdziwa głę­boka woda, odbijająca z łatwością wszystko, co się jej poka­zało, nie wyłączając języka.

W kadzi było także echo.

Za rzecz prawie tak cenną jak tę starą beczkę uważaliśmy fortepian. Wnęki zakurzonego spodu instrumentu były dla nas ciemnymi grotami, w których — aby się miały gdzie zaczajać — ustawialiśmy nasze ołowiane dzikie zwierzęta. Wkrótce zapominaliśmy o nich i dopiero kiedyś później, pod­czas mocniejszej gry zaczęły się przewracać.

Matka zerwała się od klawiatury, krzycząc:

              Mysz, w fortepianie mysz!

              A więc chociażby mysz — odpowiedział ojciec — cóż z tego?

Zaczął śmiało odsuwać fortepian od ściany.

Ze spodu czarnego pudła wyleciała nie mysz, lecz rymnął na podłogę lew, za nim słoń, tygrys, żyrafa z ułamaną gło­wą, parę palm blaszanych, dwie zebry, szpulka od nici, ja­guar i cały deszcz różnych mniejszych zwierząt.

              Będziesz mi tu arkę Noego robił z fortepianu?! — zawołał ojciec.

Nie rozumiejąc jeszcze, co znaczy arka, odpowiedziałem I dumą, że będę.

Niestety, z biurkiem ojca nie mogliśmy sobie poczynać jak z kadzią czy fortepianem. Można było tylko zdjąć z zie lonego sukna glinianą skarbonkę, w której grzechotały pieniądze, i — ale to już w całkiem wyjątkowych okoliczno­ściach — można było „dostać na trochę” długi sztylet ko­ściany do rozcinania kartek.

Mordowaliśmy nim różnych wściekłych Indian, zdaniem mego brata — wszędzie obecnych, choć niewidocznych dla oka.

Mówig o biurku, a nie wspominam o biednym bracie biurka, który zawsze obok skromnie stoi, to jest o koszu na śmieci i papiery.

Był to dla nas prawdziwy, przez wszystkich łudzi na świecie tak pono upragniony róg obfitości.

Wyciągaliśmy z niego stare, pomięte listy i odpraso­wawszy pieczołowicie, wręczaliśmy sobie poważnie, mó­wiąc: — List do szanownego pana dobrodzieja.

Z przetłuszczonego papieru od tytoniu skręcaliśmy świe­ce, które tląc się kopciły wspaniale. Odprawialiśmy przy nich różne nabożeństwa, na które przychodzili niewidoczni Indianie i wszystkie nasze dzikie zwierzęta.

Z ustników na cygara robiliśmy wielkie białe kominy do „prawdziwych” lokomotyw, a za puste pudełka od zapałek płaciliśmy pod kanapą „czarnymi dniami”, zerwanymi z ka­lendarza. Czerwono drukowane święta i niedziele odkładało się zawsze na później.

Stary kosz na śmieci był niezgłębioną kopalnią guzików, dni, świąt, listów, pudełek, spraw — i nigdy już potem tylu skarbów, na jednym miejscu w takim wyborze zgro­madzonych, nie udało mi się spotkać.

Dlaczego teraz o tym piszę?

Dlatego, by ci przypomnieć, że nic nigdy na świecie nie może się zmarnować. Co jedni odrzucili, drudzy ukochać mogą. Z najlichszej rzeczy wytrysnąć zdoła czyjeś wielkie szczęście i nie można niczym gardzić, by bezwiednie nie po­miatać marzeniem równego nam człowieka.

Do rzeczy, które wtedy nęciły naszą uwagę, dołączyć trzeba także paru tak zwanych „starszych”. Rozmaitych wujów, którym się włazi na kolana, by ciągnąć za krawatkę, i ciotki, którym się włazi na kolana, by oglądać zarhykany medalik.

Wujowie byli bardziej zajmujący. Mieli mnóstwo kieszeń, wąsy, mówili głośno i na pewno byli silniejsi od ciotek.

Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego ciotkom ustępują miej­sca, całują je w rękę lub otwierają przed nimi drzwi. Jakby

taki wuj chciał i walnął mocno kułakiem — co by mu zro­biła?! Przecieżby nie potrafiła oddać.

Z wujami miewaliśmy rozmaite przygody.

Jeden przyszedł raz jako strzelec austriacki — a właśnie takimi ołowianymi strzelcami austriackimi bawiliśmy się pod stołem. Zjadł na leguminę dwadzieścia cztery pierogi z morelami. Jadł tak prędko, że tylko mu wąsy migały. Sta­liśmy koło krzesła, trzymaliśmy jego bagnet i sapaliśmy głośno, żeby pomóc.

Matka moja powiedziała nagle:

              Ależ ty chyba pękniesz, Lutek.

Odpowiedział śmiejąc się:

              Przepadam za morelami.

Pękniesz, Lutek — czyż można sobie wyobrazić coś śmieszniejszego?!

Jest już teraz siwym staruszkiem, ale zawsze go pamię­tamy jako strzelca, który „przepada za morelami”.

Drugi wuj odznaczał się tym, że się nami brzydził. Przyszedł raz na drugie śniadanie, gdyśmy jedli chleb z masłem i z powidłami. Usiadł na kanapie i powiedział:

              Tylko proszę z masłem ode mnie z daleka.

Zbliżyliśmy się do niego nieznacznie. Zaczął uciekać, a po­tem krzyczeć:

              Precz z masłem!!

Teraz jest dyrektorem wielkiego banku. Przed wspania­łym gmachem ciągną się klomby kwiatów, przy lustrzanej bramie czekają cały dzień błyszczące samochody. Ile razy jednak tamtędy przechodzę, nie rozumiem właściwie, dla­czego na banku wuja nie ma napisu: Precz z masłem!

Miałem wujów i stryjów, braci ojca i matki. Długo nie rozumiałem, jaka zachodzi między nimi różnica. Ojciec opo­wiadał, że kiedyś był też mały i miał własnych małych braci, śmieliśmy się z tego na całe gardło, sądząc oczywiście, że prawdziwa małość od nas się dopiero na świecie zaczyna.

Najważniejszy ze stryjów był śpiewakiem. Kochaliśmy go nad życie za to, że tak pięknie śpiewał i że nie jadł nigdy cukierków, ciastek ani tortów, bo miał cukrówkę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin