Michał Choromański - SZPITAL CZERWONEGO KRZYŻA.rtf

(1791 KB) Pobierz

 

Michał Choromański

SZPITAL CZERWONEGO KRZYŻA

 

Część pierwsza

N ieporządki zaczęły się dziać w Szpitalu Czerwonego Krzyża.

Pierwszy asystent, młody doktor Witold Chwaciński, za­ stępujący naczelnego lekarza w czasie jego dwudniowej nieobecności, zamiast pełnić dyżur w szpitalu, wymknął się wieczorem do miasta i wrócił dopier® nad ranem. Zacho­ waniem swym nie wzbudzał współczucia. Widziano go

o              świcie, jak odpychający i niemal wstrętny wygrażał pięścią w strgnę okien sali ogólnej. W związku z tym ogrodnik szpitalny napisał do naczelnego lekarza anonim takiej treści:

Jaśni Wielmożny Panie Dyrektor!! Z tym doktorem Pa­ nem Chwacińskim nie ma siły łuckiej, żeby wytrzymać!... Zawsze nie dawał nam żyć, ale teraz w czasie nieobecności Jaśni Wielm. Pana Dyrektora zrobił się na punkcie władzy Lekarskiej zupełnie wściekły! Zwłaszcza to się stało po opatrunku, jaki założył choremu Panu Porucznikowi Łasi- czowi. Odtąd bez pozwolenia i wiedzy ucieka do miasta zamiast ratunek medyczny nieść. Niech WP Dyrektor dla dobra wszystkich Asystenta jak parszywego psa wyrzuci.

W innej razie to Mu samemu tylko na gożej wyjdzie! Kreślę się z uwielbieniem

Nieznajomy Sługa Anonim ten do rąk naczelnego lekarza nie trafił, ponie­ waż przeczytano go przedtem w dyrektorówce i troskliwie zniszczono.

Naczelnym lekarzem tego prowincjonalnego Szpitala Czerwonego Krzyża był chirurg Ksawery Brieg. Ksawery Brieg miał dwóch pomocników: pierwszego asystenta,

o              którym już była mowa, i drugiego — medyka Józefa Kopytkę. Ordynatorzy: internista Sełmoński, ginekolog Waczura, wenerolog Jotko i rentgenolog Karpiński w szpi­ talu nie mieszkali; dojeżdżali z miasta, pierwsi trzej co­ dziennie, zaś rentgenolog Karpiński dwa razy tygodniowo. Lekarze odnosili się do swej pracy, chorych i chorób róż­ nie, jak również różnie odnosili się do spraw życia i obo­ wiązków ludzkich, do dobra i zła. Dobro i zło w szpitalu mierzono inną miarą niż w miejskim życiu prywatnym. Dojeżdżający lekarze, opuszczając szpital, już za bramą

0              nim zapominali. Mieszkający w szpitalu stale, Brieg

1              asystenci, zapomnieć o nim — gdyby nawet chcieli — nie mogli, ich stosunek do chorych i chorób, do życia i śmier­ ci był inny niż tamtych. Zarazki dobra i zła żarły ich od wewnątrz powoli, niewidocznie jak gruźlica.

Dwupiętrowy podłużny gmach szpitala otoczony był wielkim, ładnym ogrodem. Nad gmachem i nad ogrodem, nad personelem i służbą, nad całym duchem i porządkiem szpitalnym ciążyła od piętnastu lat łysa, tłusta, stucztero- kilowa postać naczelnego lekarza. Gruby chirurg Ksawery Brieg był przedmiotem zarówno kpin, jak i szacunku. Mieszkał w głębi ogrodu w dyrektorówce spowitej dzikim winem. Po drugiej stronie, w najbardziej zachwaszczonym kącie, widniał niepokażny dach kostnicy.

Ponieważ była późna jesień — koniec listopada — prze­ rzedzone liście ciemniały na drzewach niczym czarna ko­ ronka. Nad miastem za rzeką stygły chmury. Szara chmur­ ka stygła również nad połyskującym od rosy szczytem szpi­ tala. I tylko na wyłożonym kaflami poddaszku gmachu, po­

przez jesienny dym i szarzyznę, krwawił bez ustanku czerwony krzyż. Czerwony krzyż krwawił na rękawach sanitariuszy — było bardzo chłodno — po raz pierwszy tego dnia w szpitalu puszczono w ruch centralne ogrze­ wanie. Już o świcie, właśnie gdy wrócił z miasta asystent Chwaciński — .była to trzecia z rzędu noc spędzona poza szpitalem — w rurach kaloryferów zaczęło charczeć i tur­ kotać.

W prawym skrzydle mieścił się oddział męski. Nume­ racja sal zaczynała się na parterze, od narożnej sali ogól­ nej: chirurgicznorbrudnej. Stało w niej siedem łóżek, cho­ rzy spali. Pod oknami tej sali przystanął doktor Chwa­ ciński. Doktor Chwaciński myślał wesoło: „Jestem złym człowiekiem i pozostanę złym człowiekiem! Jestem bowiem zanadto uczciwym człowiekiem, aby być dobrym. Dobroć to szwindel! Dobroć wymyślili chorzy ludzie, których nie stać było na uczciwe i otwarte przezwyciężenie życiowych trudności. Zdrowy człowiek jest z natury swej uczciwie złym. Tramtamtam! Nóżka na prawo, nóżka na lewo, dla­ czego pani nie chce jeszcze zatańczyć?..."

Roześmiał się i ruszył zygzakami. Z prawej strony ciem­ niał krzak, ale kiedy doktor Chwaciński chciał go omi­ nąć, krzak przesunął się na lewo, i doktor o mało nie upadł. Było to jeszcze jednym powodem do niewytłuma­ czalnego śmiechu. Jednakże wnet powstał pewien krępują­ cy odruch, nie wiadomo jaki, w każdym razie związany ze szpitalem i ciszą, jaka w szpitalu powinna panować.

Zaciekawiony piętrzącymi się na równej drodze trudnoś­ ciami — bo poza ruchomym krzakiem nagle skądś wyło­ nił się biały głaz — Chwaciński wspiął się na czubki bu­ tów, podziwiając własną przytomność umysłu i dobry hu­ mor. Przyłożył palec do ust. Wokoło był dym, przez dym niejasno przezierały zarysy wielkiego tarasu szpitalnego. Doktor Chwaciński pragnął towarzystwa. Pragnął, chwy­ ciwszy za ramię obojętnie kogo! szerokim ruchem drugiej ręki wskazać nieznane horyzonty, tam gdzie należycie ce­ niono zapoznane talenty. „Panie! — zawołał — gdybym nie mieszkał w tym parszywym zakątku, gdybym dorwał

się do środowiska porządnych ludzi, o, dopiero bym wte­ dy!...”

Mgliście i zabawnie zafalowały mury szpitala, a taras przysunął się i pochylił tak nisko, jak gdyby zamierzał zgnieść młodego lekarza.

Doktor Witold Chwaciński przed paroma miesiącami ukończył trzydzieści lat. Szczupły i porywczy, o kurzej piersi, trochę skrzywionym nosie — wyglądał na dwu­ dziestoletniego studenta. Toteż jego pewność siebie była po dwakroć nie na miejscu. Ambicje pierwszego asystenta stały w prostym stosunku do jego antypatyczności. Im bar­ dziej był pewny siebie, tym bardziej stawał się odrażają­ cy. Doktor Chwaciński dwukrotnie naraził się był na uwa­ gę naczelnego lekarza. Dla znających charakter i zwyczaje Briega znaczyło to wiele. Stało się to w czasie ciężkiej ope­ racji, kiedy asystent sięgnął nożem do rany, niepotrzebnie wyprzedzając chirurga, nie czekając na rozkaz. Wtedy Brieg powiedział:

              Psst!...

To była pierwsza uwaga. Ale kiedy pewny siebie asys­ tent powtórzył nieproszony swą próbę, naczelny lekarz wy- sapał spod maski:

              Nie suj se popered bat’ka do pękła!

Była to druga uwaga. Szpital znajdował się na wschod­ nim Podkarpaciu. Ukraińskie przysłowie „Nie pchaj się przed ojcem do piekła!” wobec otwartej jamy brzusznej mogło oznaczać: niech z początku ojciec wlezie do piekiel­ nej dziury, wraz z odpowiedzialnością za wszystkie niebez­ pieczeństwa, a potem dopiero asystenci.

Wesoły nastrój doktora Chwacińskiego prysnął tak sa­ mo nagle, jak się zjawił. Ustąpił miejsca niezwykłemu roz­ goryczeniu. Teraz myślał tak: „Wszyscy ludzie mówią o so­ bie tylko dobrze; nawet człowiek, który mówi o sobie, że jest złym człowiekiem, mówi o sobie dobrze. Bo w ten spo­ sób chce pokazać, jaki jest szczery. Wierzy jednocześnie, że takiemu szczeremu człowiekowi nikt nie uwierzy, że jest naprawdę zły!” Coraz bardziej brakło towarzystwa, | którym można byłoby podzielić się tymi rozważaniami.

Myślał o wszystkim, o rozwianej sukni jakiejś pani, o ha­ łaśliwej muzyce nocnej, o martwakach kości, o dobroci,

o              swym talencie, o wszystkim — ale nazwisko Łasicza,

o              którym wspominał anonim, ani razu nie przewinęło mu się przez głowę.

Doktor Chwaciński zawahał się był, czy nie wejść na taras, aby tam z kimś porozmawiać. Jednakże raptownie stracił do tego chęć, gdy uprzytomnił sobie, że byłby wów­ czas skazany na rozmowę z chorym. Rozmawiać zaś z cho­ rym byłoby tym samym, co rozmawiać z chamem!... Tego twierdzenia Chwaciński na razie nie udowodnił. Odwrócił się i spojrzał na okna sali ogólnej, tak jak gdyby za każdą szybą siedziała ropucha. Zamiast przestraszyć, to go roz­ śmieszyło znowu. Pięścią w każdym razie nie wygrażał. — Być złym, być złym! — podśpiewywał beztrosko, idąc ku schodom kuchennym. Świtało, dym powoli odrywał się od ziemi i teraz widać było do połowy pnie drzew. Przecho­ dząc obok kotłowni, doktor Chwaciński zauważył przez wąskie okienka palacza Biteskę. Palacz miał zakopconą twarz o połyskujących białkach i zębach. Wbił łopatę w gó­ rę koksu i przywitał asystenta życzliwym basem:

              Dobry dzień panu doktorowi! Tak wcześnie?

Służba szpitalna, sanitariusze, posługaczki, palacz, ogrod­ nik, szofer i inni mieszkali w suterenach w pobliżu kot­ łowni. Wszyscy oni, podobnie jak i lekarze,’ odnosili się do chorych i chorób rozmaicie. Pewna posługaczka z od­ działu kobiecego przez dwa i pół roku chodziła z nie go­ jącym się wrzodem na głowie, nie skarżąc się nikomu, po­ nieważ w stosunku do chorób zatraciła wstręt, a w sto­ sunku do medycyny — szacunek. Inna posługaczka usta­ wicznie kochała się w tym lub owym z chorych, twier­ dząc, że jeśli wyjdzie za mąż, to „tylko za słabowitego". Co dotyczy palacza, t8 Biteska był znany z tego, że wie­ rzył w zdrowotną siłę miału węglowego. Węgiel i koks najlepiej dezynfekowały wszystko i chroniły przed bak­ cylami.

Zamiast uprzejmie odpowiedzieć na powitanie, asystent wbił wzrok w szpary okienek, skąd sączył się zapąszek ga­

zu i wyfruwały płatki sadzy. Nachmurzył się, władczo wy­ ciągnął ramię i zawołał:

              Żeby mi tego więcej nie było, Biteska! Zamykajcie okna! Boć to szpital, rozumiecie! zakopcicie wszystkie sa­ le!...

Wyprostował się i wyniosły i dufny w siebie, poszedł dalej, robiąc kroki zadziwiająco sztywne. Świadomość, że z tyłu przygląda mu się rozwścieczony cham, przywróciła mu równowagę. Ale już koło schodów kuchennych przy­ stanął jak wryty, a potem szybko cofnął się za węgieł.

              Choróbska, piorunki, diabełki — wymieniał piesz­ czotliwie — po cholerkę miałaby mnie zobaczyć!

Szpital widocznie się budził. Drzwi kuchenne otwarto i na ganek wyszła siostra gospodarcza, zakonnica Wero­ nika. Średniego, wzrostu, pękata, o okrągłej bezbrwiowej twarzy, w skrzydlatym czepcu i fartuchu, spod którego wystawał granatowy rąbek spódnicy.

Pielęgniarkami w tym szpitalu były szarytki, kobiety po większej części proste i nie jednakowo sympatyczne. Najmądrzejsza była siostra przełożona tudzież operacyjna, zakonnica Antonina. Najbardziej dobra była siostra am­ bulatoryjna, zakonnica Bronisława. Ale wszystkie siostry: Antonina, Bronisława, Adela, Felicja, Weronika i inne, służąc Bogu, wiedziały niezbicie, co to jest dobro i zło, umieszczając dobro na górze, a zło na dole. Ten podział nie zawsze odpowiadał chorym, gdyż bojąc się śmierci, są­ dzili, że jest właśnie na odwrót: na górze zło, a na ziemi •dobro. "

Zakonnica Weronika parę razy głęboko westchnęła, wciągając poranny chłód i wilgoć. Po czym obróciła się na filcowych piętach i drobnymi kroczkami wbiegła z powro­ tem. Jednocześnie na tarasie szpitalnym rozległo się skrzy­ pienie i drewniany trzask. Coś ciemnego w kształcie wiel­ kiego, niezgrabnego pulpitu poruszyło się za balustradą i z wolna przesunęło się na sam środek. Wszystko świad­ czyło o tym, że dzień szpitalny już się rozpoczął.

Gdyby mi się udało przynajmniej przespać się ze dwie

godziny” — myślał doktor Chwaciński, z trudem gramoląc się po schodach. Na piętrze przystanął, przypomniawszy sobie, jak jakaś pani — cholerka, któż to mógł być? — fi­ kała nogami. Nóżka spod rozwianej sukni na prawo, nóż­ ka spod sukni na lewo! Dlaczego pani nie chce ze mną za­ tańczyć?... Zdławił śmiech, ponieważ nad głową rozległ się cienki srebrny dzwoneczek. Dzwoniono na wczesną mszę.

Kaplica szpitalna mieściła się w lewym skrzydle drugie­ go piętra, tuż obok trzypokojowego mieszkania asystentów. Ksiądz kapelan mieszkał na tymże piętrze, ale w prawym skrzydle, obok separatek pierwszej klasy i obszernej sali zamieszkałej przez siostry. Obecny kapelan szpitalny różnił się od swych poprzedników pod wieloma względami. Mię­ dzy innymi wolał spowiadać rekonwalescentów niż umie­ rających. Specjalne powody po temu kryły się w prawym płucu kapelana. Z tych też powodów ksiądz kapelan z każ­ dym rokiem stawał się człowiekiem lepszym.

Czarne, szerokie poły sutanny Chwaciński dostrzegł prze­ lotnie, gdy zamykał za sobą drzwi mieszkania. Środkowy pokój był wspólny. Za drzwiami na lewo mieszkał kolega Józef Kopytko. Na prawo był pokój Chwacińskiego. Chwa­ ciński przez chwil kilka stał bez ruchu, nasłuchując. „Spi!” — pomyślał. Obudzenie kolegi bynajmniej nie leża­ ło w jego zamiarach. Ale w rzeczywistości cisza w sypialni Kopytki tłumaczyła się czymś innym. Po prostu nie było tam nikogo. Jeszcze przed dwoma godzinami obildzono młodszego asystenta, chociaż za nic się nie chciał obudzić i przez sen mamrotał:

              Przecież dyżur kolegi Chwacińskiego, przecież dyżur pana doktora Chwacińskiegol

Kiedy ocknął się i przypomniał sobie, że obiecał Chwa­ cińskiego zastąpić, włożył głowę pod kran, narzucił na pi­ żamę chałat i zszedł na piętro tamować krwotok.

Chwaciński, balansując na palcach, dotarł do swego po­ koju i nie rozbierając się, zwalił się na kołdrę. W pokoju było jeszcze chłodno, ale w kaloryferach charkało i turko­ tało.

U

Od tego turkotu na parterze w ogólnej sali chirurgiez- no-brudnej, pod której oknami przystanął Chwaciński. obudził się chory Antoni Dracz. Dotknął dłonią ciepławych rur i niespokojnie usiadł na łóżku. Nieuleczalnie chory na gruźlicę nerek i płuc, przebywał w szpitalu szósty rok hez przerwy. Był tak zwanym chronikiem, chorym chronicz­ nym. Toteż zajmował łóżko aż do śmierci lub do wyrzuce­ nia ze szpitala.

Byłego kolejarza Antoniego Dracza przezwano grajkiem szpitalnym. Koło jego wezgłowia często zbierali się chorzy z innych sal, patrząc z zaciekawieniem na dziwaczny in­ strument koncertowy. Dracz, nucąc przyjemnym, zachryp­ niętym tenorkiem, wygrywał ukraińskie piosenki Poza tym cierpiał na dokuczliwą bezsenność. Nawet po zażyciu środków nasennych zasypiał bardzo późno. Nie dawał spać innym: wsparty na łokciu opowiadał sąsiadom bajeczki ze swego życia. Dobrze po północy, zmorzony wreszcie proszkami, opadał na poduszkę i spał ciężko, bez snów, budząc się dopiero w czasie obchodu, kiedy kożuszek na zimnej kawie był już pomarszczony i twardy. Ale tego dnia, mimo weronalu, Dracz obudził się już o godzinie szó­ stej rano, gdy w rurach centralnego ogrzewania zabulgo­ tała para, a doktor Chwaciński wreszcie dobrnął do sy­ pialni. — O! — zaniepokoił się Dracz.

O              życiu z zewnątrz i o przeszłości można było rozpra­ wiać po nocach, bez żalu, bez tkliwości, raczej aby wy­ pełnić bezsenność; w dzień żyło się tylko sprawami szpi­ talnymi. Były opatrunki, karty, krzyżówki w gazetach, by­ ła też od wiosny całkiem niezła zabawa muzyczna. Nawet pewien chory, który chodził po kryjomu na przedstawie­ nie wędrownego cyrku, wróciwszy oświadczył na sali: że tam grają gorzej. Dziecinniało się powoli: drobiazgi nabie­ rały znaczenia. Każde głupstwo, zabawa, żart i docinek

ważyły ciężarem fizycznej potrzeby szczęścia, każdemu prawdziwemu smutkowi nadając znaczenie głupstwa.

O              własnej bezużyteczności Antoni Dracz od dawna już przestał myśleć.

Na sali było jeszcze ciemnawo, chociaż nocna liliowa lampka nad drzwiami już zbladła. Dracz znowu pomacał kaloryfer i przekonał się, że jest coraz cieplejszy. Ponie­ waż na sali wszyscy jeszcze spali, o muzycznych ćwicze­ niach porannych nie mogło być mowy i chory nie mógł się przekonać, czy obawy jego są płonne. Bezradny tulił się w chałat. Chory numer czwarty, leżący o dwa łóżka od niego, jęczał przez sen. Para w kaloryferach syczała, za oknem w zadymionym brzasku z wolna opadały sczer­ niałe liście.

Dracz westchnął głośno, a z sąsiedniego łóżka odezwał się chory numer drugi.

              Co się stało? — spytał.

Głos miał taki zaspany, że Antoni Dracz z początku nie usłyszał. Sąsiad znowu drzemał.

Na korytarzu brzęczał stłumiony dzwonek, ktoś w pan­ toflach z filcu przebiegł obok drzwi, szmer kroków był lekki i pieszczotliwy, choremu zaś leżącemu o dwa łóżka od Dracza — porucznikowi Łasiczowi — na którym przed paroma dniami w czasie nieobecności naczelnego lekarza dokonano ciężkiego zabiegu chirurgicznego z powodu ropie­ jącego martwaka kości — śniło się, że jeździ na nartach. Był to sen skądinąd okropny.

Ale Dracz myślał o kaloryferze i westchnieniami po­ nownie zbudził sąsiada.

              Co się stało? — powtórzył chory numer drugi i wte­ dy grajek szpitalny pochylił ku niemu zmieszaną twarz ni to starca, ni to dziecka.

              Zdaje się, że palą w kaloryferach — szepnął.

Sąsiad od razu zrozumiał wszystkcf.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin