Dickens Karol - MARCIN CHUZZLEWIT - TOM 1.rtf

(2122 KB) Pobierz

Dickens Karol

MARCIN CHUZZLEWIT

TOM 1

 

 

Genealogia rodu Chuzzlewitów

Żadna dama ani żaden wytworny pan o naj mniej szych preten. sjach do dobrego wychowania nie byliby zdolni żywić sympatii dla rodziny Chuzzlewitów, gdyby nie otrzymali zapewnienia o niezwykłej starożytności tego rodu. Z zadowoleniem więc stwierdzamy, że Chuzz- lewitowie .pochodzili bez wątpienia wprost od Adama i Ewy. Od zamierzchłych czasów życie klanu wiązało się ściśle z rolnictwem. Gdyby niechętni lub złośliwi próbowali twierdzić, że z kart dziejów Chuzzlewitów przebija czasem nadmiar dumy rodowej, słabostkę tę należy niewątpliwie uznać nie tylko za wybaczalną, ale nawet za chwalebną, z uwagi na ogromną wyższość tego domu nad resztą ludzkości, z punktu widzenia pradawności pochodzenia.

Warto podkreślić, że jeśli spotkamy w kronice tej najstarszej ze znanych rodzin zabójcę lub włóczęgę, zjawisko to powtarza się w historii wszystkich starych rodów. Jest to objaw powszechny. Można by nawet ustalić ogólną zasadę, że im dalej sięga w przeszłość genealogia rodowa, tym więcej w dziejach rodziny notuje się zbrod­niczych czynów i awanturniczości. W dawnych bowiem czasach tego rodzaju rozrywki składały się na podniecającą zabawę, która stano» wiła doskonały sposób podniesienia upadających fortun, a jednocze­śnie szlachetny turniej i zdrowe wytchnienie najwyższej warstwy kraju.

Dlatego winno być źródłem niewysłowionej pociechy i szczęścia odkrycie, że w różnych okresach dziejów Chuzzlewitowie bywali wplątani w różnorodne spiski mordercze i krwawe utarczki. Kroniki podają, że zakuci od stóp do głowy w stal hartowną, często z nieu­straszoną odwagą prowadzili na śmierć swych żołnierzy przybranych

w skórzane kaftany, a potem syci chwały wracali do domów, do krewnych i przyjaciół.

Nie ulega wątpliwości, te co najmniej jeden z członków rodu Chuzzlewitów przybył do Anglii z Wilhelmem Zdobywcą. Prawdopo­dobnie jednak ów znakomity przodek nie zasłużył się później temu monarsze, gdyż rodzina nie została specjalnie wyróżniona nadaniem ziem. A jest rzeczą znaną, że Normanowie obdarzali hojnie swych faworytów gruntami. Niejednokrotnie spotyka się u wielkich ludzi tego rodzaju wdzięczność i wielkoduszność kosztem cudzej własności.

Może w tym miejscu winniśmy przerwać naszą opowieść, aby złożyć hołd niezwykłej fali bohaterstwa, mądrości, wymowy, cnoty, błękitnej krwi i prawdziwego szlachectwa, która wdarła się do Anglii x najazdem normańskim. Z fali tej czerpała genealogia wszystkich starych rodów. Bez wątpienia uznano by ten przypływ za równie wielki i życiodajny, równie płodny w dawanie początku potężnym gałęziom rycerskich potomków dumnych ze swego pochodzenia, gdy­by nawet Wilhelm Zdobywca był Wilhelmem Pokonanym. Z całą pewnością taki obrót sprawy nie wpłynąłby w żadnej mierze na ocenę znaczenia inwazji.

Ponad wszelką wątpliwość któryś z Chuzzlewitów wmieszany był w spisek prochowy, jeśli nawet sam arcyzdrajca Fawkes * nie stanowił korzenia tego wspaniałego pnia. Jest to zupełnie prawdo­podobne, tym bardziej że inny Chuzzlewit wyemigrował do Hiszpanii w poprzednim pokoleniu i ożenił się z Hiszpanką, która obdarzyła go synem o oliwkowej cerze. Przypuszczenie to zyskuje na prawdopodo­bieństwie, jeżeli nie przeradza się w całkowitą pewność wobec faktu, który musi zainteresować badaczy śledzących rysy dziedzicznego podobieństwa u nieznanych potomków. Zachodzi godna uwagi oko­liczność, że w późniejszych czasach wielu Chuzzlewitów. którym się nie powiodło na innych drogach życia, imało się handlu węglem, jakkolwiek nie przyświecała im najmniejsza nadzieja wzbogacenia się w ten sposób i nie mieli żadnych innych słusznych racji, żeby trudnić się podobnym fachem. Całymi miesiącami strzegli posępnie małych składów węglowych 1 nie targowali się wcale z kupującymi.

*              Guy Fawkes — przywódca tzw. spiska prochowego (ur. 1570, stracony 1606), uczestnik sprzysiężenia przeciwko kościołowi protestanckiemu w Anglii. Zamierzał wysadzić parlament w powietrze. (Przyp. tłum.).

podobieństwo pomiędzy ich postępowaniem a zachowaniem ślę ieh Wielkiego Przodka pod sklepieniami parlamentu westminsterskieg© jest tak uderzające i ciekawe, że nie wymaga komentarzy.

Również ustna tradycja rodzinna potwierdza wyraźnie, że w pew­nym bliżej nie oznaczonym okresie historii rodu istniała matrona

o              tak destrukcyjnych zasadach i tak oswojona z użyciem przyborów służących do rozniecania ognia, że otrzymała miano „Fabrykantki zapałek“. Pod tym przydomkiem żyje ona do dziś dnia w legendzie rodzinnej. Była to ponad wszelką wątpliwość owa Hiszpanka, matka Chuzzlewita Fawkesa.

Można jednak przytoczyć jeszcze jeden dowód potwierdzający bliski związek Chuzzlewitów z tym .pamiętnym momentem dziejów Anglii. Przekona on z pewnością nawet tych, którym dotychczasowe argumenty wydawały się niewystarczające (jeśli tacy mogli po­zostać).

Przed kilku laty pewien czcigodny i bez skazy członek rodziny Chuzzlewitów (gdyż nawet najbardziej zawzięty wróg nie śmiałby podać w wątpliwość jego bogactwa) posiadał ślepą latarnię. Co ciekawsze, kształtem i typem latarnia ta przypominała zupełnie uży- wane w czasach dzisiejszych, ów Chuzzlewit (który już zresztą przeniósł się do wieczności) gotów był przysiąc każdej chwili i nie­jednokrotnie zapewniał uroczyście, że jego babka powtarzała często, spoglądając na szacowną relikwię:

              Tak, tak! Tę latarnię niósł mój czwarty syn piątego listopada jako Guy Fawkes.

Te uderzające słowa wywarły na nim silne wrażenie (nic dziw­nego!) i miał zwyczaj przytaczać je przy każdej okazji. Właściwa ich interpretacja prowadzi triumfalnie do nieodpartego wniosku. Sędziwa dama, choć z natury wyposażona w jasny umysł, musiała już być przytłoczona wiekiem, zdziecinniała. Coś jej się zapewne pomieszało w pamięci lub może przez omyłkę źle się wyraziła — zwykły objaw starczego gaworzenia. Nieznaczny błąd, widoczny w tych słowach, jest oczywisty i śmiesznie łatwy do skorygowania. „Tak, tak — mówiła i ten wstęp nie wymaga żadnych poprawek. —- Tak, tak! Tę latarnię niósł mój dziadek — a nie czwarty syn, co jest niedorzecznością — piątego listopada. I to on był Guy Fawke- sem". Po tym sprostowaniu otrzymujemy natychmiast uwagę treści­wą, zrozumiałą, naturalną i najzupełniej zgodną z charakterem

autorki. Doprawdy, tego rodzaju znaczenie anegdoty narzuca się z taką siłą, że nie warto byłoby jej utrwalać w kronikach w pierwot­nym brzmieniu, gdybyśmy nie chcieli pokazać, czego może dokonać (i czego często jdokonuje), nie tylko zresztą w prozie historycznej, ale również i w poezji, pomysłowość komentatora.

Mówi się, że nie zachowały się do dzisiejszych czasów żadne do­wody, jakoby którykolwiek z Chazzlewitów wszedł w bliskie stosunki z wielkimi tego świata. Lecz i w tym wypadku złośliwi oszczercy, którzy wysnuwają tego rodzaju fantazje ze.zjadliwych mózgów, oślepli na najoczywistsze dowody. Gdyż różne gałęzie rodu przecho­wują jeszcze listy, z których wynika wyraźnie, że Diggory Chuzzle- wit zasiadał bardzo często przy stole księcia Humphreya. Wiele słów potwierdza ten fakt. Tak często bywał gościem tego arystokraty i tak nieustannie narzucano mu gościnność i towarzystwo jego ksią­żęcej mości, że wywoływało to jego niezadowolenie. ; Czuł przymus

i              niechęć. Pisał do przyjaciół zaklinając ich, aby wydali posłańcowi odpowiednie polecenia, w przeciwnym bowiem razie będzie musiał znowu udać się na ucztę do księcia Humphreya. Podkreślał przy tym z wielkim naciskiem, że doznaje przesytu życiem wielkoświato- wym i dostojnym towarzystwem.

Krążyła pogłoska (nie trzeba dodawać, iż pochodziła ona z tych samych nikczemnych kół), że pewien męski potomek rodu Chuzzle- witów, którego urodzenie, trzeba przyznać, otaczała niejaka tajem­niczość, był bardzo pośledniego i niskiego pochodzenia. Gdzież tego dowody? Gdy syn owego osobnika, któremu ojciec podobno jeszcze za życia powierzył tajemnicę swego urodzenia, spoczywał na łożu śmierci, zadano mu dobitnie, uroczyście i formalnie następujące pytanie:

              Toby Chuzzlewit, kto był twoim dziadkiem?

Zagadnięty, wydając ostatnie tchnienie, odparł w sposób równie dobitny, uroczysty i formalny:

—- Lord No Zoo.

Słowa te zostały natychmiast zanotowane i podpisane przez sze­ściu świadków. Każdy z nich umieścił na tym dokumencie swe pełne nazwisko i adres. Można by powiedzieć — i tak mówiono, bo zło­śliwość ludzka nie ma granic — że nie istniał w ogóle lord tego miana i że nie podobna odkryć nawet podobnie brzmiącego nazwiska wśród wygasłych już rodów. Lecz jaki nasuwa się tu nieodparty

wniosek? Jeśli odrzucimy teorię głoszoną przez niektóre osoby dobrej woli, lecz mylące się zasadniczo, ojciec Toby‘ego Chuzzlewita musiał być niewątpliwie, sądząc z nazwiska, mandarynem (co jest zupełnie nieprawdopodobne, gdyż nie ma najmniejszych poszlak, aby matka jego opuszczała kiedykolwiek Anglię lub by jakikolwiek man­daryn pojawił się w kraju w okresie zbliżonym do daty urodzin ojca Toby‘ego, nie licząc Chińczyków w herbaciarniach, a tych w da­nym wypadku nie możemy brać pod uwagę, bo nie mogli oni mieć w owej sprawie żadnego znaczenia), jeśli odrzucimy tę hipotezę, czy nie wydaje się oczywiste, że mr Toby Chuzzlewit mógł albo nie do­słyszeć nazwiska podanego mu przez ojca, albo je zapomnieć, albo wreszcie źle je wymówić? I że nawet w ostatnim etapie omawianych dziejów Chuzzlewitowie byli połączeni nielegalnymi związkami i nie* prawym pokrewieństwem z jakimś nieznanym szlachetnym i znako­mitym domem?

Na podstawie dokumentów przechowywanych dotychczas w ro­dzinie ustalono niezbicie fakt, że za stosunkowo niedawnych czasów Diggory‘ego Chuzzlewita, o którym wspominaliśmy, jeden z człon­ków rodu doszedł do wielkiego bogactwa i cieszył się znacznymi wpływami. We fragmentach korespondencji niggory4ego, które oca­lały przed molami (na zasadzie ilości skonsumowanych dokumentów istoty te zasługiwałyby na miano dziejopisów świata owadów), spo­tykamy ciągle wżmianki o wuju, z którym wiązał wielkie nadzieje

1              od którego otrzymywał bogate podarunki, jak srebra, klejnoty, książki, zegarki i inne cenne przedmioty. Pisze w jednym z listów do brata o jakiejś jego łyżce do sosu, którą sobie pożyczył czy też w inny sposób znalazł się w jej posiadaniu: „Nie gniewaj się, ale podarowałem ją wujowi“.

Przy innej "okazji usprawiedliwia się z podobnego postępku

2              dzbanuszkiem dziecinnym, który mu powierzono do naprawy. Jeszcze innym razem donosi: „Ofiarowałem temu uroczemu wujowi wszystko, co kiedykolwiek posiadałem“.

Diggory Chuzzlewit składał często długie wizyty temu arystokra­cie na jego dworze, jeśli w ogóle nie mieszkał tam stale. Wynika to z następującego zdania listu: „Z wyjątkiem ubrania, które mam na sobie, cała moja garderoba znajduje się u wuja“.

Opieka i wpływy tego jegomościa musiały być bardzo-znaczne, gdyż siostrzeniec jego pisze: „Zanadto się mną interesuje“, „Tego

jut za wiele“, „To niesłychane** etc. Nie wydaje się jednak (dziwna rzecz), żeby wuj wystarał się dla swego faworyta o jakiekolwiek lukratywne stanowisko na dworze czy gdzie indziej. Jedynym wyró­żnieniem, jakie mu zapewnił, było zapraszanie go na przyjęcia dwor­skie, które stanowiły zwykłe tło podnoszące splendor tak wielkiego męża. Słynęły one ze świetności i tak drogo kosztowały, że nazywano je „złotymi balami**.

Zbyteczne byłoby dalej mnożyć dowody wysokiego sta/nu i wiel­kiego znaczenia Chuzzlewitów w różnych okresach historii. Gdy. by jednak ktoś zażądał przedstawienia większej ilości argumen­tów, spiętrzylibyśmy je jeden na drugim, aż wzniosłyby się istne Alpy świadectwa, o które rozbiłby się i upadł najśmielszy scepty­cyzm. Wobec tego, że nad grobem rodzinnym został już usypany i pięknie zaokrąglony kopiec pewnych rozmiarów, nic już do niego nie dodamy w tym rozdziale. Wspomnimy tylko mimochodem, jakby dorzucając łopatą ostatnią garść ziemi, że wiele latorośli tego rodu, obojga płci, odznaczało się, jeśli damy wiarę listom matek, rzeźbio­nymi nosami, nieskazitelnymi brodami, kształtami godnymi dłuta rzeźbiarza, prześlicznie uformowanymi kończynami i gładkimi czo­łami o cerze tak przezroczystej, że ukazywała sieć błękitnych żyłek, rozwidlających się w różnych kierunkach niby rozliczne szlaki na mapie nieba. Fakt ten wystarczyłby sam przez się dla umiejscowie­nia Chuzzlewitów i rozwiązania problemu ich sfery. Na podstawie wszystkich książek, roztrząsających tego rodzaju zagadnienia, jest rzeczą ogólnie znaną, że wszystkie te cechy, a zwłaszcza rzeźbione rysy, są właściwe osobom z warstwy najwyższej i nie spotyka się ich poza obrębem tej kasty.

Autor niniejszej powieści dowiódłszy dla własnej satysfakcji (a jednocześnie ku zadowoleniu wszystkich czytelników), że Chuzz- lewitowie pochodzili ze szlachetnego rodu i w różnych epokach osią­gali pewne znaczenie, co uczyni znajomość z nimi wielce pożądaną i mile widzianą, może teraz przystąpić na serio do dzieła. A po wy­kazaniu, że skutkiem starożytnego pochodzenia rodzina ta odegrała znaczną rolę w budowie i rozwoju rodzaju ludzkiego, zadaniem autora będzie w swoim czasie dowieść, te ci członkowie rodu, których spot-* kamy na stronicach tej powieści, mają swych sobowtórów i swe proto­typy w szerokim świecie, który nas otacza. Tymczasem powieściopi- aarz zadowoli się ogólną uwagą tej treści. Po pierwsze, można twier*

dzi6 z całą pewnością, i to nawet nie odwołując się do doktryny JJo.- nobodda, która dopuszcza prawdopodobieństwo pochodzenia rasy ludzkiej od małp, że ludzie płatają bardzo dziwne i niezwykłe figle, po drugie, nawet nie sięgając do teorii Blumenbacha, który utrzy­muje, że potomkowie Adama mają wiele cech znacznie bliższych świniom niż innym gatunkom zwierzęcym, łatwo zauważyć, że nie­którzy przedstawiciele rodu ludzkiego wybitnie wyróżniają się nie­zwykłą. dbałością o własne dobro.

ROZDZIAŁ n.

Czytelnikowi zostają przedstawione pewne osobyf z którymi może, jeżeli zechce, zawrzeć bliższą znajomość

Była późna jesień. Zachodzące słońce przedarło się przez mgłę, która gasiła je przez cały dzień, i zalało jasnymi promieniami wioskę Wiltshire‘u, położoną w pobliżu pięknego starego miasta Salisbury. Uświetniło blaskiem krajobraz przywracając mu świeżość i tchnienie młodości, jak nagły przebłysk pamięci lub przy. pływ energii ożywia umysł starca. Zroszona trawa Iskrzyła się w Słońcu. Nikłe plamy zieleni w żywopłotach, na których jeszcze bohatersko przetrwały skąpe zielone gałązki opierające się tyranii porywistych wiatrów i wczesnych przymrozków, nabrały życia i roz­jaśniły się. Strumień, szary i posępny przez cały dzień, zalśnił we­sołym uśmiechem. Ptaki zaczęły świergotać i śpiewać na nagich konarach, jak gdyby miały nadzieję i skłonne były wierzyć, że minęła już zima i nadeszła Wiosna. Kurek na strzelistej wieży starego ko­ścioła błyszczał ze swego wyniosłego posterunku, biorąc udział w ogólnym radosnym nastroju. Ocienione bluszczem okna odwza­jemniały się rozświetlonemu niebu tak żywymi blaskami, jakby spokojne budynki kryły w sobie zamagazynowane zasoby lata ze wszystkimi jego rumieńcami i całym ciepłem.

Nawet te oznaki pory roku, które szeptały z naciskiem o zbliża­niu się zimy, dodawały wdzięku krajobrazowi tuszując żywsze jego barwy nutą łagodnego smętku. Opadłe liście, które zaścielały ziemię, wydawały przyjemną woń i tłumiły wszelkie odgłosy dalekich kro*

*              U

mi#

i

I

ków ł turkotu kół, przyczyniając się do cichej harmonii ogól­nego odpoczynku. W ciszę tę wtapiał się tu i ówdzie szmer ziarna rzucanego w ziemię przez siewcę i bezszelestne przesuwanie się pługa, który obracał skiby żyznej, brunatnej roli i kreślił wdzięczny deseń na rżyskach.

Na nieruchomych gałęziach niektórych drzew wisiały jesienne jagody, podobne do kiści korali w sadach z baśni, w których zamiast owoców rosną klejnoty. Inne drzewa stały odarte z szat, każde po­środku niewielkiej piramidki jaskrawo czerwonych liści, ulegających powolnemu rozkładowi. Jeszcze inne nie utraciły wprawdzie listo­wia, ale miały liście zeschłe i popękane jakby od ognia. U stóp nie­których drzew piętrzyły się rumiane stosy tegorocznego plonu ja­błek. Drzewa iglaste wydawały się nieco sztywne i ponure w swej żywotności, jak gdyby natura podkreślała, że nie swych najwrażliw­szych i najweselszych ulubieńców obdarza najdłuższym życiem. Promienie słońca przenikały pomiędzy ich ciemne konary smugami głębokiego złota, a czerwona poświata, nurkująca wśród ich mrocz­nych gałęzi, czerpała z kontrastu cieni żywość blasku, którym podsy­cała światło zamierającego dnia.

Po chwili jasność zgasła. Słońce skryło się za długie, ciemne pasma gór i obłoków. Chmury spiętrzyły się na zachodzie w gród napowietrzny o ruchomych murach i wieżach. Znikły resztki świa­tła. Jaśniejący kościół ostygł i zapadł w mrok. Strumień zapomniał uśmiechu. Ptaki umilkły. Na krajobrazie spoczęło ponure piętno ximy.

Zerwał się wieczorny wiatr. W takt jego zawodzącej muzyki najmniejsze gałązki trzeszczały i grzechotały w tańcu szkieletów. Zeschłe liście wyrwane zostały ze spoczynku i fruwały w różnych, kierunkach, szukając schronienia przed zimnymi powiewami. Oracz wyprzągł konie i podążył za nimi śpiesznie ze schyloną głową do domu. W oknach chaty zabłysły światła i mrugały w kierunku ciem­niejących pól.

Kuźnia wiejska wystąpiła w całej świetności. Ochocze miechy ry­czały „cha, cha!“ do jasnego ognia. Płomienie huczały. Błyszczące iskry tańczyły radośnie w takt wesołego dzwonienia młotów o kowa­dło. Rozżarzone żelazo, nie chcąc pozostać w tyle, ziało również iskrami i hojnie rozsiewało dokoła purpurowe klejnoty. Krzepki kowal i jego pomocnicy kuli z takim zapałem, że potrafili nawet

rozproszyć melancholię nocy. Rzucili światło w jej ciemną twarz, która zaglądała przez drzwi i okna zerkając ciekawie ponad ramio­nami kilku próżniaków. Stali oni urzeczeni czarem tego miejsca i od czasu do czasu rzucali spojrzenie w mrok za swymi plecami, opierali się wygodniej ociężałymi łokciami na parapecie i wsuwali się głębiej do wnętrza, nie bardziej skłonni do odejścia, niż gdyby urodzili się świerszczami skazanymi na krążenie dokoła jarzącego się paleniska.

Na dworze srożyła się wichura. Wiatr nie wzdychał już, lecz za­czął się miotać dokoła wesołej kuźni. Trzaskał furtką, jęczał w ko-, minie, jak gdyby się znęcał nad ochoczymi miechami za to, że są tald posłuszne wszelkim rozkazom. Jakimże się jednak okazywał bezsil­nym pyszałkiem pomimo całego tego harmiderul Nie miał bowiem najmniejszego-wpływu na zachrypniętego kolegę, który tylko ryczał jeszcze głośniej swą triumfalną pieśń. Ogień płonął jeszcze jaśniej i iskry puszczały się w jeszcze bardziej zawzięte tany. Wreszcie zaczęły wirować tak szaleńczo, że zgryźliwy wicher nie mógł tego znieść i odleciał ze skowytem. Po drodze tak szarpnął starą tablicą nade drzwiami karczmy, że od tego czasu błękitny smok, godło tego .przybytku, stał się groźniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Przed Bożym Narodzeniem zdawało się, że wyskoczy ze swych wątłych ram.

Właściwie jest rzeczą niegodną szanującego się wiatru wywie.* rać zemstę na tak nędznych istotach, jak opadłe liście. Nasza wi­chura jednak przypadkiem natrafiła na wielką kupę liści zaraz po wyładowaniu swego złego humoru na obrażonym smoku. Rozproszyła je na wszystkie strony, toczyła, obracała, wyrzucała je zapamiętale w powietrze i wyprawiała niesłychane harce wśród tegcr nieopisanego chaosu. I tego jednak było mało złośliwej wściekłości wiatru. Nie zaspokoił się rozwianiem liści, lecz porywał drobne ich garście, za­pędzał je pod piłę kołodzieja, pod deski i belki na jego podwórzu,’ Wydmuchiwał w powietrze trociny i myszkował pod nimi w poszu-, kiwaniu liści. Gdy je napotykał — oho! — jakże je gnał następują© im na pięty! Toteż spłoszone ulatywały coraz prędzej. Był to za­wrotny pościg. Liście zapędzały się w odludne zakątki bez możliwo­ści odwrotu, gdzie prześladowca zabawiał się wprawianiem ich w zawzięte wirowanie. Zakradały się pod okapy domów, przywierały ciasno do stogów siana, jak nietoperze, wdzierały się do otwartych ¡okien pokoi, przypadały do żywopłotów, słowem, wszędzie szukały 'schronienia. Lecz najdziwniejszym ich wyczynem było skorzystanie

t nagiego otworzenia drzwi frontowych przez mr Pecksniffa i dzikie rzucenie się do jego sieni. Wiatr pędził za nimi, a zastawszy kuchen- . ne wejście otwarte natychmiast zgasił świecę mr Pecksniffa i za­trzasnął mu przed nosem drzwi frontowe z taką gwałtownością, że w mgnieniu oka ów jegomość, który właśnie wchodził, runął na wznak u stóp schodów. Wreszcie rozhukany korsarz, zmęczony tymi szaleństwami, uleciał rozradowany, wyjąc nad moczarami i łąkami, nad górami i dolinami, aż dopadł morza, gdzie spotkał się z innymi wichrami, podobnie usposobionymi. Tam zawiódł nad falami nocny J taniec.

Tymczasem mr Pecksniff, który upadł głową na ostry kant naj­niższego stopnia schodów, uderzył się tak» że zobaczył wszystkie gwiazdy — tego rodzaju przypadki rozweselają oczy delikwenta fantastyczną iluminacją — i leżał spokojnie, utkwiwszy wzrok we własnych drzwiach frontowych.

Mogłoby się zdawać, że drzwi te przedstawiają widok bardziej - interesujący aniżeli zwykłe drzwi frontowe, sądząc z tego, jak dziw­nie długo mr Pecksniff nie zmieniał pozycji. Zastanawiał się nad rozmiarami swojej klęski i nie drgnął nawet, gdy miss Pecksniff j zapytała przez dziurkę od klucza piskliwym głosem, który przypo-j minął zawodzenie wiatru:

              Kto tam?

Nie odezwał się również ani nie zdradził żadnym znakiem, że j pragnie, aby go podniesiono, nawet wtedy kiedy miss Pecksniff; otworzyła drzwi i osłaniając świecę dłonią wyjrzała, popatrzył? wyzywająco dokoła niego, obok niego, ponad nim i wszędzie, tylko| nie na niego.

              Widzę cię! — wrzasnęła do urojonego figlarza, który zastu- j kał do drzwi i uciekł. — Oberwiesz, mój panie!

A mr Pecksniff, może dlatego, że już oberwał, dalej nie dawał' znaku życia.

              Jesteś teraz za rogiem — krzyczała miss Pecksniff na chybił * trafił. Miała jednak trochę słuszności. Mr Pecksniff bowiem, które-i mu właśnie zaczynały gasnąć świeczki w oczach i który już zamiast; ezterystu do pięciuset mosiężnych kołatek na drzwiach (poprzednio skakały przed nim w zadziwiający sposób) widział ich tylko około tuzina, w pewnym sensie rzeczywiście tak się czuł, jak gdyby wracał gdzieś zza rogu.

- Rzuciwszy gromkim głosem groźbę, w której zabrzmiały słowa: więzienie, policja, zakucie w dyby i szubienica, miss Pecksniff wła- .śnie zamierzała zamknąć drzwi, kiedy mr Pecksniff (leżąc ciągle u podnóża schodów) podniósł się na łokciu i kichnął.

. —■ Ten głos! — zawołała miss Pecksniff. — To ojciec!

Na ten okrzyk wybiegła z bawialni druga miss Pecksniff. Obie panny, wykrzykując różne zdania bez związku, dźwignęły mr Pecks- niffa do pozycji pionowej.

, — Ta/tusiiu! — wołały chórem. — Tatusiu I Niech się tatuś ode. zwie! Niech tatuś nie spogląda tak dziko, najdroższy tatusiul !' Lecz ponieważ wygląd nasz w takich wypadkach jest zupełnie niezależny od naszej woli, mr Pecksniff nadal trzymał usta i oczy szeroko rozwarte. DcAna szczęka opadała mu tak, że przypominał dziadka do orzechów. Kapelusz spadł mu z głowy, twarz miał wy- bladłą, włosy zjeżone, a surdut zabłocony. Przedstawiał widok tak żałosny, że obie panny Pecksniff nie zdołały powstrzymać się od pisku.

—To nic g|| oświadczył mr Pecksniff. — Lepiej mi.

— Przyszedł do siebie! — krzyknęła młodsza miss Pecksniff. r — Odzyskał mowę! — entuzjazmowała się starsza.

Z tymi radosnymi okrzykami, ucałowały mr Pecksniffa w oba policzki i zaprowadziły go (Jo domu. Młodsza miss Pecksniff wybiegła potem raz jeszcze i podniosła ojcowski kapelusz, paczkę zawiniętą w brązowy papier, parasol, rękawiczki i inne drobiazgi. Następnie drzwi się zamknęły i obie młode damy przystąpiły do opatrywania ran mr Pecksniffa w ustronnym Saloniku.

Owe uszkodzenia ciała nie były zibyt poważne. Polegały jedynie na nieznacznym starciu naskórka w miejscach, które starsza z panien określiła jako „wiązania“ ojcowskiej anatomii, czyli na kolanach i na łokciach. Ponadto upadek przyczynił się do powstania na tylnej części głowy mr Pecksniffa całkowicie nowego organu, nie znanego frenologom. Gdy obrażenia te zostały ukojone od zewnątrz plastrami z brązowego papieru przepojonego octem, a mr Pecksniffa pokrze­piono od wewnątrz mocną wódką, starsza miss Pecksniff zasiadła do nalewania herbaty, która już czekała przygotowana. Tymczasem młodsza przyniosła z kuchni dymiący półmisek z szynką i jajami i postawiwszy te specjały, przed ojcem, usadowiła się na niskim

stołeczku u jego stóp. Oczy jej znalazły się na poziomie tacy z za­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin