Wiech
Stefan Wiechecki
Wątróbka po warszawsku
Wydanie polskie 1965
Ilustrował Jerzy Zaruba
Zbiór opowiadań i felietonów Stefana Wiecheckiego
z lat 1962-64
Gienia od tygodnia czasu nie chce jeść. Znaczy sie odmawia przyjmowania pokarmów. Z żalu z powodu tej kuchni na 24 fajerki, jaką otrzymujemy w mieście Zakopanem na tak zwanem Fisie.
Dopieru w środę dała sie namówić na kolacje, jak ten Antoni Łaciak, z fachu podobnież mularz, wygrał srebrny medal za skok z jakiejś tam średniej Krokwi. Wrąbała nawet sporo: dwa schaboszczaki z kapustą i odsmażanemi kartofelkamy. Wygłodzona była przez te biegi, w których z wielką trudnością zdobywaliśmy ostatnie miejsca. Byłaby opędzlowała jeszcze trzeci kotlet, bo go sobie nałożyła na talerz, ale znowuż sędziowie odebrali jej apetyt przez to, że skrzywdzili drugiego naszego skoczka, niejakiego Wale.
Przyczepili sie bez dania racji do chłopaka o to, że po skoku troszeczkie sie przewrócił, ale nie za bardzo i nie od razu. A potem na siedzeniu jechał jeszcze 50 metrów, ale mu tego nie zaliczyli i zepchli go na szary koniec między patałachów i ofiary losu.
A jak jakiś tam Szwedziak czy inszy Finlandczyk po skoku siedemnaście kozłów fiknął, narty pogubił i o mały figiel nie wpadł do loży, w której zagraniczne, dewizowe, goście siedzieli, to nic, to w porządku?!
- Ach, że wy łachudry sądowe! - krzyknęła na to Gienia i byłaby cisła talerzem w telewizor, bo jak raz sędziowska komisja sie w niem pokazała.
Całe szczęście, że ja miałem tyle przytomności zmysłowej, żem jej talerz odebrał, tylko jeden sędzia kartoflem w nos otrzymał.
- Gieniuchna, szanuj sie, tak nie można, rnusiem być gościnne, sędziowie też sie mogą mylić, a Wala i tak ma szczęście, że to nie jest sąd okręgowy i że sześć miesięcy mamra przez pomyłkie mu nie wkleili. Po drugie telewizor możesz nam uszkodzić i nie zobaczem dalszego ciągu Fisu, w którem możemy sie jeszcze honorowo odegrać.
- Tak, na organkach. Co tu mówić o odegraniu sie, jak nawet Biegunówna wysiadła i poszła z płaczem do domu.
Z tą Biegunówną to podobnież było tak: jeździła dziewczyna na tych nartach jak złoto i pięć kilometry to dla niej była mucha i od razu ni z tego, ni z owego nerwy ją opuścili i nie mogła kroku zrobić. A wszystko to przez chuliganów, które ustawili sie na szosie pod Zakopanem i ze złości, że Polska dostaje tak fatalnie w kość, najlepszą faworytkie zaczęli obcinać i pod krytykie brać, że za wolno posuwa:
- Stefcia, nie w te stronę jadziesz!
- Narty widocznie masz szpicamy do tyłu przypięte!
- Nie męcz się, siądź w tramwaj - i tak dalej w tem guście. Głuchy by nie wytrzymał, to i Biegunówna wyciągła w końcu chusteczkie, uderzyła w płacz i wycafała sie z tych całych wyścigów.
A po mojemu powinna inaczej zrobić, spróbować jeszcze raz, ale razem z Łaciakiem Antoniem. Jako mularz, swoją wymowę chyba posiada i potrafi zasunąć chuliganom taką mozaikie, że dadzą Stefci święty spokój.
Zresztą nie wiem, nie znam zakopiańskich mularzy, może nie umieją jak sie należy żywem słowem sie posłużyć i chuliganów obciąć. Nasze warszawskie chociaż na nartach przeważnie nie jeżdżą, z językoznawstwem dają sobie rade pierwszorzędnie.
Jeżeli jednakowoż, panno Funiu, natrafiłaby pani na jakieś trudności, my oba ze szwagrem chętnie służem. Rzecz jasna, że pojadziem za panią góralskiemi sankami i jeżeli sie o nasz rozchodzi, zrobiemy wszystko, żeby sie pani jeszcze na tem Fisie ładnie pokazała. Pod tem jednakowoż waronkiem, że nie będzie sie pani za bardzo nam przysłuchiwać. Chłopaki jesteśmy wstydliwe, nerwowo możem sie załamać i wszyscy sie rozpłaczem.
P.S. Telegrame w te właśnie słowa zamiarowaliśmy pchnąć ze szwagrowskiem do Zakopanego na pomoc, czyli że zrobić tak zwany SOS na FIS, ale w ostatniej chwili dowiedzieliśmy sie, że w piątek Biegunówna taką pokazała końcówkie, że oko wszystkiem zbielało. Odegrała sie, jak chciała. Widocznie sama dała sobie rade z chuliganamy. A może nie miała ze sobą chusteczki?
W każdem bądź razie mocna grabulka od całej naszej rodzinki.
1962 r.
- No i patrz pan, panie Królik, co sie z tego Żerania zrobiło, tu na placu, gdzie jeszcze niedawno kozy szczaw jedli, fabryka stoi jak wielkie nieszczęście.
- Jakie tam niedawno, już dziesięć lat minęło, jak FSO tu zasuwa. Ile już „warszaw", ile „syrenek" po świecie lata, a ile tu gotowych stoi, ile po taśmie zapycha, a pan mówisz, że niedawno...
- Zaraz, zaraz, nadmieniłeś pan coś o taśmie. Jak to detalicznie taka taśmowa robota wygląda, bo ja uważasz pan, nigdy tego nie widziałem.
- Zwyczajnie wygląda. Taśma na wałkach chodzi i samochód od remiechy do remiechy przesuwa. Jeden same koła ustawia, drugi ośki do nich dorabia i taśma chodu do trzeciego. Trzeci motor przyszwejsuje, czwarty błotniki dorobi, a samochód wciąż po taśmie gania dalej i dalej, od oddziału do oddziału. W piątem lakiernicy malują „warszawę" jak lustro, w szóstem tapicerzy siedzenia obijają skórą, w siódmem maszyna schnie na cacy, w ósmem dostaje licznik i numera rejestracyjne, w dziewiątem próba hamulców sie odbywa, a w dziesiątem derektor instytucji, którą samochód kupiła, już czeka z teczką pod pachą. Jak tylko wóz podjedzie, siada i jazda na posiedzenie „Pod Krokodyla".
- Zaraz, zaraz, czekaj pan, po mojemu tu czegoś brakuje, trzeba by jakoś tę całą produkcje usprawnić. Mam pomysł racnoza... racrona... racliza... niech cie cholera, nie mogie wymówić.
- Nie szkodzi, dawaj pan pomysł.
- Uważasz pan, na końcu taśmy zamiast dyrektora z teczką powinien stać kasjer z torbą i ogonek klientów.
- I co ma robić ten kasjer?
- Wypłacać każdemu z klientów po 120 kafli.
- Jakich kafli?
- No, tysiaków złotych.
- Na co?
- Na zakup tych samochodów. No i żeby urząd skarbowy nie miał prawa pod maskie zaglądaćr'
- Samochodom?
- Nie, klientom, bo oni w maskach powinni w ogonku figurować, rzecz jasna, że tylko ci, co z gotówką przyjdą. Bo ludzie chcieliby i boją sie.
- Czego sie boją?
- Spowiedzi wielkanocnej w parafii św. Lindleya i pokuty za grzechy w charakterze domiaru.
- To już niech każdy sam o zbawienie swojej duszy sie martwi, a my sie cieszmy, że fabrykacja leci i przez te dziesięć lat tak ładnie nam sie motoryzacja rozwinęła. Żeby jeszcze nie te wypadki drogowe, toby faktycznie było na szosach żyć, nie umierać.
- Totyż po mojemu na wzór zagranicy powinno sie u nas na skrzyżowaniach postawić tablice: „Kierowco, uważaj na swoje zdrowie, pamiętaj, że nie masz dla siebie części zamiennych".
- To zupełnie jak samochód „warszawa".
- Jak to?
- No bo spróbuj pan dostać głupie delko, wał korbowy, pompę albo skrzynkie biegów, kapcie pan pogubisz.
- Bo pan nie umiesz szukać. Na miejscu w Warszawie, gdzie jest fabryka, nie możesz pan czegoś podobnego dostać, to jasne. Spróbuj pan w Gdyni kupić węgorza. Trzeba wsiąść w pociąg i pojechać.
- Gdzie, do Radomia, do Lublina?
- Skąd? Za granice. Najlepiej z wycieczką „Orbisu" „Trzynaście stolic", zawsze w którejś delko do „warszawy" pan znajdziesz. Wiadomo - artykuł eksportowy i cieszyć sie tylko trzeba.
- Totyż ja sie cieszę, bo także samo za samochodowego lubilata sie uważam, a nawet starszego, bo jeszcze przed FSO-sosem zaczęłem podobną produkcje.
- Co pan mówisz, to ciekawa rzecz, i co to było? Dziecinne wózki na elektryczne bateryjki ,,Osram" czy może ryksze na karbid?
- Był to, uważasz pan, tak zwany żono-moto-rower, czyli skrzyżowanie żony z rowerem. Coś w rodzaju rykszy, skrzynka między dwoma rowerami. Jeden był męski, dla mnie, z wolnem kołem, drugi - damka, dla małżonki, z ostrem. W środek kładło sie wałówkie i jazda na majówkie do Buchnika. Gienia ciągła całe maszynerie, a ja przeważnie odpoczywałem. Obojgu nam to dobrze robiło - ja sie poprawiłem, a żona uzyskała linie. Bardzo pomysłowa była ta maszyna i chciałem ją opatentować na eksport do Arabów, gdzie podobnież mężowie na osiołkach jeżdżą, a żony za niemi piechotą szorują. Ale powstała przez ten czas FSO i zrobiła mnie konkurencje samochodem „syrenka".
- Daj pan spokój, jaka konkurencja! Co „syrenka" to nie pański żono-moto-rower. Tyż porównanie.
- Ale mój sie nie psuł. Przy zmianie żon mogło sie niem dojechać do samego Monte Carlo, pokaż pan te sztukie na „syrence".
- Bo tam podobnież góry po drodze. Trzeba inną trasę wybierać i ścigać sie do miejscowości położonych z górki. Wtenczas dobrze naciśniem „syrence" na płuco i pierwsze przyjedziem do mety z okrzykiem: niech żyje młody lubilat FSO w Żeraniu.
Rzecz jasna, że my z koleżką tak ze złości przygadujem „syrence", bo jej nie mamy, ale przy jajeczku każdemu będziem jej życzyć od dziś za rok, a najpóźniej za dwa. Wesołych Świąt!
Patrzę, a Gienia całuje wczoraj swoją jesionkie na watolinie. Zlękłem sie, że żona na nerwowe słabość mnie zapadła, jużem chciał po doktora lecieć, ale dla pewności zastawiłem sie krzesłem i pytam sie:
- Gieniuchna, co ci jest, może kogutka przyjmiesz?
- Dlaczego?
- No bo widocznie główka cie boli?
- Skąd wiesz?
- Zachowujesz sie tak więcej nerwowo... Ciucha swojego serdecznie całujesz?
- Sam jesteś wariat. Ja tylko z jesionką sie przepraszam, z powodu zmiany wyżu na niż, czyli że lipiec w listopad nam sie zamienia.
- ...Gieniuchna... ty jednakowoż musisz sie dać zbadać nerwowemu doktorowi... Jaki lipiec, przecież mamy dopiero kwiecień?
- A ja ci mówię, że lipiec. Widziałeś w kwietniu kiedy 38 stopni ciepła w cieniu? A wczoraj było.
Ucieszyłem sie niemożebnie, że moja małżonka nie chorowita, tylko dowcipna i kącikiem humoru sie posługuje. Pocałowałem ją nawet w czoło i usiadłem przed telewizją. Ale za chwileczkie znowuż strach mnie obleciał. Widzę, że Gienia wyciąga z szafy swoje zimowe foki na króliczych pelisach, wyjmuje z nich bagno i przcciwmołowe kulki, trzepie z naftaliny i przymierza.
- Królowo mojej piękności - mówię - co ty znowuż robisz? Na podbiegunowe Arktykie sie wybierasz z niejakiem Centkiewiczem?
- Z jakiem tam Centkiewiczem, z tobą sie szykuje na pochód majowy.
- W zimowem futrze?
- Jeszcze nie wiem. Na każdy jeden wypadek z naftaliny go wyjęłam, bo nie wiadomo, co będzie jutro. Pogoda chisia dostała od tych atomów, kalendarz zupełnie jej sie w głowie pokiełbasił i dlatego nie mogłam być pewna, czy śnieg nawet jutro nie spadnie. Totyż naszykowałam futro, boty i jesionkie. Ale niezależnie mam przygotowioną kretonową sukienke w czerwone róże, takąże parasolkie i gdynki. Dla ciebie odprasowałam koszule Słowackiego i czerwony krawat w biały rzucik. Niech sie pogodzie nie zdaje, że w kant nasz uderzy i nie pozwoli wziąść udziału w pochodzie.
Niech sobie Gienia co chce mówi, a ja zadowolniony jestem, że sie ochłodziło. Rzecz jasna, rozchodzi mnie sie o ten Wyścig Niepokoju - Berlin - Warszawa - Praga Czeska. Dlaczego niepokoju? No bo rokrocznie z nerw wychodziem i spokój traciem, jak naszem chłopakom poleci. Czy kichy jem nie nawalają tak rowerowe, jak i prywatne wskutek nadużycia zsiadłego mleka. Czy rowery wytrzymają te wszystkie kraksy na zakrętach. W tem roku najwięcej podobnież będziem sie niepokoili o szyny tramwajowe w Berlinie. Do nagłej krwi tam tych szyn trzeba przecinać w poprzek, zaczem sie z miasta wyjadzie. I właśnie w Berlinie ten wyścig w tem roku sie zaczyna i jak sie wygarniem na starcie, to zaczem sie pozbieramy, do samej Warszawy czołówki już nie dogoniem. A może by tak ten pierwszy etap przez miasto Berlin przebyć po prostu tramwajem, on sie szyn nie boi?
Zresztą co sie będziem z góry przejmować - zobaczy sie. Na razie faktycznie dobrze jest, że sie oziębiło. Na rower nie ma gorszej cholery jak upał. Raz że sie pić chce, a po drugie ludność na szosie z kubłami stoi i polewa cyklistów dla ochłody. A to czasem może sie skończyć tragicznie. Sam wiem o tem z praktyki. Parę lat temu w tył jechałem na rowerze do Łomianek na wesele swojego chrześniaka Kropidłoszczaka. Podjeżdżam już pod Łomianki i dziwie sie, że orkiestra strażacka stoi i „Na lewo most" podgrywa. Ludzi także samo pełno, bis mnie biją i „niech żyje" krzyczą. Ja sie kłaniam, bo myślałem, że to wesele po mnie wyszło. I od razu jak mnie ktoś nie chlustnie wiadrem wody w same oczy, jak drugi nie poprawi jeszcze jednem kubłem. Widzę, że nic nie widzę, i wpadłem na drzewo. Widelec złamałem, z kół ósemki mnie sie porobili i straciłem tak zwane dwa siekacze. (Na weselu potem już tylko pasztetowe kiszkie mogłem jeść, a przepadam za suchą kiełbasą.)
Okazało sie, że jak raz wyścigi cyklistów sie odbywali i za zwycięzcę byłem wzięty. A żebym tak naprawdę był którem z Królaków' albo na przykład takiem Stasiem Gazdą, to mógłbym w tych warónkach wygrać etap?
Kiszkie pasztetowe!
Totyż lepiej, że duży niż sie rozwinął i dał w kość wyżowi antlantyckiemu. Może nie będziem sie tak pocić w wyścigu. W każdem bądź razie uważać na szyny!
Długo nie mogłem namówić Gieni do głosowania na najlepszą piosenkarkie. Co którą wymienie, moja małżonka krzywi sie jak po occie siedmiu złodziei:
- Co, ta mała, czarna? - mówi. - Za nic na świecie, za bardzo mnie Mordzielakową przypomina.
Podaję drugie nazwisko, znowuż niedobrze:
- Czego? Ta długa gidia, ta gloria in ekselsis deo? Nie zgadzam sie - kubek w kubek ta kasjerka spod „Ślepego Leona".
Trzecią znowuż rudem wypłoszem nazwała, maglarki córką.
Rozchodziło sie o sercową zazdrość. Faktycznie, w swojem czasie zasuwało sie perskie oczko do niejednej twarzowej cizi na Targówku, Grochowie nie licząc, rzecz jasna, Szmulek. Parę sztuk Gieniuchna zapamiętała i od tej pory, od czasu do czasu, sie na nich odgrywa. Tak samo było przy tem głosowaniu.
- Na co ty właściwie chcesz wygrać te artystkie? Co ty będziesz z nią robił, stara mantyko? - pyta sie mnie w końcu.
- Ależ Gieniuchna, zachodzi bolesne nieporozumienie. Tu nie o artystkie sie rozchodzi, tylko o samochód - „syrenkie". Cztery ich jest podobnież do wygrania.
- No to głosuj na samochód, co tu płeć damskie do tego mięszasz?
- Kiedy tak nie można, leguramin jest taki, żeby głosować właśnie na artystkie, która nam sie najwięcej spodoba.
- A o wiele mnie sie żadna nie spodoba?
- Nie przeszkadza, musisz sie poświęcić, napisać, że owszem, spodoba mnie sie ta i ta, żeby w ciągnieniu wziąść udział.
- Jak tak, to pisz Kawecka.
- Jaka Kawecka?
- Wiktoria Kawecka, która tak ładnie „Wesołe wdówkie" odgrywała.
- Gieniuchna, tu musi być osoba żywa, na chodzie...
- A na artystę w męskiem rodzaju głosowania nie ma?
- Owszem, oprócz tego, że na śpiewaczkie, głosujem na śpiewaka. A także samo, jeżeli mamy życzenie samochód wygrać, musiemy i na piosenkie głos złożyć, która nam najwięcej podpadła.
- Tak, no to pisz: „I krok w krok za nią mknie".
- Co to za piosenka, z czego to jest, z radia, z filmu?
- Z „Wesołej wdówki".
- Co ty Gieniuchna z tą wdówką, jak pragnę szczęścia. To musi być powojenna piosenka.
- To jest właśnie powojenna.
- Tak, ale po japońskiej wojnie, a tu sie rozchodzi o ostatnią.
- Jak tak, to pisz „Wio, koniku".
- Znowuż z naftaliny wyciągasz kawałek. Wymień cóś świeższego.
- „Na lewo most, na prawo most".
- Już lepiej, ale coś ty sie tak do tej komunikacji przyczepiła: konik, mosty, tramwaje. Weź jakiś inny artykuł pod uwagie, jak np.: miłość, wiosne, motylki, lody, biżuterie i temuż podobnież. - Koniec końców wybraliśmy piosenkie o kompocie z gruszek, bo śpiewała ją artystka podobna do garbatej, jak utrzymuje Gienia, szewcowej z Zacisza, która uciekła z kominiarzem. Może kominiarz szczęście nam przyniesie?
Koleżka mój, niejaki Topielec Alojzy, miał niemożebny odcisk na prawej nodze. I to taki, że nic na niego nie pomagało, żadne tam maście i zajzajery, tak z apteki, jak i z bazaru Różyckiego.
Ktoś mu doradził, żeby świeżą słoninę z młodego i wieprza przykładał. Ale i z tego nic nie wyszło. Smalec przez dziurki od sznurowadeł mu wyciekał, a odcisk cały i dokuczał jak nieszczęście, tylko tyle, że sie świecił, a człowiek cierpiał. Na różne przy tern nieprzyjemności był narażonem, bo jak na przykład tramwaju ktoś go nawet leciutko w odcisk uraził, z miejsca dostawał w ucho. Potem sprawa i odsiadka. Jak dzieciak płakał do mnie nieraz Topielec na swój garbaty los. Wzruszyło mnie to w końcu i mówię mu:
- Nie umiesz sie pan oblecić z tem draniem odciskiem? Bywszy na pana miejscu do pedikuru bym sie udał, tam z miejsca dadzą mu rade, wyrżną do kości i po krzyku.
Długo sie ten ów koleżka namyślał, bo sie bojał iść pod nóż,, ale jak raz nadział sie w autobusie na milicjanta i groziła mu sprawa o pobicie władzy, sam mnie prosił, żeby go zaprowadzić do tego pedikuru.
Poszliśmy w Chmielne do zakładu. Za dziesięć minut był jak nowo narodzony człowiek. Raz tylko krzyknął i odciska nie było. Pedikurzystka wymasowała mu potem nóżkie, wyperfumowała nawet i mówi:
- Poprosze o drugą.
- Kiedy na tej drugiej nie ma odciska - odpowiada Topielec.
- Nic nie szkodzi, uporządkujemy i ją.
A ten sie przekomarza i za nic na świecie nie chc...
entlik